Stowarzyszenie

Klub Miłośników Dawnych Militariów Polskich

Istnieje od 1965 roku

Ta zakładka jest otwarta na szczere recenzje ukazujących się na rynku wydawniczym książek, organizowanych wystaw etc.


Święto Orderu Virtuti Militari w Sanoku

Szanowni Koledzy,

230 rocznica ustanowienia Orderu Wojennego Virtuti Militari, została uczczona wystawą tematyczną, którą można obejrzeć w Muzeum Historycznym w Sanoku. Czynna będzie jeszcze do końca bieżącego miesiąca (październik).

Zbiór przedstawiony na ekspozycji obejmuje prawie 120 znaków orderowych różnych stopni i wielkości oraz legitymacje do nich. Temat potraktowany został szeroko, bo pokazano też inne dokumenty, wizerunki kawalerów orderu (w tym dwie fotografie z XIX w.) oraz niektóre wczesne publikacje źródłowe. Owe przedmioty związane z VM właściwie dopełniają całość pokazaną w jednej sali, w amfiladzie na ostatnim piętrze – jako pierwsze pomieszczenie od klatki schodowej.

Ekspozycja zachowuje układ chronologiczny z czytelnym podziałem na:

– wiek XVIII i Księstwo Warszawskie,

– wojnę polsko – rosyjską 1831 r. łącznie z Wielką Emigracją,

– lata 1919 – 1945, z wyodrębnieniem II wojny światowej.

Plansze na ścianach rozszerzają treści jakie niosą obiekty pokazane w gablotach, odnoszą się do związków VM z Sanokiem i dodatkowo akcentują podział w sposób zrozumiały nawet dla widza tylko pobieżnie zorientowanego w dziejach ojczystych. Osoba taka, jeśli zechce, dowie się jak wyglądały autentyczne znaki Virtuti Militari towarzyszące naszym zmaganiom o niepodległość. Choć nie tylko, bo wystawę kończy gablota bez planszy towarzyszącej, jak gdyby załącznik, poświęcona VM, ale „moskiewskim”. Prezentowane są w niej krzyże za wojnę 1831 r. lecz rosyjskie, oraz jeden z wprowadzonych przez ZSRS.

Sądzę, że wystawa jest pożyteczna dla, rzekłbym, skrajnych grup odbiorców. Czyli osób po raz pierwszy stykających się z Orderem Virtuti Militari oraz dla kolekcjonerów bardzo zaawansowanych. Znający zaś order pobieżnie raczej nie pogłębią swej wiedzy z powodu braku objaśnień przy egzemplarzach, co widać szczególnie w części dotyczącej XX w. Nie zostały wymienione nawet pułki w jakich nadano przedstawione krzyże. Trudno mi przyjąć, że powodem były względy bezpieczeństwa.

Do wad wystawienniczych obniżających jakość pokazu, zaliczyć można zbytnie zagęszczenie, brak pomocy powiększających krzyże i pokazujących ich odwrotne strony. Rewersów nie pokazano dysponując nawet dwoma krzyżami z jednej serii (np. kawalerskimi). Z drugiej strony, plansze na ścianach  adresowane raczej do publiczności nie przygotowanej, wykonano naprawdę właściwie i starannie. Może to świadczyć, że dyrekcja tego muzeum nie jest świadoma rangi wydarzenia jakie zaistniało w jego budynku. Owe skrajności sprawiły na mnie wrażenie, iż wystawa jest kolejną z rodzaju „zegarka za cholewą”. (Podobnie jak zbiór kol. ś. p. A. Wyrwińskiego, o czym już pisałem.) Z tego punktu widzenia, gdyby nie systemy zabezpieczeń, mogłaby się odbyć w większej bibliotece publicznej.

Wypada podkreślić, że praktycznie wszystkie eksponaty (poza dwoma ciekawymi portretami) pochodzą z prywatnej kolekcji. Łatwo zauważyć plan jej kompletowania i wynik – jako konsekwentną realizację owego planu. Z własnej praktyki wiemy, że w wielu przypadkach jest to pochodna szybkich decyzji i właściwych zakupów. Przedstawiony rezultat a więc zebranie licznych eksponatów, nie tylko samych krzyży, ze wszystkich okresów nadawania VM, może służyć jako wzór i zachęta dla innych kolekcjonerów. Oczywiście indywidualnych.

Właściciel pozostał anonimowy, ale dokładniejsza analiza przedmiotów pozwala na przypuszczenie, że większość tego zbioru gromadzona była w różnych państwach, przez pół stulecia. Nie zdziwiłbym się, gdyby istotnie zbiegły się oba jubileusze, historyczny i kolekcjonerski. Należy uszanować anonimowość właściciela i docenić szczodrość w dzieleniu się z innymi wynikami wieloletniej pracy. (Pamiętamy, że założeniem naszej ostatniej wystawy była również anonimowość.) Szczególnie zaś wypada wyrazić uznanie dla jego (ich ?) odwagi w t. zw. „dzisiejszych czasach” coraz mniej bezpiecznych dla kolekcjonerów. Mam na myśli nie tylko zagrożenie ze strony rabusiów fizycznych ale także instytucjonalnych.

Szczegółowe uwagi wykroczyłyby znacznie poza ramy niniejszej informacji. W każdym razie gorąco wystawę polecam, szczególnie zaawansowanym kolekcjonerom – mimo znacznej odległości. Z powodu ceny paliw była to zdecydowanie „najdroższa” wystawa jaką oglądałem – ale warta zwiedzenia. Poza tym pogoda dopisała i przy okazji odbyłem miłą wycieczkę przez piękną krainę. Żałuję, że nie starczyło czasu na zwiedzenie Sanoka i okolic. Radzę więc chętnym wybrać ładny dzień październikowy i wyjechać odpowiednio wcześnie, by uniknąć popełnienia mojego błędu. (Jechałem przez Kielce, Tarnów, Jasło i Krosno.)

Życzę udanej wyprawy i pozdrawiam – G.K.

P.S. do recenzji.

Zachęcony zamieszczoną wyżej recenzją klubowego kolegi, wykorzystałem nadarzającą się akurat okazję i również zwiedziłem wystawę w sanockim muzeum. Zrobiłem to przysłowiowo “za pięć dwunasta” tj. na 3 dni przed zamknięciem tej czasowej wystawy.  Godzina poranna, dzień powszedni – nic dziwnego, że byłem jedynym zwiedzającym. Pracownik muzeum po wprowadzeniu mnie na salę taktownie wycofał się dając możliwość dokładnego obejrzenia przedmiotów.  Uprzedzony recenzją jechałem przygotowany, jednak już pierwsze wrażenie pogłębiło moja frustrację. Brak opisów przedmiotów jest w moim przekonaniu błędem niewybaczalnym, zaprzeczającym idei wartości poznawczych muzeum. Głębokie gabloty powodowały znaczne oddalenie przedmiotów od szyby, a jednocześnie od oczu zwiedzającego. Powodowało to trudność poznania detali, istotnych szczegółów. Boleję nad tym ponieważ zgromadzono tematyczny zbiór imponujących rozmiarów – jak na możliwości jednego zbieracza – i raczej nie dościgniony przez żadne muzeum państwowe. Liczne przedmioty dają możliwość studiowania poszczególnych odmian, szczegółów wykonania, wstążek itp. Może dla osoby mało obeznanej z tematem jest to mało istotne, jednak dla kolekcjonera odznaczeń, nawet początkującego to strata niepowetowana. A wydaje się że powinno to być zrozumiałe przy planowaniu wystawy monotematycznej – z reguły dla wąskiego grona odbiorców, ale dobrze przygotowanych.

Docenić trzeba zdrowe podejdzie do historii i nie zapaskudzenie wystawy LWP- owskim naśladownictwem. Pragnę potwierdzić, że nie jest to jakaś polityczno- sentymentalna moda, ale naturalna i prawna konsekwencja – zresztą analogicznie zrobili Niemcy z Żelaznym Krzyżem – jego historia kończy się wraz z końcem I wojny światowej (no prawie…). Potem to już… “Żelazny Krzyż”

Wracając do przedmiotów- trochę dziwi dość słabo reprezentowane VM z PSZ na Zachodzie. Formacji podziemnych w Polsce i nadań w 1939 roku – zupełny brak. Dla kolekcjonerów II wojny światowej to olbrzymi feler, a ze względów historycznych i obchodów rocznicowych – bo taka była chyba idea tej wystawy – to jednak minus. Rozumiem, że nie był to szczególnie umiłowany temat w kolekcji właściciela.

W moim przekonaniu decydenci z muzeum zupełnie nie docenili potencjału tego zbioru – choć trzeba przyznać, że przynajmniej rozpropagowali otwarcie wystawy. Nie przygotowano nawet żadnej ulotki, o katalogu oczywiście już nie wspomnę. A wydarzenie w świecie kolekcjonerskim było naprawdę duże, warte większego wysiłku – widocznie jednak VM to przecież nie Beksiński.

Cieszę się, że udało mi się obejrzeć wystawę, ale wracałem z mieszanymi uczuciami, w tym także ze smutkiem. Dla mnie, osobiście zabrakło najważniejszej rzeczy – ducha, który czyni różnice pomiędzy orderem, a zwykłym świecidełkiem, wytworem rąk rzemieślnika.  Prawie wszystkie te VM wisiały na piersiach odznaczonych, którzy otrzymali je za czyny wyjątkowe, pełne heroizmu, odwagi, pogardy śmierci, bohaterstwa…a często kosztowały one życie. Na tej wystawie tego ducha nie było… Trudno poszczególne przedmioty z wieku XIX przyporządkować konkretnym osobom, ale rządowe krzyże z lat dwudziestych i z okresu II wojny światowej  – już tak. Szkoda!

Na koniec pragnę podziękować właścicielowi tego zbioru, że udostępnił go do obejrzenia i gratuluję efektu wielu przecież lat zbierania!

MG©2022


Jacek Jaworski

Rok 1831. Litewski Wybór

W litewskich księgarniach jest w sprzedaży książka wiceprezesa SKMDMP Jacka Jaworskiego pt. ,,Rok 1831. Litewski Wybór”. Jest to przetłumaczona na j. litewski wersja książki wydanej w 2011 przez Napoleon V, pt. ,,Litewski kontekst wojny polsko – rosyjskiej 1831 r. “.  Litewska edycja  tej książki ma za sobą długą i trudną drogę na rynek księgarski. Już 11 lat temu książką zainteresowało się Wojskowe Centrum Wydawnicze w Wilnie i podjęło się realizacji projektu, tekst został nawet przetłumaczony, lecz utracono wersję elektroniczną, nastąpiły zmiany personalne i w rezultacie prace ustały. Dopiero teraz projekt podjęło na nowo wileńskie wydawnictwo Leidykla Ugda. Litewska wersja jest znacznie rozszerzona, zawiera więcej tekstu, oparta jest na nowych materiałach źródłowych i ma bogatszą ikonografię. Dziwne, ale na litewskim rynku księgarskim jak dotąd nie było w ogóle książek i opracowań nt. litewskiego powstania 1831 ani też 1863 roku. 


 

Jacek Mazuro

Ręczny karabin maszynowy Browning wzór 1928

Warszawa 2021; wydana nakładem własnym autora.

Pozycja wydana w dwóch częściach – I  370 stron i II 320 stron, papier kredowy, format B4, twarda oprawa, szyta, 940 rycin, 70 tabel i 2285 przypisów.

Z całą pewnością można stwierdzić, iż jest to wydawnicze wydarzenie – pierwsza w Polsce poważna monografia, nie tylko o rkm wz 1928, ale w ogóle o jednostce broni II Rzeczypospolitej. Pozycja ta, to ukoronowanie wielu lat poszukiwań archiwalnych, badania zachowanych egzemplarzy, zdjęć, elementów oporządzenia. To nowa, długo oczekiwana jakość w badaniach bronioznawczych, wytyczająca kierunek dla opracowań innych elementów uzbrojenia i nie tylko. To także kompendium wiedzy dla miłośników militariów, historyków wojskowości i wszystkich innych osób zainteresowanych uzbrojeniem, nie tylko w kraju, ale także za granicą.

Pozycja nie jest dostępna w obrocie księgarskim, a wyłącznie u autora. Kontakt z autorem: jmazuro@wp.pl lub: jmazuro1939@gmail.com  lub przez FB

Cena obu części wynosi 680 zł (Allegro – 750), co tylko pozornie wydaje się kwotą wygórowaną. Należy pamiętać , że jest to pozycja niskonakładowa, wyśmienicie wydana, obszerna, z dużą ilością niepublikowanych dotąd zdjęć.

Poniżej spis treści obu części wyraźnie pokazujący rozległość badań, wydawało by się prostego i znanego tematu. Prezentujemy także kilka stron tego dzieła.

 

 

Znawców tematu zachęcamy do napisania recenzji tej książki. Chętnie ją opublikujemy na naszej stronie.

Stowarzyszenie nie pośredniczy w sprzedaży książki. 


 

Nadia Sola-Sałamacha, Moda patriotyczna w Polsce. Od konfederacji barskiej do powstania warszawskiego, Instytut Pamięci Narodowej – Komisja Ścigania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu. Oddział w Lublinie, Lublin-Warszawa 2019

 

W “Biuletynie IPN” na pewno nie ukaże się ta recenzja, ale mimo wszystko uważam, że warto podzielić się z czytelnikami kilkoma uwagami na temat jednej z publikacji IPN. Są książki, które zachęcają okładką, tytułem, atrakcyjną szatą graficzną, ale po lekturze których czujemy jedynie rozczarowanie. Niestety takim tytułem jest dzieło „Moda patriotyczna w stroju i jego dodatkach od konfederacji barskiej do XX wieku”, którego Autorką jest Nadia Sola-Sałamacha, wydane przez Oddział IPN w Lublinie.

Skuszony ceną, jak i tematem postanowiłem nabyć tę pracę. Po lekturze postanowiłem opisać swoje wrażenia. Skupię się siłą rzeczy na stroju męskim, problematykę strojów kobiecych zostawiając ekspertom. Swoje (mniemane) kompetencje w temacie męskiej mody podpieram tym, że pewien kanadyjski historyk polskiego pochodzenia uznał, iż znam się tylko na mundurach i guzikach . A zatem zaczynamy.

Autorka postawiła sobie ambitne dzieło – analizę zjawiska mody patriotycznej w Polsce. Według przyjętych przez nią założeń praca miała odpowiedzieć na pytania:

– co wpływa na pojawianie się potrzeby wyrażania uczyć patriotycznych przez strój lub jego dodatki;

– czy sposoby owej emanacji ulegają zmianom, a jeśli tak, to jakim;

– z jakich powodów ww. sposoby emanacji odchodzą w zapomnienie.

Założenie to niezmierne ambitne, wymagające prześledzenia olbrzymiej ilości źródeł, ale też głębokiej znajomości historii strojów i mody – zarówno na terenach należących do Rzeczypospolitej, jak też innych krajów, których upodobania w zakresie stroju oddziaływały na ziemie polskie. Wydaje się, że Autorka podjęła się zbyt ambitnego dla siebie zadania, w którym, co gorsza, poniosła spektakularną klęskę.

Zgrzyty pojawiają się w pracy już od samego początku. Po krótkim omówieniu definicji przechodzimy do przytoczonych wyżej założeń pracy, jednakże podając ich ramy chronologiczne Autorka twierdzi, że zacznie je omawiać od wieku XVI, kiedy to kiedy to ubiór charakterystyczny dla polskiej szlachty miał nabrać symboliki narodowej. Abstrahując od tego czym wówczas był ubiór charakterystyczny dla polskiej szlachty (do czego zaraz wrócimy), widać, że kłóci się to z chronologią przyjętą w tytule pracy.

Dalej możemy przeczytać, że Autorkę interesować będą te warstwy polskiego społeczeństwa, które w danym okresie były świadome i aktywne politycznie, czyli szlachta i później inteligencja. Omówieniu ma podlegać strój Polaków, bez mniejszości etnicznych czy regionalnych. Główny nacisk ma być położony na wielkie miasta, na czele z Warszawą, jako „źródłem wszelkich mód”.

Ciężko o większe pomieszanie. Skoro chcemy się zająć warstwami aktywnymi politycznie (czyli przynajmniej do ostatniej ćwierci XVIII wieku szlachtą), to powstaje pytanie – wg jakiego kryterium wyodrębniamy Polaków? W dualistycznej monarchii, oficjalnie składającej się z dwóch narodów, zaś patrząc współcześnie ze zlepku rozmaitych grup etnicznych. Kim będzie w opinii Autorki Dymitr Wiśniowiecki, czy rotmistrz królewski Temruk Szymkowicz? Kim mieszczanin warszawski (później nobilitowany) Jakub Paschalis Jakubowicz? Nie mówiąc już o żyjących w XIX wieku obywatelach Krakowa takich jak Józef Dietl czy Podgórza, takich jak Józef Chrystian Zoll? Kim będą Polacy, których strój chce Autorka omawiać? Ponadto przyjęcie nacisku na wielkie miasta, w przypadku omawiania strojów od XVIII (a nawet od XVI) wieku, przy założeniu, że mamy omawiać strój narodowy jest co najmniej dziwne. Mieszczaństwo największych ośrodków miejskich nie było w tym okresie wyrazicielem uczuć patriotycznych w stroju – chociażby przez swoisty ustrój Rzeczypospolitej, który „narodem politycznym” czynił szlachtę, zaś ideałem patrioty: szlachcica-ziemianina. Oczywiście nie znaczy to, że mieszczanie nie nosili się w stroju „polskim”, ale nie byli oni głównymi kreatorami tej mody. Oczywiście rola ośrodków miejskich w kreowaniu mody zmieniała się (między innymi ze wzrostem zaludnienia i ekonomicznej roli miast), ale znowu – autorka założyła, że badaną populacją ma być inteligencja (z założenia dość wąska grupa, która na dodatek wykształca się dopiero w XIX w.), a nie ogół mieszczaństwa. Wreszcie powstaje pytanie – dlaczego Warszawa? A Lwów? A Kraków, który po upadku powstania styczniowego i nadaniu Galicji autonomii stał się prawdziwym źródłem mody „kontuszowej”? Te wszystkie wynurzenia mają służyć pokazaniu tego, jak trudno zakreślić kryteria do pracy prawdziwie przekrojowej (obejmującej kilka stuleci dziejów Polski). Czasem lepiej jest nakreślić sobie skromniejszy, ale znacznie łatwiejszy do zdefiniowania i opisania horyzont badawczy.

Początek merytorycznej narracji również zwala z nóg. Według Autorki:

„Najstarszą formą mody patriotycznej na terenach polskich jest charakterystyczny dla szlachty strój kontuszowy”.

Cóż, warto zerknąć do tego, co pisali o tym ludzie żyjący nieco wcześniej niż Autorka. Tak np.: Stanisław Sarnicki w swoich „Księgach hetmańskich” pisze:

„Alie daj panie Boże, aby panowie Poliacy w tej mierze wolności tej sobie ujęli, a do ubiorów starych zwłaszcza statecznych się ojczystych wrócili. Ochędożna jest rzecz giermak albo ochopień polski, mało co różny od owych moskiewskich giermaków. Mnie na taki ubiór jednemu jest barzo miło patrzać, jakobych prawie patrzył na Togatum Romanum, gdy w takiej szacie Poliaka ujrzę. A do boju jest skromna szatka karwatka abo stradiota.”

(Stanisław Sarnicki, „Księgi hetmańskie”, Kraków 2015, s. 246-247).

Co więcej, zdaje się, że dawni mieszkańcy Rzeczypospolitej bywali niestali w swoich upodobaniach modowych:

„Co do ubioru , ani stały jest, ani jeden rodzaj albo rodzaje odpowiednie dla godności, stanu, wieku czy urodzenia ludzi, lecz jaki się komukolwiek, bogatemu bądź ubogiemu podoba. Zagraniczne atoli cieszą się popularnością;”

(Szymon Starowolski, „Polska albo opisanie położenia Królestwa Polskiego”, Kraków 1976, s. 123)

Oczywiście pewne cechy mody, którą możemy określić (choć dość umownie) jako „polską” się pojawiały. Opis strojów lisowczyków, budzących zdziwienie nad Renem podaje (w formie pytań dotyczących stroju) Wojciech Dembołęcki w „Przewagach elearów polskich”: opięte płaszcze (delie) z wielkimi kołnierzami, na głowach wysokie i opadające za głowę czapki, wąskie spodnie czy żółte buty z podkówką. Wciąż ten strój budzi bardziej zdziwienie na zasadzie kuriozum i wciąż dla cudzoziemców jest dość podobny do węgierskiego (por. uwagi dotyczące stroju w „Relacji o Królestwie Polskim z 1604 roku” nuncjusza Claudio Rangoniego).

Co bardzo ciekawe i bardzo znamienne Autorka zupełnie przegapiła pierwszy w polskiej historii wyraźny przykład wykorzystania mody do celów politycznych, czyli pojawienie się Zygmunta Augusta przybranego wraz z dworem w szarą „ziemiańską” barwę na sejmie w 1562 r. Demonstracyjne wizualnie udzielenie poparcia stronnictwu egzekucyjnemu i tym samym zagranie na aspiracjach drobnej szlachty, a odgrodzenie się od senatorów było znakomitym posunięciem ostatniego Jagiellona, niestety niedostrzeżonym przez Autorkę (sic).

Dalej bywa jeszcze ciekawiej. Dowiemy się, że pierwsze elementy stroju kontuszowego, czyli żupan i delię miał przywieźć na dwór Stefan Batory. Cóż, wcześniej zapewne nabywano je w Pewexie za dewizy, bowiem jak inaczej można wytłumaczyć, że Zygmunt August posiadał (co widać w rachunkach dworu monarchy) delie i nie były to wcale rzadkie egzemplarze w jego garderobie. Podobnie żupica czy żupan były znane w Polsce przedbatoriańskiej.

Kolejnym problemem (w przypadku stroju męskiego), który zdaje się umykać Autorce jest mocna więź łącząca w Rzeczypospolitej strój męski z jego funkcją militarną. Wszak ideałem jest szlachcic-rycerz, obrońca Ojczyzny, więc strój polski zaczyna coraz częściej nabierać konotacji militarnych. Autorka co prawda wspomni o wprowadzeniu mundurów wojewódzkich w 1776 r. o obowiązku umundurowania armii w strój narodowy, uchwalonym przez Sejm Czteroletni w 1788 r. Za to zupełnymi milczeniem pominie wprowadzenie kontuszów właśnie, jako mundurów dla litewskiej husarii przez Michała Kazimierza Radziwiłła, na której dość szybko zaczęła wzorować się husaria w Koronie, czy też reformy mundurów armii Rzeczypospolitej z lat 1785-89, które właśnie ukształtowały ten narodowy wzorzec.

Jeszcze gorzej jest z tytułową konfederacją barską. Autorka ogranicza się do stwierdzenia, że przyniosła ona „triumf stroju kontuszowego” oraz stwierdzi, że od tego wydarzenia wzięła nazwę czapka konfederatka. To niestety gorzej niż skromnie. Wszystko to mając do dyspozycji czyste złoto, jakim jest „Opis obyczajów za panowania Augusta III” Jędrzeja Kitowicza, który dokładnie opisuje przemiany w modzie szlacheckiej XVIII wieku do czasów poprzedzających konfederację barską. Co gorsza Autorka pomija również jedyny istniejący do naszych czasów egzemplarz polskiego munduru kojarzony ze wspomnianą konfederacją – łosiową kurtkę mundurową znajdującą się w zbiorach Muzeum Narodowego w Krakowie. Wielka to szkoda, bo przecież o kurtkach noszonych do podróży pisał chociażby Kitowicz, zaś dokładną analizę tego zabytku, ze wskazaniem na polskie elementy kroju, przedstawił Jan Benda („Najstarszy zachowany polski mundur wojskowy”, w: „Arsenał. Kwartalnik Koła Miłośników Dawnej Broni i Barwy przy Muzeum Narodowym w Krakowie”, R. I 1957/58, nr 1-5, s. 7 i n.).

Ponadto Autorka nie zapoznała się również ani z odmianami czapek polskich podanymi przez Kitowicza (nie mówiąc o próbie ich porównania z ikonografią), nie mówiąc już o próbie zmierzenia się z definicją konfederatki podaną przez tego pamiętnikarza: „(…) były to czapki właśnie takiego kroju, w jakich malują papieżów, co je zowią piuskami” (Jędrzej Kitowicz, „Opis obyczajów za panowania Augusta III”, Warszawa 1985, s. 252).

Zdecydowanie najlepiej Autorka czuje się w temacie biżuterii. Znajdziemy sporo informacji na temat pierścieni, obrączek, spinek, itd. Niestety mam wrażenie, że to głównie skutek korzystania pełnymi garściami z kilku opracowań tematu. Co ciekawe – pisząc o ozdobach czasów schyłku I Rzeczypospolitej Autorka zupełnie pominęła wywodzącą się ze sfery militarnej, a związaną trwale z konfederacją barską ozdobę, jak ryngraf.

Dalej niestety jest tylko gorzej. Przebogaty stylowo okres polskich powstań narodowych, gdy moda cywilna i militarna przeplatały się wzajemnie, a noszenie pewnych elementów stroju było demonstracją polityczną został potraktowany co najmniej po macoszemu. Oto przykład:

„Ubiór kontuszowy, jego pośledniejsze formy takie jak czamara i elementy (czapka rogatywka) przez wykorzystanie podczas powstania listopadowego i styczniowego stały się swego rodzaju „powstańczym mundurem” i nabrały nowego znaczenia. Obostrzenia władz zaborczych dotyczące użytkowania tego typu strojów nadały im rangę manifestu uczuć patriotycznych. (…) Na popularności zyskała sukienna czamara o miejskim rodowodzie. Popularne stały się również zapożyczone z tradycji węgierskiej krótsze, jednorzędowe czamarki ze stojącym kołnierzem i szamerunkiem na piersi.”

(Nadia Sola-Sałamacha, „Moda patriotyczna w stroju i jego dodatkach od konfederacji barskiej do XX wieku”, Lublin-Warszawa 2019, s. 43)

Tyle (słownie tyle) znajdziecie Państwo w cytowanej publikacji informacji o całym bogactwie strojów narodowo-patriotycznych okresu I połowy XIX wieku. Nie spodziewajcie się, że Autorka spróbuje się odnieść chociażby do tak popularnych wówczas elementów stroju jak wołoszka, czerkieska czy krakuska. To nic, że właśnie one stają się coraz popularniejsze i to one zaczynają być powszechnie kojarzone z elementami stroju polskiego. Jako takie będą się pojawiały wśród mających „narodowy” wygląd jednostek powstania listopadowego – nowo zaciąganych pułków piechoty czy kawalerii, jednostek strzelców celnych czy krakusów wreszcie gwardii narodowych (Monice Żebrowskiej i jej „Gwardii Narodowej Warszawskiej 1830-1831” należy oddać honor nielicznej próby zmierzenia się z tematem).

Bardzo krótko i po macoszemu Autorka wspomina kwestię munduru galicyjskich gwardii narodowych – ograniczając się tylko do przytoczenia krótkiego opisu munduru (i pokazania ryciny) drukowanych w „Dzienniku Mód Paryskich” z maja 1848 r. Wielka to szkoda, bo to kolejny przykład, w którym strój ówcześnie kojarzony z polskością zostaje użyty jako element demonstracji politycznej. Tym większa szkoda, że Autorka nawet nie podejmuje próby zmierzenia się ze zbiorami muzealnymi odnoszącymi się do tego okresu – choćby analizując świetny komplet mundurowy (okrągła furażerka i wołoszka) ppor. Stanisława Jaxy-Bykowskiego z Gwardii Narodowej Sokala, czy też ciekawą miękką rogatywkę z daszkiem po lwowskiej kompanii akademickiej – oba artefakty w zbiorach Muzeum Wojska Polskiego.

Również stroje powstańców styczniowych, będące w znacznej części potężna demonstracją mody patriotycznej nie zostało przez Autorkę należycie zanalizowane. Nie sięgnęła ona do licznej literatury pamiętnikarskiej z epoki, w której aż roi się od opisów odzieży powstańców i z której można ułożyć swoisty katalog powstańczej mody. Dla przykładu, oto co pisał o sobie powstaniec, Jan Newlin Mazaraki:

„ (…) z domu przysłano mi w tym dniu garnitur ubrania, jaki sobie w Krakowie dawniej obstalowałem. Był to mundur oficera 2 pułku Krakusów z roku 31, tj. czapka krakuska czerwona z czarnym barankiem, mundur z białego sukna do kolan (sukmanka) z czerwonym kołnierzem i wyłogami u rękawów, na piesiach po obu stronach kartuszki z czerwonego sukna, spodnie czerwone z białymi lampasami, wreszcie lakierowane buty z cholewami do kolan, przy nich mosiężne ostrogi; (…).”

(Jan Newlin Mazaraki, „Pamiętnik i wspomnienia”, Kraków 2017, s. 115)

Tak z kolei wspominał swoich podkomendnych Karol Kalita, legendarny pułkownik „Rębajło”:

„Piechota moja przedstawiała wygląd nader urozmaicony, zbiór wszelkiego rodzaju ubiorów, były zatem wśród nich moskiewskie szynele, mundury żołnierzy z poprzednio rozbitych oddziałów, ubrania mieszczańskie i włościańskie”.

(Karol Kalita, „Ze wspomnień krwawych walk”, Lwów 1913, s. 48)

Później, gdy ujednolicono nieco wygląd oddział „Rębajły” przedstawiał się następująco:

„Uniformy były jednolite z małymi wyjątkami: żołnierze naszego oddziału nosili krótkie kożuszki, spodnie polskie w cholewy wpuszczone z cienkiego granatowego sukna z czerwonymi na boku wypustkami, buty z wysokiemi cholewami, płaszcz z sieraczkowego sukna, batorówkę czarnym barankiem obszytą.”

(Kalita, op. cit., s. 93)

Niestety takich detali w tej publikacji nie znajdziemy, bowiem Autorka posiłkowała się jedynie „Magazynem Mód i Nowoczesności Dotyczących Gospodarstwa Domowego”, w którym siłą rzeczy nie znajdziemy informacji o strojach powstańców. Żal, że w swoich poszukiwaniach Autorka nie pokusiła się by sięgnąć do przedwojennego czasopisma „Broń i Barwa” (rocznik 1937), w którym mogła znaleźć wyszukiwane przez Juliusza Kozolubskiego w literaturze z epoki opisy mundurów i strojów powstańczych. Nie sięgnęła również po bardzo dobry, choć krótki artykuł Henryka Wieleckiego „Ani mundur zabłyśnie jaskrawie…” opublikowany w czasopiśmie „Arsenał Polski: Powstanie niespełnionych nadziei 1863”, 1984, s. 33 wraz z prezentowanymi tam kolorowymi tablicami. Tym gorzej, że uciekły jej będące emanacją ówczesnej mody patriotycznej i militarnej projekty mundurów dla przyszłej armii polskiej pędzla Juliusza Kossaka.

Nawet tak zrośnięty z tradycją powstańczą strój jak czamara zostaje potraktowany przez Autorkę w sposób niezmiernie skrótowy. Jakkolwiek pokazuje dwa egzemplarze ze zbiorów Muzeum Narodowego w Krakowie (w przypadku tzw. czamary mieszczańskiej z ww. zbiorów należy się poważnie zastanowić czy nie mamy raczej do czynienia z taratatką – tak przynajmniej podobny obiekt opisuje Muzeum Narodowe w Warszawie) nie próbuje ani zanalizować kroju, ani prześledzić rozpowszechniania się tego ciekawego okrycia męskiego. Autorce umyka chociażby wprowadzenie czamar w odrodzonej Rzeczypospolitej, jako pierwszego wzoru munduru dla weteranów powstania styczniowego. Również pomija milczeniem czamary ruchu sokolskiego czy jeden z najciekawszych przykładów zakotwiczenia tradycji narodowej o rodowodzie szlacheckim w stroju mieszczańskim, mianowicie stroje mieszczan żywieckich. Do dzisiaj tamtejszy męski strój regionalny składa się z miękkiej rogatej czapki-konfederatki, ciemnej czamary, żupanika, pasa (nierzadko tkanego, noszonego na żupanie, pod czamarę), szerokich portek i wysokich butów z miękką cholewą. O tym, że czamara uważana za strój „słowiański” była popularna również w Czechach (także wśród tamtejszych Sokołów) Autorka nawet się nie zająknie.

Tutaj mały wtręt w kierunku mody żeńskiej. Autorka posługuje się określeniem (typowym dla literatury anglosaskiej) jak „moda wiktoriańska”, nie zwracając nawet uwagi, że dla ziem polskich ikoną mody w połowie XIX wieku była raczej żona Napoleona III, cesarzowa Eugenia.

Autorka pomija całkowicie analizę ikonografii, choćby bogatego zbioru fotograficznych portretów powstańców, opracowanego przez Leszka Machnika. Równie kiepsko jest z analizą zachowanych egzemplarzy ubiorów z czasów powstania styczniowego. Autorka nie próbuje się zmierzyć z zachowanymi artefaktami będącymi w zbiorach Muzeum Wojska Polskiego, będącymi świetnymi przykładami patriotycznej mody męskiej – ot chociażby mundurem adiutanta oddziału strzelców z Podlasia czy świtką Juliusza Jaxy-Bykowskiego, ograniczając się jedynie do pokazania repliki tej ostatniej eksponowanej przez warszawskie Muzeum Niepodległości.

Równie kiepsko wypada opis patriotycznej mody męskiej po powstaniu styczniowym. Jest to o tyle dziwne, że właśnie w latach 60-tych XIX wieku nastąpiła w Galicji prawdziwa eksplozja tak hołubionej przez Autorkę mody kontuszowej. W końcu już w 1861 r. mieszczanie krakowscy wystąpili do najjaśniejszego Franciszka Józefa I z prośbą o możliwość noszenia karabeli przy starożytnym stroju polskim (wymieniając kontusz i żupan). Niedługo potem podobne prawa uzyskał Lwów. To właśnie tej modzie należy zawdzięczać istniejące do dzisiaj pseudo-kontusze, bardziej przypominające surduty – bez słupa, z zaszywanymi z tyłu, jak w surducie fałdami, krótkie w kolano – właśnie taki egzemplarz pochodzący ze zbiorów Muzeum Narodowego w Krakowie Autorka prezentuje, jednak nie obdarza go żadnym stosownym komentarzem. Zresztą Galicja została potraktowana po macoszemu, a szkoda. Być może, gdyby Autorka nieco bardziej się przyłożyła, zechciałaby zauważyć, że już w 1817 r. wprowadzono tam strój kontuszowy jako jeden z dwóch wariantów munduru Stanów Galicyjskich.

Dalej jest już tylko gorzej. Autorka (wbrew początkowej deklaracji o braku zainteresowania strojami regionalnymi) zaczyna mówić o modzie na góralszczyznę i stroje ludowe z okolic Krakowa (nawet nie próbując pokazać na ile owo wzornictwo mogło być sztucznym konstruktem w stosunku do prawdziwego wzornictwa ludowego). Zapomina natomiast o popularnym w Galicji wzornictwie huculskim i modzie chociażby na serdaki wzorowane na strojach ludu wschodnich Karpat. Równie kiepsko idzie jej wprowadzanie elementów patriotycznych w ramach organizacji patriotycznych działających przed pierwszą wojną światową, czy w ramach mundurów pierwszych polskich formacji zbrojnych w czasie Wielkiej Wojny nie usłyszymy nic, a szkoda, bowiem była to próba przeniesienia polskich wzorców odległych epok do czasów szarych mundurów i broni maszynowej. Stąd kolorowe wyłogi w ułankach, wielkie usztywniane rogatywki czy walka jaką toczono pomiędzy mającą polskie tradycje rogatywką, a egalitarną, acz obcego pochodzenia maciejówką.

Modę okresu okupacji Autorka czuje chyba najlepiej, choć śmieszą niektóre niezręczności – np. stwierdzenie, że Niemca można było poznać na ulicy po lepszym ubraniu, Autorka ilustruje zdjęciami żołnierza SS w mundurze. Wywód o długich butach, jako elemencie konspiracyjnej mody zawiera również stwierdzenia, że chętnie sięgano po nie na prowincji. Oczywiście, jednak Autorka nie raczy zwrócić uwagi, że był to element nie związany z konspiracją, co raczej ze swoistą modą polskiej wsi oraz z wymogami życia na niej (na błotnistych przez większość część roku polnych drogach niskie buty się nie sprawdzały).

Zdecydowanie najgorszą częścią książki jest jednak zamieszczony na końcu „Słownik pojęć i symboli”. Od ilości znajdujących się w nim błędów i niezręczności naprawdę mogą rozboleć zęby. Dowiemy się na przykład, że stroje takie jak bekiesza czy czamarę noszono na żupan i kontusz (sic). Furażerka ma być czapką „bez daszka” (a nie zawsze tak było). Kokarda to wedle Autorki „symbol narodowy, obecnie zwany kotylionem” (sic). Swoją drogą kokarda narodowa została przez nią potraktowana szczególnie nieprzychylnie, bowiem wspominając dyskusję nad ustanowieniem barw narodowych w 1831 r. stwierdza, że:

„Kokarda, której serce stanowiła czerwień, a otok biel, stała się znakiem narodowym stosowanym w Wojsku Polskim, spychając z piedestału biel kojarzącą się z tchórzostwem.”

(Sola-Sałamacha, op. cit., s. 50).

Cóż, symbolika kolorów nie jest dzisiaj powszechnie znana, jednak warto, by ktoś wytłumaczył Autorce, że w 1831 r. biel kojarzyła się przede wszystkim z kolorem opcji rojalistycznej, zarówno w Polsce, jak i w całej Europie. Siłą rzeczy detronizujące króla (Mikołaja I) Królestwo Polskie nie mogło się odwoływać do tej tradycji. Również kwestia właściwego ustawienia barw heraldycznych na kokardzie narodowej nie budzi w Autorce żadnej refleksji, cóż instytucja, w której pracuje zaprezentowała z okazji jakiegoś święta zdjęcie kokard w barwach narodowych Peru. Dodam, że nie było to święto latynoamerykańskiego państwa.

Podobnie jest w wielu innych definicjach. Cechą charakterystyczną kontusza są dla Autorki rozcinane rękawy, jednak nie wspomni o najbardziej charakterystycznej cesze kroju, jaką stanowi tzw. słup. Krawat to „wąski pas materiału wiązany pod szyją” (zdziwiliby się żołnierze pułku Królewskich Chorwatów Ludwika XIV). Maciejówka wg Autorki jest rozpowszechniona na wsi, ale nie kojarzy jej z niemieckimi handlarzami wołów, zwanymi „panami Maciejami”, którzy przynieśli ją na polskie ziemie. Z kolei magierka to:

„Pozbawiona daszka czapka wykonana z filcu, sukna, wełny lub dzianiny. Przybiera formę okrągłą lub prostokątną. Do wysokiego otoku przylega płaska główka, opadająca zwykle na bok. (…) Od niej prawdopodobnie swoją formę wzięła słynna rogatywka.” (sic)

(Sola-Sałamacha, op. cit., s. 206)

Powiem krótko – kiedyś na okładce książki w klimatach „dzikopolowych” znalazł się wizerunek szlachcica w tradycyjnej chłopskiej magierce, niczym z „Panoramy Racławickiej”. Jest tylko jeden problem – magierka noszona w Rzeczypospolitej w XVI i XVII wieku, a chłopskie dziane magierki, to dwie różne rzeczy, które łączy głównie nazwa i funkcja – nakrywanie głowy. Autorka zdaje się nie odkryła tego faktu, twórczo łącząc oba rodzaje czapek. Podobną inwencją wykaże się w innych wypadkach.

Pas kontuszowy do dla Autorki „szeroki i długi kawałek materiału lub skóry (…). W stroju ludowym skromniejszy, dziany, wykonany z rzemieni lub skórzany. Często ozdabiany – wyszywany lub nabijany metalowymi ćwiekami”.

(Sola – Sałamacha, op. cit., s. 207).

Nie żartuję, to naprawdę zostało napisane i wydane. Autorka radośnie połączyła pasy kontuszowe i pasy chłopskie (np. krakowskie) w jeden twór. Oczyma duszy widzę jak Karol „Panie Kochanku” Radziwiłł zapina na kontuszu pas z brzękadłami, albo tzw. trzos noszony przez Krakowiaków Zachodnich.

Podobnie jedno stanowi dla Autorki konfederatka, rogatywka i czapka krakuska. Oczywiście korzenie tych czapek są wspólne, ale nikt nie nazwie wojskowej rogatywki krakuską. Z równie ciekawych rzeczy możemy dowiedzieć się, że sygnety noszone były przez szlachtę (zapewne przedstawicielom innych stanów złapanych z sygnetem dawano do wypicia wg recepty Jerofiejewa albo roztopiony ołów, albo zimny wermut). Z kolei szamerowanie tworzą „pionowe sznurki naszywane na piersi sukni czy okryć” (Sola – Sałamacha, op. cit., s. 208).

Najciekawsza jest jednak definicja „butów na gwoździach”. Według Autorki to:

„(…) (buty z cholewami, oficerki) wysokie buty z cholewami okrywającymi łydkę, typowe obuwie żołnierskie. W Polsce stały się elementem szlacheckiego stroju narodowego, przejętym również przez mieszczan i chłopów. Jako buty jeździeckie i żołnierskie stanowiły również element (obok trzewików) umundurowania żołnierzy polskich. Podczas II wojny światowej stały się ważnym symbolem, mającym nasuwać skojarzenia z kręgami wojskowymi.”

Uuuufff. Takiego pomieszania moje oczy dawno nie widziały. Gwoździowanie podeszw dla ich wzmocnienia znali już starożytni Rzymianie – zapewne wg Autorski prekursorzy stroju polskiego. Staropolskie obuwie charakteryzowało się do połowy wieku XVIII podkówką zamiast obcasa – element typowy, o którym pisze szereg autorów, choćby wspomniani wyżej Rangoni, Dembołęcki czy Kitowicz. Co do wykorzystania podkutych gwoździami butów w jeździe konnej wolę się nie wypowiadać bom piechur, ale chciałbym zobaczyć Autorkę, jak próbuje wyrzucić but z tak podkutą podeszwą ze strzemienia.

Reasumując – to praca, która może budzić w czytelniku słuszne wzburzenie i szereg wątpliwości. Po pierwsze warto się zastanowić czy IPN (a przynajmniej jego lubelski oddział) poddaje książki swoich pracowników recenzji naukowej, zanim dopuści je do druku. W stopce redakcyjnej brak informacji o recenzji naukowej. Być może dobry specjalista byłby w stanie uratować tą pracę. Albo chociaż ją zatrzymać, by nie siała błędnej i nieprawdziwej wiedzy.

Tego właśnie dotyczy druga wątpliwość i drugi zarzut. Bo pisać i wydawać książki może każdy, pod warunkiem, że robi to za własne pieniądze. Tutaj mamy zaangażowaną państwową instytucję, mającą ambicję naukowe, która wydaje publikację oczywiście błędną. To gorzej niż źle.

Wreszcie – wielu czytelników nie mających pojęcia o polskim stroju narodowym kupi tą pracę i w dobrej wierze powtórzy zawarte w niej błędy. Wszak wydał ją instytut naukowy, zatem to musi być prawda. Niestety przyczynianie się do rozpowszechniania się błędnej wiedzy jest (z punktu widzenia naukowego) zbrodnią.

Michał Chlipała

(Katedra Historii Medycyny UJ CM)

 


Bogusław Perzyk
Przedmoście Warszawy 1920-1921 – część południowa

Publikacja powstała z okazji 100. lecia bitwy warszawskiej 1920 roku na zapotrzebowanie zgłoszone przez mieszkańców gmin Celestynów, Dębe Wielkie, Józefów, Karczew, Kołbiel, Okuniew, Otwock, Sulejówek, Wesoła i Wiązowna. Ukazała się dzięki sfinansowaniu z budżetów powiatu Otwock, gmin Celestynów, Karczew, Kołbiel, Otwock i Wiązowna, a także ze środków Koła Terenowego Przedmoście Warszawy Stowarzyszenia na Rzecz Zabytków Fortyfikacji „Pro Fortalicjum”.

Z opisu autora:

Zasygnalizowane powyżej wydarzenia były treścią kilku opracowań Bolesława Waligóry, zwieńczonych znanym dziełem „Bój na Przedmościu Warszawy w sierpniu 1920 r.”, opublikowanym w 1934 r. Wbrew pozorom, praca nie wyczerpała tematu. Brak w niej szeregu informacji, istotnych zwłaszcza dla genezy przedmościa, tła technicznego, ekonomicznego i społecznego, na jakim prowadzono budowę fortyfikacji, a także organizacji i zadań dla załogi bezpieczeństwa, zanim wchłonęły ją wojska polowe. Monografia Waligóry pominęła wiele szczegółów z wydarzeń bojowych w obronie południowej części przedmościa, z zupełnym pominięciem takowym w rejonie Góry Kalwarii. Wykonanie fortyfikacji w tamtym rejonie stanowiło integralną część zadań przydzielonych odcinkowi budowlanemu Wiązowna, a ich obrona została włączona do zadań m.in. 15. DP. Luki te wypełniła niniejsza publikacja z 2020 r. Ponadto przypomniała m.in. skutki wywołane działaniami wojennymi oraz odtworzyła fakty związane z rozbudową przedmościa siłami Grupy Fortyfikacyjnej (Inżynierskiej) Nr 7 płk. Biernackiego, działającej aż do marca 1921 r. Należy zastrzec, iż celem autora nie było zastąpić opracowanie B. Waligóry inną książką, lecz je uzupełnić. Przy okazji przypomniano szereg wydarzeń jakie nastąpiły po zakończeniu wojny polsko-bolszewickiej, odnoszących się do dalszego losu fortyfikacji i procesu upamiętnienia bitwy. Pokazano także materialne ślady po niej, pozostałe w terenie do czasów nam współczesnych, które przejęło w opiekę polskie społeczeństwo.

Warszawa 2020 ISBN 978-83-907405-5-3
format B5, oprawa miękka klejona, papier kredowany, 224 strony, ciężar 0,50 kg
271 ilustracji, w tym m.in. 125 fotografii archiwalnych i 25 rysunków

Książka nie jest dostępna w sieci ogólnej sprzedaży

DYSTRYBUCJĘ PROWADZI STOWARZYSZENIE NA RZECZ ZABYTKÓW FORTYFIKACJI „PRO FORTALICJUM” KOŁO TERENOWE PRZEDMOŚCIE WARSZAWY


W lutym 2019 r. miałem w naszym Stowarzyszeniu prelekcję pt. ,,Nieznane sztandary i proporce polskich formacji wojskowych i ich niezwykłe losy”. Przypomnę jej fragment w postaci mojego artykułu opublikowanego w 2020 r. w organie Polskiego Towarzystwa Weksylologicznego, kwartalniku FLAGA.

 

 

Jacek Jaworski


ZAMIAST ODWOŁANEGO ODCZYTU – GŁOS W DYSKUSJI

 

Janusz Jarosławski, Szable Wojska Polskiego 1918 – 1939, Warszawa 2019, Madex.

 

Drodzy – Koleżanko i Koledzy,

Nasze spotkanie z p. J. Jarosławskim zaplanowane na marzec nie doszło do skutku z powodu zamknięcia SDK. Zawinił wirus – siła wyższa. Nie odbył się więc autoreferat Gościa ani dyskusja nad jego książką. Myślę, że już się nie odbędzie w Klubie, ale czy przeniesie się na naszą stronę internetową? Postarajmy się.

Za pierwszy głos w dyskusji można uznać tekst informujący o spotkaniu i galerię fotografii na naszej stronie. Poza potencjalnymi problemami do omówienia znajduje się konstatacja, że ilość odczytów (średnio co 18 lat) nie odpowiada znacznemu zainteresowaniu szablami. Zachęcony tym pierwszym głosem oraz kilku rozmowami sięgnąłem po książkę. Nie ukrywam, że wyłącznie z racji spotkania w Klubie, bowiem od wielu lat nie szablom poświęcam uwagę (Z jednym wyjątkiem). Recenzji więc względnie szczegółowej nie przedstawię. Powodów jest kilka, ale najistotniejszym przekonanie, że pozycja nie jest warta czasu jaki musiałbym poświęcić na głębszą analizę. Taką decyzję powziąłem po wstępnym przekartkowaniu książki i „sondach” w różnych jej miejscach. (Przykład ze s. 13, przypis 26. „Każdy z przytoczonych tu tytułów mógłby pochwalić się wieloma tytułami artykułów poświęconych broni białej.” Ten wspaniały styl odpowiada informacji, że istnieje <<… uznany i szanowany w gronie miłośników historii miesięcznik „Odkrywca”>>.  Albo na s. 320 u dołu; „Po podpisaniu pokoju z bolszewikami charyzmatyczny generał Haller stał niepotrzebny.”)

Podam jednak kilka uwag licząc, że choć powierzchowne, jednak pomogą Kolegom ocenić publikację. Liczę przy tym na wypowiedzi do redaktora strony, bo szukając książki do wglądu stwierdziłem, że posiada ją przynajmniej dwóch Kolegów. Sprawa nie jest więc beznadziejna.

Pierwszym wrażeniem było niedopasowanie tytułu do całości a jedynie do części pracy. Bardzo dobre fotografie starałem się porównać z jakością tekstu zwartego oraz opisów szabel. Choć nieco lepsze wydały mi się opisy, mimo to od jakości ilustracji oddzieliła je przepaść. Styl badanych fragmentów oceniłem jako mierny, a treści podane chaotycznie, choć znalazłem partie z lepszą konsekwencją przekazu. Zdjęcia, moim zdaniem, są naprawdę dobre (ale nie zauważyłem nazwiska ich autora) dlatego myślę, że tytułem właściwszym dla publikacji byłby „Szable polskie i obce w fotografii”.

Próba zbadania struktury zakończyła się porażką. Sprawdźcie sami – 408 stronicowa książka NIE MA SPISU TREŚCI a jedynie „Katalog szabel”, który zresztą katalogiem nie jest. Trudno mi znaleźć odpowiednie słowo na komentarz aby nie obrazić autora. Przecież nawet zwykłe informacje dołączane do leków mają spisy treści. Nie wątpię, że każda praca licencjacka w szkole zaocznej byłaby z powodu braku spisu treści odrzucona do poprawy. Tak poważna wada nie mogła zaistnieć przez przypadek. Jej przyczyny mogę się oczywiście domyślać ale szkoda czasu – lepiej pozostać przy konkretach dając jednocześnie możliwość oceny Kolegom. Zestawiłem brakujący spis. (W rękopisie zajęło to 15 minut).   Pogrubienia – to tytuły lub teksty autora, (w nawiasach) – moje uwagi.

(SPIS TREŚCI)

Szanowni Państwo! (Rodzaj wstępu, którego rozpoznawalne fragmenty powtórzono na ostatniej stronie okładki) – 5

Podziękowania – 6

Partnerzy publikacji – 6

Patronat honorowy – 7

O kolekcjonerstwie i konserwacji broni białej słów kilka – 8

Broń biała na przestrzeni wieków. Szabla (pierwsze słowo akapitu) – 20

—- ,,  —- ,, —- ,, —– ,,  —– , — Szabla Husarska (j. w.) – 22

—- ,,  —- ,, —- ,, —– ,,  —– , — Karabela (j. w.) – 23

(Bez wyróżnienia, dotyczy szabel w. XVIII i XIX) – 32

Szable francuskie – 34

Szable austriackie – 38

Szable niemieckie – 39

Rosyjskie szable kawalerii – 43

Broń biała na przestrzeni wieków. Pałasz (pierwsze słowo akapitu) – 44

—- ,,  —- ,, —- ,, —– ,,  —– , — Szpada (j. w.) – 52

Szable Wojska Polskiego – 56

Szable ze zbiorów Muzeum Wojska Polskiego – 76

(Słowo wstępne dyrektora MWP) – 76

„Ilustrowane Słownictwo Materiału Uzbrojenia” (Przedruk fragmentu cz. III z 1931 r.) – 206

Polska (Egzemplarze szabel polskich, zapewne z innych kolekcji) – 212

Materiały archiwalne z zasobów Centralnego Archiwum Wojskowego dotyczące wprowadzenia do produkcji szabel kawaleryjskich wzór 1934. – 230

Szabla kawaleryjska wz. 1934 – 238

Szable prototypowe – 240

Szabla prototypowa wz. 35 – 242

Szabla Kawaleryjska wz. 1934 (Tytuł powtarzany dalej kilkakrotnie) – 249

Części składowe rękojeści – 255

Szabla Kawaleryjska wz. 1934 – 261

Polska / Szabla Kawaleryjska wz. 1934 – 264

Polska / Szabla Kawaleryjska wz. 1934 – 268

Szable Austro – Węgierskie, Niemieckie, Francuskie i Rosyjskie (Pisownia oryg.) – 274

Austro – Węgry / (Opisy szabel różnych wzorów jakby podrozdziałów. Wyrazy w nazwach wersalikami np. Szabla Oficera Piechoty) – 276

Niemcy / (j. w. lecz nie tylko szabel) – 298

Armia Hallera – 320

Francja / (Opisy broni białej różnych wzorów. Wyrazy w nazwach wersalikami) – 322

Rosja / (j. w.) – 338

(Fotografie żołnierzy z szablami kilku omówionych wzorów) – 348

(Reprodukcje źródeł i publikacji źródłowych 1917 – 1936 umieszczone chaotycznie) – 374

(Powtórzenia fotografii szabel już opisanych z kol. MWP oraz 2 fot. temblaków) – 387

Wspomnienia prof. Wojciecha Zabłockiego – 394

Polska (Dotyczy szabel LWP i LWP – bis) – 400

Bibliografia w wyborze – 404

Katalog szabel – 405

(Reklamy) – 406

Zamieszczony wybór literatury przedmiotu, przepraszam – Bibliografia w wyborze – zawiera 44 pozycje, z których 17 dotyczy wyłącznie bagnetów, 3 broni strzeleckiej, przy której przedstawiane bywają i bagnety, więc może dlatego się pojawiły. Razem blisko połowa o bagnetach, a książka przecież o szablach. (Przypomina mi to niedawną wystawę z orderami w tytule, na której połowę stanowiły odznaczenia). Na początku książki, w przypisach, wymienione są też inne publikacje, ale z tekstu (s. 13) wynika, że mało istotne pominięto ponoć z braku miejsca. Z drugiej strony nie podano istotnych, np. prac M. Jeskego, którego ustalenia autor przywołuje chociażby na s. 63. Brak odniesień do wykorzystanej literatury przedmiotu – nawet najprostszych (nie mówię o przypisach, których sam unikam),  trudno objaśnić koniecznością oszczędności miejsca.

Z całej pracy wyziera staranie autora (a wygląda, że jednocześnie wydawcy) aby za wszelką cenę zwiększyć jej objętość. Szkoda czasu na dłuższą analizę i rozważanie motywów. Wykorzystano kilka ogranych sposobów. Zastosowano zbyt luźny skład dłuższych partii tekstu. Kolejny to „wrzucanie” dużych cytatów albo nawet rozdziałów związanych nieco z tematem, nierzadko powszechnie znanych w środowisku. (Tutaj to chociażby fragment „Ilustrowanego słownictwa ..” s. 206. Reprint niedawno wydany w zbyt dużym nakładzie i przeceniony posiadają chyba wszyscy zainteresowani).  Mniej subtelnym to umieszczanie pojedynczych fotografii i nawet przedmiotów nie wiążących się z tematem lub zakresem pracy. (Najbardziej widoczna jest szpada korpusu dyplomatycznego – nie szabla wszak ani nie wojskowa. Podobnie – późne wyroby dla LWP czy też związane z tą armią – s. 132, 371). Jako „numer” całkiem żałosny określiłbym powtarzanie zdjęć umieszczonych już wcześniej (po s. 387).

Autor traktuje z równą powagą przedmioty moim zdaniem nieporównywalne. Ociera się to może o śmieszność (ale śmiechu nigdy dosyć). Myślę o szabli drewnianej i fotografiach sympatycznych Hucułów, którzy niby w kolędzie „przynieśli w darze co z sobą wzięli” (s. 192). A były to szkatułka i pisanki („ale jaja” powiedzieliby młodzi ludzie). Uważam, że taka szabla i fotografie nadają się raczej do aneksu z miłymi ciekawostkami rzemieślniczo – folklorystycznymi, ale nie do zajęcia pozycji równej innym szablom. Uśmiech może też wywołać umieszczenie fotografii gen. J. Hallera nie z szablą a …ciupagą, bo raczej nie obuszkiem (s. 62). Przypadek podobny w pewnym stopniu, ale zdawałoby się nie wesoły, niesmaczny nawet, to dwie szable wz. 21 całkiem przeciętne jako wyroby, lecz dające pretekst do przypomnienia sowiecko – LWP owskich generałów, którzy – czego zresztą autor nie krył – zawsze byli po stronie najeźdźców. Umieszczenie ich w zacnym sąsiedztwie  szpetnie zazgrzytało. Ale i w tej sytuacji dostrzegłem element humorystyczny – o czym dalej. Brak gradacji obiektów we współczesnych publikacjach jest niestety bardzo często spotykany, co bynajmniej nie usprawiedliwia autora. W omawianej książce zbiega się z tendencją do nadmiernej rozbudowy objętości ale może na szczęście bawić.

Poniżej kilka kwestii i wątpliwości zauważonych przy szybkim przeglądaniu książki.

Szabla przedstawiona na s. 42 przypomina mi bardzo okazy przywożone przed ok. 20 laty z Bułgarii. Importer wyjaśniał wówczas, że były możliwie ściśle wzorowane na rosyjskich. Ale to już tyle czasu upłynęło… więc może źle pamiętam lub się zrusyfikowały.

Opis bardzo ważnej szabli E. Rydza – Śmigłego podaje, że kapturek jest „z wytłoczonym orłem polskim…” (s. 78) co bym przyjął na wiarę gdyby nie bardzo dobre zdjęcie. (Powtarzam pochwałę po raz kolejny, choć nie mogę jej adresować personalnie). Widać na nim cechy charakterystyczne dla odlewu i ślady pracy cyzelera. Poza tym nigdzie na rękojeści nie zauważyłem przetarć powłoki srebrnej spodziewanych po czteroletnim noszeniu szabli i upływie stulecia. (Opis mówi o rękojeści mosiężnej, posrebrzonej.) Na zdjęciu wygląda raczej na alpakową, ale trudno wyrokować nie oglądając przedmiotu w naturze. Zdjęcie budzi moje zaufanie ale opis już nie.

Przypadki szabel wz. 17 ze stron 60 – 61 i 212 uściślają moim zdaniem bardzo ogólne stwierdzenia w rozdziale „O kolekcjonerstwie i konserwacji…” (po s. 8) i dowodzą podejścia autora do tych kwestii. Gładkim zdaniom o odtworzeniu uszkodzonych elementów przeczą fotografie. Sądzę z nich, że oba przedmioty powstały w identyczny sposób czyli do oryginalnych obcych głowni i pochew, (w istocie dorobiono rękojeści wz. 17) – i to całkiem niedawno. Zwrotu „w istocie” użyłem dla zaznaczenia zbyt małej ilości substancji oryginalnej. Ciekaw jestem zdania Kolegów o postępowaniu takiego rodzaju. Tymczasem dołączam fotografię resztek szabli oficera piechoty wz. 17 tylko po wstępnym oczyszczeniu. Uzyskałem wiadomość, że właściciel (drugi już od połowy lat 60 ub. w.) również nie zamierza przeprowadzić „konserwacji” polecanej przez autora.

Poza ciekawymi, ale nierzadko znanymi i łatwo dostępnymi fotografiami przeważnie z NAC, dotyczącymi właścicieli przedstawionych szabel – pozostałe umieszczone chyba zostały „bo wypadało” oraz w celu rozbudowania książki, już wspomnianym. Na ich podstawie mogłem więc dokonać odkrycia, iż w armiach zaborczych noszono szable rodzime, a nie obce. Oczekiwałbym raczej bogatej ikonografii obcych szabel w WP. Oczywiście jest i taka, ale śmiesznie skromna, chociażby wobec stwierdzeń z tekstu książki. Dowodzi wyboru z ubogiego bardzo zasobu.(Porównajcie chociażby galerię zdjęć przy poprzednim głosie – zestawioną na doraźnie z jednego tylko zbioru). Wiele zdjęć uważam za mierne poznawczo i w dodatku zdarzają się powtórzenia wzorów broni przedstawionych przy innych postaciach. Dobrze przynajmniej, że autor zdał sobie sprawę, że szable były rekwizytami w studiach fotograficznych. Uwidocznił tę wiedzę, ale tylko wobec naszych żołnierzy. Podpisy do fotografii postaci z szablami są na nierównym poziomie i niezbyt wyczerpujące. Niekiedy zwracają uwagę na elementy poboczne ale mało istotne i typowe pomijając ciekawe. (na przykład; s. 197 a, 204, 351, 365)

Z całości wybijają się rozdziały o szablach z MWP (s. 76) i szabli wz. 34 (s. 238). Zacznę od drugiego, w którym znalazłem sporo nowości, ale to najwyraźniej ustalenia p. Jana Januszka – nawet z jego rysunkami i to podpisanymi. Ciekawe, że ich autor nie uznany został za godnego umieszczenia na s. 4. (Pamiętacie Koledzy na pewno bardzo ciekawy odczyt p. Januszka jaki wygłosił w Klubie właśnie o szablach tego wzoru). Rozdział wcześniejszy (dalej nazwę go „pakietem”) stanowi zwartą część o własnym porządku, poza strukturą reszty książki. Wszystkie szable pochodzą ze zbiorów MWP i zapewne wyodrębnienie ich w zwarty „pakiet” było jednym z warunków udostępnienia do publikacji. Rezultat został osiągnięty, bo w rozmowach na temat książki najczęściej pojawiało się skojarzenie z szablami upominkowymi. Zwracają przecież uwagę niepowtarzalnymi wzorami, wykończeniem i przypisaniem niektórych do pierwszoplanowych postaci WP. Między nimi jednak znalazły się wspomniane już szable z biogramami sowiecko – LWP owskich generałów. Sowieci w „pakiecie” – uważam, że to nie mogło być sprawą przypadku. Dyrektor MWP poprzedził ów „pakiet” rodzajem wstępu, który koniecznie musicie przeczytać. Mowa w nim o „uosobieniu rycerskości”, zaszczytnych tradycjach i walce o niepodległość, bohaterach narodowych wymienionych zresztą z nazwiska. To ich szable opisane są w dalszej części. Jednak postaci Sowieto – LWP owców z tegoż „pakietu” są równie konkretne – obaj walczyli przeciwko Polakom. Po odniesieniu ich do wstępu, uśmiałem się setnie, stwierdziwszy efekt jawnej drwiny. Trudno mi jednak rozstrzygnąć kto z kogo zadrwił – czy dyrektor i autor z czytelników czy autor z dyrektora, czytelników i programu „Niepodległa” jednocześnie. Liczę na zdanie Kolegów i rozwinięcie tej wielowątkowej kwestii. W każdym razie usilną pomoc ze strony MWP widać wyraźnie, co moim zdaniem jest miarą zapaści tej instytucji wspierającej. (Chociaż może dla „nich” to chwalebne). Sądzę, że bez owych dwóch rozdziałów, omawiana książka nie miałaby waloru nowości i pozostała kolejną, przeciętną bardzo kompilacją jakich zalew widać właściwie we wszystkich dziedzinach. Bez wsparcia „sponsorów” a więc MWP i najpewniej pieniędzy podatników (czyli naszych ostatecznie) raczej nie zaistniałaby w tej postaci. Czy byłaby to szkoda – nie umiem odpowiedzieć z mocną argumentacją, bo nie znam kwot na nią wydanych a także dzieł alternatywnych jakie można by wypromować przy dobrym gospodarowaniu. Na podstawie szybkiej oceny książki – sądzę, że szkody by nie było.

Moim zdaniem umiejętne przedstawienie tak ważnego zagadnienia jakie sugeruje tytuł książki znacznie przerosło umiejętności autora i wydawcy. Zadaniu sprostali za to bezimienny fotograf, drukarnia i sponsorzy. Jeśli naprawdę musicie – kupcie książkę, ale radzę oglądać tylko fotografie przedmiotów zaś do ich podpisów, tekstu i przekazu ideowego podchodzić z dużym dystansem i nawet humorem.

PS.

Marny zestaw fotografii dokumentujących szable obce w WP, jaki zaprezentował autor w swej książce powinien stanowić dla zachętę do pracy i badań – ale dla nas. Problemem badawczym powinno być określenie jakich wzorów obcej broni białej używano w WP. Analizę należałoby przeprowadzić nie tylko po względem jakościowym ale też ilościowym i co ważniejsze praktycznym  przy uwzględnieniu czasu. Prace w tym kierunku prowadził ś. p. Maciej Jeske z Poznania (SMDBiB). Skłonność do pochopnego przyjmowania przypadków wyjątkowych jako powszechnych nie zawsze jest uświadamiana przez współczesnych autorów i nawet badaczy. (Ostatnio zwrócił na to uwagę jeden z Kolegów w swoim doktoracie). Jestem przekonany, że w omawianej dziedzinie, konfrontacja ze źródłami i dowodami ograniczy nasze optymistyczne spojrzenie, że każda szabla sprzed r. 1914 była używana w polskich formacjach lub WP.

Fotografie są dla takiego badania źródłem bardzo ważnym. Poza tym same w sobie stanowią pamiątki historyczne nierzadko przedstawiając ładne postaci w artystycznych ujęciach. Nie wspominając już o dodatkowych informacjach jak mundury, odznaki i tp. Wydanie takiego albumu (ale tylko po starannej selekcji zdjęć) byłoby pożądane wobec sporej ilości stwierdzeń właściwie nie udokumentowanych.

[GK©2020]


Śpiewać każdy może…

Szanowni Koleżanko i Koledzy,

Zapraszam na kolejną wystawę dotyczącą orderu i niestety znów do Łazienek, miejsca gdzie nie tak dawno zwiedzaliśmy „Blask Orderów”. (Ze względów stylistycznych wystawę obecną określał będę niekiedy mianem „łazienkowej”). Poświęciłem tamtej kilka uwag dlatego przy obecnej – porównań z poprzednią trudno będzie uniknąć, zwłaszcza, że podobieństw jest sporo – niestety. W zakończeniu omówienia „Blasku …” jakbym wykrakał obecną ekspozycję – też niestety. Tym razem miejsce kolejnej wystawy (w Łazienkach) starano się uzasadnić jako właściwe dla VM, co mnie w najmniejszym stopniu nie przekonało.

Nowa wystawa nosi tytuł „Virtuti Militari” i ma trwać trzy miesiące w Podchorążowce.* W porównaniu z rozreklamowaniem „Blasku Orderów” wystawa „łazienkowa” jest niemal konspiracyjna, co na pozór dziwne, bo w odróżnieniu od poprzedniej większość eksponatów odpowiada tytułowi.

*Karta – informator o wystawie określa czas na  od 17.09.19 do 12.12.19. Nie podaje autorów scenariusza i oprawy plastycznej. Informacji tych nie zauważyłem też na wystawie. Tekst wprowadzający przed wejściem podpisało dwóch profesorów: K. Filipow i Zb. Wawer.

   W tym czasie organizatorzy zaplanowali „program edukacyjny”, podając daty spotkań, ale prowadzący pozostali anonimowi. (Poza sztampę zda się wybiegać dialog Szczepka i Tońcia – nawet intryguje – planowany na 18 listopada o 18,00.)

Wystawcy powinni mieć świadomość, że nasz najstarszy order wojenny był wielokrotnie opisywany i jest rozpoznawalny przez publiczność. Dlatego podjęcie tego tematu (przez placówkę budżetową) wymaga od autorów, wiedzy o Orderze ponad przeciętną. Winna się ona przełożyć w precyzyjny dobór eksponatów i co równie ważne, ich profesjonalny opis i prezentację. Słowem – od wystawy wymagany jest bezsprzeczny walor poznawczy.

Wystawa ”łazienkowa”, podobnie jak „Blask Orderów” oprócz samych eksponatów,  przedstawia narrację historyczną w formie tekstów umieszczonych nie tylko na panelach lecz i szybie gabloty. Teksty zajmują znaczną powierzchnię i stanowią istotną, właściwie samodzielną część, niosąc przekaz nie zawsze poparty eksponatami.

Treści ściślej dotyczące Orderu podano w zasadzie chronologicznie, mniej zaś problemowo. Wszystkie jednak tkwią w kanonie „falerystycznym”. Polemizował nie będę, bo tekst wszak o wystawie. (Warto zauważyć niewielkie odstępstwo od kanonu dotyczące nadań Orderu przez Delegaturę Sił Zbrojnych na Kraj i w Narodowych Siłach Zbrojnych. Wypada pogratulować odwagi).

Ale wracając do eksponatów…

Zwracają uwagę obiekty przedstawione w Warszawie po raz pierwszy. Pochodzą ze zbiorów krajowych – bardzo wiele z zagranicznych, m. in. z Francji. W tym miejscu muszę zwrócić uwagę Kolegów na dużą ilość eksponatów z Instytutu Polskiego i Muzeum Gen. Sikorskiego w Londynie. Są  to mundury w tym znanych dowódców (ale dla ilustracji sposobu noszenia Virtuti wystarczyłby jeden), liczne krzyże, legitymacje i wnioski – naprawdę warte dokładnego obejrzenia i przeczytania. Udział tej szacownej instytucji jest nie do przecenienia. Eksponatów wybitnych, z kolekcji naszych i zagranicznych, wyliczał nie będę bo liczę, że rozpoznacie je – niektóre zaś – na przekór staraniom autorów.

Foto: Łazienki Królewskie

Zgromadzenie ciekawych i unikatowych przedmiotów w jednym miejscu uważam za pozytywną stronę wystawy.

W tym miejscu dodać wypada inne zalety:

– względna jednolitość ekspozycji od strony kolorystycznej, graficznej i gablot.

– brak, moim zdaniem, wyraźnej afirmacji komunizmu PRL – owskiego, jak w wypadku „Blasku Orderów”. Najwyraźniej, zapewne z jakichś koniunkturalnych powodów, zastosowano wersję „Panu Bogu świeczkę a diabłu ogarek”.

– brak praktycznie kopii Orderu produkowanych masowo w Warszawie od lat 70 -ch XX w. Poza zestawem z Jasnej Góry – tak pewnie od początku zaplanowanym, który traktuję zresztą jako smutne świadectwo – zauważyłem tylko jedną (oczywiście nie opisaną jako taka).

– wreszcie – właściwe moim zdaniem przygotowanie większości eksponowanych dokumentów i fotografii. Jest bez porównania lepsze niż amatorszczyzna dostrzegalna w wielu miejscach na „Blasku …”. (Kolegów przygotowujących nasze wystawy proszę o zwrócenie na to uwagi).

Zrezygnuję z wymienienia wszystkiego co zaliczyłem do błędów wystawy „łazienkowej”. Ważniejsze sprowadzę do kilku grup, większość wymieniłem poprzednio w uwagach o „Blasku Orderów” – ale gwoli ścisłości powtórzę i skomentuję.

Nieumiejętna selekcja obiektów. Częściej widoczna w części XX w. Liczne przykłady świadczyć mogą o najzwyklejszym „zapychaniu” gablot przedmiotami nawet luźno nie związanymi z Virtuti Militari. Sądzę, że to dowód na brak profesjonalizmu autorów wystawy „łazienkowej”, czego przykładem jest okazałe popiersie cesarza Aleksandra II, które „ozdobiło” wystawę. Na próżno szukałem związku tego władcy z Virtuti Militari (w przeciwieństwie do jego ojca). „Potrzebny jak Piłat w credo” – to stare polskie porównanie o zbędności osoby. (Gdyby narracja była konsekwentna, w części dalszej pojawiłyby się popiersia satrapów rządzących ziemiami polskimi w latach 1939 – 1989).

Niejednorodność formy tekstów wprowadzających. Szczególnie na początku wystawy zauważyłem ambicje szerszego wykładu historii Polski (jako realizacja jednego z jej założeń). Sądzę, że niepotrzebne w tej formie i co gorsza bez wyraźnego związku z dziejami Orderu. W dalszym jej ciągu więcej jest informacji pozornie bardziej rzeczowych i we właściwszych rozmiarach.

Przykładem może być długi tekst (40 wierszy) dotyczący sytuacji Polski w końcu XVIII w. i w trakcie powstania kościuszkowskiego. Order jak wiadomo nie był wtedy nadawany, co uczciwie przyznano dopiero w końcowych 6 wierszach. Trudno mi odsunąć myśl, że autorzy „wyrabiali wierszówkę”.

Podpisy do eksponatów pokazanych i brakujących.

– Brak podpisów np. z czterech krzyży jeden nie został objaśniony.

– Brak obiektu wymienionego w podpisie.

– Opisanie Krzyży Srebrnych jako Złotych. (Błąd nowy – nie było go na „Blasku…”, lecz zarzut wypadnie wycofać jeśli okaże się, że powodem błędu jest choroba wymagająca leczenia muzealnika. Rezultat wysiłku osób specjalnej troski inaczej bowiem należy oceniać).

– Umieszczenie eksponatów w innych miejscach niż wskazują podpisy (akurat poprawne). Szczególnie razi przemieszczenie eksponatu ważnego dla dziejów VM. Przyczyny zgadnąć trudno bo przedmioty same siebie identyfikują. (Skrajny nieprofesjonalizm wystawców, bo raczej nie kłopoty z czytaniem).

– Brak uprzedzenia, że obiekt jest kopią.

– Podpisy nie mają wersji angielskiej, co jest obecnie standardem (w miastach uniwersyteckich) i dlatego ich brak należy uznać za wadę.

Odkrycia i nowe ustalenia.

– „Krzyż Srebrny Orderu Virtuti Militari ze wstążką…wzór 1792/1919 ze zbioru….”. Określenie to nieścisłe rodem z kanonu „falerystycznego” i myślę, że nie powinniście go powielać.

– „Krzyż Kawalerski Orderu Virtuti Militari, 1921, Szwajcaria ze zbiorów Muzeum Łazienki Królewskie”. Krzyża akurat brakowało ale napis pozostał. Teoretycznie to ciekawy przypadek, bo na egzemplarz taki nie trafiłem dotychczas, ani na wzmiankę w znanej mi literaturze przedmiotu. Gdyby go przedstawiono omawiana wystawa znalazłaby trwałe miejsce w badaniach dziejów Orderu. Za usunięcie tego krzyża wypada mieć dużą pretensję do autorów. (Oczywiście żartuję. Krzyż taki to najpewniej wymysł autorów wystawy / muzealników z Łazienek zaś napis i jego pozostawienie to dowód niskiego profesjonalizmu).

– „Krzyż Kawalerski Virtuti Militari emigracyjny, 1918 – 1939 ze zbiorów Muzeum Łazienki Królewskie”. To przy znanym od dawna, typowym w sumie krzyżu wykonanym w r. 1923 w Warszawie prezentowanym w gablocie dotyczącej …XVIII wieku (naprawdę, koniecznie zobaczcie). Gratuluję nabytku do zbiorów, ale nieśmiało zapytam o nieznaną mi emigrację nadającą VM w latach istnienia II Rzeczypospolitej – w jakich krajach działała i za co krzyże przyznawała? A jak na przykład wyglądały krzyże z lat 1918 – 1919 bo w Polsce wykonano je w r. 1920? Ten “zagadkowy” krzyż towarzyszy wspaniałej grupie przedmiotów po gen. Podhorskim “Zazie”, moim zdaniem dobrze ukrytej przed pasjonatami wojny 1939 r., bitwy pod Kockiem i pułku ułanów krechowieckich.

Podpis odkrywający nieznaną emigrację i VM gen. “Zazy” w dziale XVIII wieku rozweseliły mnie, a że tuż potem prawie z nóg zbiło popiersie cesarza Aleksandra II wykluczyłem przypadkowość podobnych przekazów. Za ich wspólny mianownik przyjąłem piosenkę kabaretową Jerzego Stuhra.

Śpiewać każdy może, trochę lepiej, lub trochę gorzej,

ale nie o to chodzi jak co komu wychodzi….

(Może niedokładnie zapamiętałem treść, a tytułu wcale – wybaczcie Koledzy). Okazało się w czasie dalszego zwiedzania, że uodporniła i dała właściwą perspektywę do oceny całości wystawy „łazienkowej”. Na przykład przy grupie pamiątek związanych z gen. Kordianem Zamorskim i gablocie wypełnionej publikacjami, fotografiami, ulotkami, pocztówkami i grafikami od Piłsudskiego do Wieniawy.

Nie pokazano rewersów krzyży XIX wiecznych. W żadnym miejscu na całej wystawie nie zauważyłem Pogoni – dewizy Rex Et Patria zresztą też. Wszyscy wiemy jak istotne to elementy w dziejach Orderu w tamtym czasie. Spowodowanie takiej luki w pokazie krzyży uważam za bardzo poważny błąd merytoryczny. (To typowe w sumie i łatwe do stwierdzenia, że od początku zaistnienia „faleryzmu”, główną bolączką autorów  – „falerystów” jest istnienie samych orderów i odznaczeń a więc konieczność odniesienia się do konkretnych przedmiotów. Widać to również na omawianej wystawie).

Niewłaściwe datowanie obiektów. Też już to widzieliście na „Blasku…”. Brak miejsca na ich wyliczenie.

Zła prezentacja wielu ciekawych krzyży daje wystawie „łazienkowej”, moim zdaniem, bezsprzecznie palmę pierwszeństwa. Nawet na „Blasku Orderów” była znacznie lepsza. Przykładem i to skrajnie negatywnym są tutaj ordery ppłk. Władysława Ostrowskiego.

Nieumiejętność rozpoznania przedmiotów wybitnych i znaczących dla całości wystawy. (W rezultacie niewłaściwe i  nie do końca konsekwentne ich wyeksponowanie).

Doskonałym, choć smutnym przykładem jest jedyny w krajowych zbiorach publicznych Krzyż Kawalerski nadany w XX wieku Polakowi. W dodatku reprezentujący odmianę bardzo rzadką – wykonano zaledwie 20 sztuk. Moim zdaniem przewyższa pod każdym względem Krzyże Srebrne po marszałkach francuskich – dobrze pokazane. Ten zaś, choć ułożony w polu widzenia, lecz w rogu gabloty źle oświetlonej i gęsto wypełnionej przedmiotami mniej istotnymi a nawet całkiem nie związanymi z Orderem.

Zestawienia mogące wprowadzić w błąd.

Jest to znany proceder dorabiania, na różne sposoby, atrybucji przedmiotom na ogół anonimowym. Rzadko można to udowodnić. Podam tyko jeden ale ważny, czyli dołączenie niewłaściwego krzyża do dokumentów gen. Sosabowskiego, które zresztą bynajmniej nie dotyczą Orderu Virtuti Militari. Uważam, że na tej wystawie są całkiem zbędne jako typowy wypełniacz. Chociaż krzyż nie jest podpisany (ale tylko dokumenty), lecz wisi tuż obok i z tego powodu widz w sposób oczywisty kojarzyć może przedmiot ze sławnym generałem. Jednak ten egzemplarz łatwo rozpoznawalny bo w złym stanie, wybłyszczony i zepsuty reperacją wyjątkowo nieprofesjonalną (falerystyczną), jest ilustrowany na reklamówce wystawy i co ważne z poprawną atrybucją. Kolekcjonerzy pamiętają go pewnie z racji oferowania wiosną br. na aukcji w Krakowie. (W istocie nadany za obronę Lwowa całkiem innej osobie.  Prawdziwy krzyż generała jest doskonale znany, nie tylko z wystaw ale i katalogu MWP).

W tym wypadku brak podpisu w gablocie nie zapobiega efektowi fałszywej atrybucji. Uważam, że zestawienie to jest kolejnym dowodem pogardy dla widza i co ważniejsze – podważa zaufanie do atrybucji wielu krzyży V klasy pokazanych na omawianej wystawie. (Umieszczonych obok dokumentów lub na mundurach).

Ilustrowanie tym właśnie krzyżem programu – głównego materiału informacyjnego wystawy „łazienkowej” uważam za trafny autoreferat zbiorowy autorów, organizatorów i protektorów.

Wreszcie o biogramach. (Dla nas w Klubie to nic nowego, bo gdy tylko przedmiot pozwala, realizujemy podejście „Man behind the Medal” – jakże popularne za granicą). Na wystawie  stanowią bardzo ważną część koncepcji całości – i słusznie. Niestety nie zawsze towarzyszą krzyżom lub legitymacjom VM, jak to być powinno, a przedmiotom wtórnym i zdecydowanie mniej godnym.

Jedynie długość notatek biograficznych bardziej znanych osób uważam za właściwą. Poza tym w owych krótkich biogramach z reguły Orderu VM nie osadzono w poprawny sposób, a czasem wcale. Dotyczy to nawet członków instytucji Orderu. Za modelowy przykład dla wystawy „łazienkowej” uważam tekst o marsz. E. Śmigłym – Rydzu gdzie całkowicie pominięto jego Krzyż Komandorski VM i członkostwo Kapituł Orderu. Podobnie z gen. A. Grudzińskim szefem Biura Kapituły. Gen. Dembińskiemu Krzyż Złoty VM przyznał nieznany autor biogramu za walki we Francji, choć w istocie otrzymał go za kampanię 1939 r. itd. Do wyjątków należą wypadki, nawet wybitnych osób, gdzie Order został moim zdaniem ledwie dostatecznie wspomniany. Treść ich jest bardzo nierówna i świadczy, że w zbyt wielu wypadkach autorzy wystawy nie zadali sobie najmniejszego trudu aby przybliżyć postaci bohaterów. Właśnie w biogramach upatruję kolejnego dowodu, na niewystarczającą wiedzę autorów i że wykonanie wystawy godnej naszego Orderu, przerosło ich możliwości (choć nie finansowe co też widać).

Informacje o mniej znanych kawalerach – ale jakże zacnych – wyglądają rzetelnie i widać pracę nad nimi – może rodzin lub właścicieli kolekcji z jakich obiekty pochodzą.

Piosenka kabaretowa zapobiegła szokowi jakiego bym doznał przeczytawszy dwa zdania o płk. dypl. Zygmuncie Grabowskim (legitymacja VM ze zb. IPMGS). Przytaczam fotografie obiektu i notki biograficznej aby wykluczyć chęć bezpodstawnego poniżenia autorów wystawy. Szkoda mi czasu na wyjaśnienia. Na którymś z zebrań mogę przybliżyć zainteresowanym Kolegom tę nieszablonową postać murmańczyka, później oficera Brygady Syberyjskiej (tam zdobył VM) a w kolejnej wojnie oficera PSZ na Zachodzie. … Zamiast komentarza zanućcie w tym momencie odpowiedni fragment piosenki…

Notatkę zaś o Wacławie Brzozowskim traktuję jako dowcip z serii „Radio Erewań odpowiada”. Prawda, ale nie zupełnie, bo nie legionista a dowborczyk, urzędnik wojskowy I Korpusu Polskiego w Rosji. Nie oficer zawodowy WP a celnik. Rodzaj służby widać przecież z pokazanej legitymacji Orderu, która razem z krzyżem, pochodzi ze zbioru Łazienek właśnie. Najpewniej  kuriozalny opis z wystawy jest odbiciem „łazienkowej” dokumentacji muzealnej. (Podobne sytuacje przedstawiłem w recenzji „Zegarek za cholewą” w innym miejscu naszej strony klubowej – porównajcie, podobieństw jest więcej).

Cała wystawa (choć tym razem zgodna z tytułem), mimo pokazania wielu wybitnych obiektów, przedstawia moim zdaniem znikomą wartość poznawczą na skutek niskiego poziomu merytorycznego autorów / organizatorów i głęboką niechęć do uczciwej pracy badawczej – wcale nie skomplikowanej. Wypada powtórzyć, że Łazienki nie są dobrym miejscem dla organizacji wystaw jak ta właśnie trwająca.

Zaznaczyłem już ogromny, miejscami szokujący, dysonans między obiektami nawet wybitnymi, z kolekcji zagranicznych i krajowych (jak choćby gwiazda marsz. Davout, której zresztą nie było gdy zwiedziłem wystawę we wrześniu) a wartością poznawczą wystawy, jak ją rozumiem – opracowaniem i prezentacją. Szukając przyczyn rozważałem, jak zwykle, dwie skrajne możliwości.

Cel wystawy „łazienkowej” jest w istocie nieznany. Na pewno stał się pretekstem do sfinansowania wypożyczeń sporej ilości eksponatów, w tym niekoniecznie ściśle pasujących do tematu, głównie z zagranicy, ale też z muzeów krajowych i kolekcji prywatnych. Reszta zaś (opisy, ekspozycja itp.) – w mojej ocenie jakościowej – są na granicy markowania pracy. (Ot, trzeba koniecznie zabezpieczyć no i jakoś tam pokazać. Na podpisy po angielsku szkoda trudu). Anonimowi autorzy są tego wszystkiego świadomi. Wystawa jest czasowa i do szybkiego zapomnienia. Żadnego z niej katalogu nie spodziewam się, bo uwieczniłby i zdemaskował znikomą wiedzę merytoryczną, amatorszczyznę, megalomanię i pogardę dla publiczności.

Celem tych działań nie musiało być tylko uzyskanie dodatkowego wynagrodzenia (np. diet, prowizji od ubezpieczeń i in.) czy wykazanie „aktywności”. Dłuższy kontakt z rzadkimi zabytkami na miejscu też coś przecież wnosi (ale tylko dla tego kto się zna). Umożliwia chociażby wykonanie dokumentacji. Warto zauważyć, że  na „Blasku Orderów” część dotycząca VM była bogata i komplementarna wobec wystawy „łazienkowej”. Wyjaśni się to w przyszłości.

Druga możliwość – wystawę „łazienkową” traktują autorzy / wystawcy naprawdę poważnie. Zabytki „ściągnęli” do Łazienek, do gablot zorganizowali wypełniacz – przecież nie mogły świecić pustkami. Teksty są wszystkie na właściwych miejscach: wprowadzenia, noty biograficzne i podpisy – dobre są takie, jakie zrobili i muszą wystarczyć- nie o to chodzi jak co komu wychodzi. Jest pełen sukces, który dowodzi aktywności. Uważam, że powstał kolejny „miś na miarę naszych możliwości” i sądzę, że pod każdym względem odpowiada przywołanej piosence kabaretowej.

Który z modeli jest wierniejszy prawdzie – nie wiem, ale stawiam na drugi, zaś na przyszłość diagnozuję stan bez nadziei na poprawę. (Odsyłam do zakończenia uwag o „Blasku Orderów”). Najbardziej żal mi Polaków chcących pogłębić swą wiedzę o naszym wspaniałym Orderze.

P.S.

Nasz zacny Order bojowy ma szczęście do wystaw w tym roku.

Ponoć w końcu września MWP udostępniło wystawę zatytułowaną „ Virtuti Militari 100 lecie restytucji” na razie jest czynna, lecz nie zauważyłem daty zakończenia. Dodatkową okazją dla wystawy jest 80 rocznica wojny 1939 r.

Uwagi poniższe zamieszczam jako P. S. ponieważ na tę mini wystawę dotarłem już po napisaniu omówienia poprzedniej – czyli „łazienkowej”. Spodziewałem się podobnych jak tam odkryć „falerystycznych”, zobaczenie jakiegoś „Piłata w credo” i obszernego wyboru z wysypiska nadań rómmlowsko – LWP owskich (z racji drugiego odniesienia wystawy). Ciekaw byłem stężenia błędów, bo uważam MWP za bastion którejś z konfesji „faleryzmu” i postkomunizmu zarazem (u osób fizycznych zazwyczaj występują łącznie). Dlatego, szczerze mówiąc, liczyłem, że znajdę tam bogaty materiał do uwag jak te o pokazie w Podchorążówce.

Zawiodłem się jednak.

Na pierwszy rzut oka było podobnie: kolorystyka tła, typ gablot i czasem złe wyeksponowanie przedmiotów. Kopie krzyży i „ludowe” wstążki przy polskich krzyżach prezentowane bez zaznaczenia tego w opisie, bo jeśli choć trochę podobne do prawdziwych – to falery, a więc do gabloty i basta. (Chociaż gwoli ścisłości – przy kopiach medali i dokumentów zaznaczono ten fakt). Plansze z informacją zwartą, pokaz zdjęć na monitorach i angielska wersja podpisów – ale to przecież standard. Teksty jednak były zaskoczeniem, bo streszczenie dawniejszych dziejów Orderu odeszło od „ich” kanonu prezentowanego przez dziesięciolecia, co tłumaczyć można jakimś niedopatrzeniem, lub zawirowaniami koniunkturalnymi, bo przecież nie rezultatem dociekań.

Wystawa zajmuje jedynie hall na I piętrze więc i eksponatów nie jest wiele. Krzyże po znanych osobach (także ten prawdziwy gen. Sosabowskiego), wyższe klasy Orderu, sztandary i obrazy znane są od dawna – wielokrotnie pokazywane ale miłe sercu. Pozostałe obiekty dobrano umiejętnie do przyjętych tematów. Wyjątkiem są odznaczenia i order państw zaborczych z lat Wielkiej Wojny – nie wszystkie, jak wiem, odpowiadają Virtuti Militari. Teksty objaśniające z informacjami ogólnymi, które publiczność rzadko czyta, są zwięzłe, rzetelne i ściśle dotyczą tematu wystawy. Przy krzyżach podana atrybucja jaka im towarzyszyła (co wpływało na klasyfikację) i niekiedy inne dane. Trafiła się nawet istotna uwaga o wczesnym wykonaniu wstążki. Drobne niby sprawy ale świadczą o pracy nad wystawą i szacunku dla widza.

Warto zatrzymać się przy mundurach, na których przedstawione są sposoby oznaczania trzech najniższych klas Orderu noszonych łącznie. To kurtka i płaszcz, czyli wszystkie części przewidziane do noszenia orderów i odznaczeń. Dotyczą zaś 2/3 wszystkich Polaków odznaczonych Krzyżem Kawalerskim za Wojnę 1920 r. (Przy okazji uprzedzam, że na kurtce sznury upięte są za nisko. „Widok ten trąci LWP -em” jakby rzekł śp. prezes Łukaszewicz).

Wystawę uważam za dosyć ciekawą, mającą wartość poznawczą i co ważne – bez wypełniacza w gablotach i zadęcia połączonego z żenującymi błędami jak w Podchorążówce.

Polecam do odwiedzenia ale koniecznie zanim pojedziecie do Łazienek.

 

[GK©2019]


Nowa książka nawiązująca do Wielkiej Wojny

Po kilku latach prac rozpoczętych z inicjatywy płk SG rez. Tomasza Nowakowskiego w czerwcu ukaże się nakładem Muzeum Regionalnego w Stalowej Woli monumentalna praca „Nekropolie Wielkiej Wojny nad Wisłą i Sanem”, prezentująca wyniki badań historyczno-wojskowych z lat 2015 – 2018. Zawarto w niej 8 obszernych artykułów poświęconych wydarzeniom jakie doprowadziły do powstania w naszym regionie licznych cmentarzy, omówiono dzieje powstania, rozwoju (i zaniku niektórych) 22 cmentarzy wojennych jakie cesarska i królewska Inspekcja Grobów Wojennych z Przemyśla założyła w latach 1914-18 na terenie ówczesnego powiatu tarnobrzeskiego. Co również istotne, zbadano na tyle, ile było to możliwe dalsze dzieje wszystkich opisanych obiektów po dzień dzisiejszy oraz rozwój instytucjonalnej opieki nad cmentarzami wojennymi w II Rzeczypospolitej. Nie zabrakło omówienia zbiorów związanych z Wielką Wojną 1914-18, znajdujących się w Muzeum Regionalnym oraz próby zarysowania zagadnień związanych z tzw. sztuką sepulkralną, choć w naszym regionie ze względu na niski budżet Inspekcji Grobów Wojennych, sięgnięto jedynie po najprostsze środki artystyczne. Czytelnik znajdzie również omówienie prac archeologicznych prowadzonych na niektórych cmentarzach wojennych w szeroko rozumianym regionie.

Ze względów dokumentacyjnych równie ważna jest druga część pracy, obejmująca 80 stron wykazów poległych żołnierzy armii austro-węgierskiej i rosyjskiej pochowanych w 22 obiektach powiatu tarnobrzeskiego. Oczywiście dane dotyczące żołnierzy rosyjskich są nadzwyczaj skromne, bo oparto się głównie o źródła austro-węgierskie, zostawia to jednak pole do dalszych badań w oparciu o archiwalia rosyjskie.

Listy poległych i pochowanych żołnierzy zostają po raz pierwszy upublicznione, pokazując nam, że nie byli to jacyś bezimienni „nieznani” żołnierze, a zwykli ludzie, tacy jak my, mający swych bliskich czy własne rodziny, a ich wojenna śmierć dotknęła głęboko wiele osób. Może to właśnie pozwoli na zmianę powszechnego nastawienia do cmentarzy wojennych?

Co prawda jest wiele gmin, gdzie w sposób wręcz modelowy podchodzi się do utrzymania takich obiektów (np. Zaleszany), zaczął się proces zmierzający do rekonstrukcji niektórych z nich (Stalowa Wola – Rozwadów), można by wskazać jeszcze inne tego rodzaju inicjatywy, ale nadal potrzebna jest zmiana w sposobie postrzegania tych spraw. Z tych względów inicjator badań i opublikowania ich wyników płk SG rez. T. Nowakowski liczy, że publikacja ułatwi podejmowanie lokalnych inicjatyw polegających na uporządkowaniu cmentarzy wojennych i umieszczenia na nich  informacji o pochowanych na nich żołnierzach.

Całość jest bogato ilustrowana zdjęciami z epoki i współczesnymi, planami cmentarzy, mapami obrazującymi wydarzenia historycznymi, ułatwiającymi czytelnikowi poznanie realiów epoki.

                W skali kraju (a może i nawet Europy) jest to wydawnictwo bezprecedensowe – omawia bowiem całościowo zagadnienie cmentarzy wojennych, ich powstawania i dalszego utrzymania w skali regionu, wyznaczonego obszarem dawnego powiatu tarnobrzeskiego. Z całą pewnością w Polsce nie da się znaleźć nic porównywalnego, jakkolwiek problematykę tą poruszało już wielu badaczy. Tu stwierdzić wypada jedynie, że dotychczasowe prace tego rodzaju albo powstawały w oparciu o wąską bazę źródłową (jak np. w skądinąd znakomitym opracowaniu dotyczącym cmentarzy wojennych Oddziału Grobów Wojennych w Krakowie, wykorzystującą jednakże tylko zasoby archiwów krakowskich)  czy wręcz o inwentaryzację zachowanych obiektów.

                Praca została wydana na wysokim poziomie edytorskim, w sztywnych okładkach i wyważonej szacie graficznej, odpowiedniej do tematyki, teksty napisano przystępnym językiem, jakkolwiek zachowano w nich system przypisów odsyłających do źródeł.

Na koniec jeszcze fragment z przedmowy autorstwa płk. SG rez. T. Nowakowskiego:

„Rozpoczynając prace zakładaliśmy wykorzystanie w pierwszej kolejności zasobów krakowskiego Archiwum Narodowego,  sandomierskiego Oddziału Archiwum Państwowego w Kielcach i przemyskiego Oddziału Archiwum Państwowego w Rzeszowie. Rychło okazało się niezbędne rozszerzenie kwerend o inne archiwa, zwłaszcza warszawskie Archiwum Akt Nowych, ale także rozmaitych instytucji w rodzaju sądów rejonowych, urzędów stanu cywilnego, ewidencji gruntów. Nieocenionym źródłem okazały się zapiski prowadzone przez proboszczów w parafialnych Księgach Zmarłych, (…). Skierowaliśmy się również do austriackiego Archiwum Państwowego – Archiwum Wojennego, gdzie zachowała się w miarę kompletna dokumentacja cmentarzy wojennych zakładanych przez Inspekcję Grobów Wojennych w Przemyślu (…). W zakresie ewidencji poległych przejrzeliśmy również archiwalia czeskie, a pod kątem dokumentacji działań bojowych również archiwalia węgierskie.

Dla zagadnienia cenny okazał się zbiór prasy, ukazującej się w latach 1914-1938 w Cesarstwie Austro-Węgierskim, a potem w Republice Austriackiej. Jego podstawę stanowią urzędowe Listy Strat oraz Wiadomości o Rannych i Chorych. Olbrzymią ilość informacji o poległych przynosiła również prasa codzienna, zwłaszcza lokalna, publikująca nekrologi i wspomnienia o poległych w Galicji członków tych społeczności. Zakres informacji odnoszący się do badanej tematyki, jaki był  możliwy do uzyskania w ten sposób, przekroczył nasze oczekiwania. (…)Znacznie trudniejszym okazało się prześledzenie dziejów cmentarzy w II Rzeczypospolitej. Najpełniejszy zbiór dotyczący tego zagadnienia jest w krakowskim Archiwum Narodowym, ale obejmuje on tylko dokumenty zlikwidowanego na pocz. 1922 r. Wojskowego Urzędu Opieki nad Grobami Wojennymi. Wraz z przejęciem tych spraw przez administrację państwową  działania z tego zakresu przeszły do urzędów wojewódzkich i starostw powiatowych. Ponieważ powiat tarnobrzeski należał do województwa lwowskiego, utrudnia to dotarcie do wielu dokumentów. (…) Zostawia jednak potencjalną możliwość rozszerzenia badań przy wykorzystaniu archiwów w Republice Ukraińskiej, o ile tylko takie źródła się zachowały.

Dzieje cmentarzy wojennych na ziemi tarnobrzeskiej w okresie 1945-76 można było prześledzić w oparciu o zasoby Archiwów Państwowych w Kielcach (O/Sandomierz) i w Rzeszowie (O/Przemyśl). Niestety, dokumenty dotyczące czasów najnowszych nadal pozostają w archiwach urzędów, co powodowało problemy z dostępem. Dla tego okresu pewną pomoc stanowiła analiza prasy regionalnej.

Osiągnięcie prezentowanych w książce rezultatów było możliwe dzięki pracy zespołowej i nowoczesnym technologiom. Każdy z nas, znajdując istotne dokumenty wykonywał ich skany lub zdjęcia. Dzięki współczesnym technikom transmisji danych dostęp do nich niemal natychmiast uzyskiwał cały zespół. Taka forma utrwalania źródeł pozwalała też na zastosowanie metod elektronicznego przetwarzania – w tym sensie monografia stała się znakiem naszych czasów. Jednocześnie okazało się, że niektóre instytucje i  archiwa udostępniają  część swych zbiorów w formie zdigitalizowanej, co było dla nas znakomitym ułatwieniem. Trzeba stwierdzić, że analiza i opracowanie takich ilości informacji, przy zastosowaniu tradycyjnych metod pochłonęłaby zdecydowanie więcej czasu. Istotną rolę podczas prac odegrała także możliwość natychmiastowej i nieograniczonej konsultacji w ramach zespołu.”

[TN2019]

O wystawie „Blask Orderów” w Łazienkach

Wystawa „Blask Orderów” w Muzeum Łazienki Królewskie w Warszawie została rozreklamowana jako niemalże wydarzenie sezonu obchodów 100 rocznicy odzyskania niepodległości.[i] Zdecydowałem się napisać o tej wystawie mimo, że niewielu z nas poświęca uwagę sprawom orderoznawczym. Nawet jeśli zachęcę któregoś z Was do jej odwiedzenia, pewnie przemkniecie przez nią jak większość widzów nie czytając objaśnień do poszczególnych części wystawy. Swoja uwagę pewnie skupicie, co zrozumiałe, na obiektach. Zachęcam jednak do wybrania się na nią mimo lokalizacji w Łazienkach – miejscu bodajże najgorszym z możliwych dla wystawy tego rodzaju.

Wystawa podzielona jest na trzy działy odpowiadające z grubsza chronologii – klejnoty Orderu Orła Białego, – stulecia XVIII i XIX oraz XX a nawet XXI. Każdy dział prezentowany jest w osobnym budynku. Każdy z działów ma swą strukturę zaznaczoną planszami wprowadzającymi i wyjaśniającymi.

Z powodu tak wielkiej reklamy, wsparcia i zacnego jubileuszu narodowego oczekiwałem, że wniesie ona duże, niezaprzeczalne i trwałe wartości poznawcze do dziedziny jakiej została poświęcona. Tylko to moim zdaniem może być motywacją podjęcia sporego wysiłku organizacyjnego i finansowego. Uważam, że wymóg ten nie został spełniony – wystawa jest wtórna.

Przede wszystkim tytuł wystawy nie odpowiada jej treści czyli ogółowi przedstawionych obiektów i ich wymowie. Tytuł jest na tyle ogólnikowy, że w połączeniu z ilustracją towarzyszącą na reklamach pozwala oczekiwać obejrzenia egzemplarzy wybitnych – dzieł jubilerskich – bez względu na kraj pochodzenia. Wyjaśnienie zawierają dopiero informacje na wystawie, że prezentowane są jednak przedmioty prawie wyłącznie polskie oraz oprócz orderów także odznaczenia, które orderami nie są i nigdy nie były. (Oceniam, że to ponad połowa ekspozycji.) Uczulam Was na ten zabieg manipulacyjny, bo widz nie przygotowany nie czyta objaśnień i wychodzi z wrażeniem, że wszystko co zobaczył to są ordery.

Uważam, że taka rozbieżność nie jest tanim trickiem reklamowym – to poważny błąd merytoryczny.

Używając innego porównania – na rozreklamowanej wystawie karabinów połowę stanowią strzelby myśliwskie i pistolety; albo bardziej trywialnego – na wystawie psów rasowych połowa to koty. Na miejscu zaś w gmachu widz dowiedziałby się z plansz, że to przecież zwierzęta domowe. Tak ma być i jest dobrze.

Właściwie to powinien być koniec recenzji, ale zajmę się dokładniej wystawą jaką organizatorzy „wcisnęli” zwabionemu widzowi.

Zacznę od jej zalet aby zgromadzić je na jednym miejscu. Po pierwsze to zaprezentowanie kilkudziesięciu obiektów niosących wartości poznawcze, które zostały przedstawione w Warszawie po raz pierwszy. Drugą zaletą jest stosunkowo mała ilość kopii i bezspornych falsyfikatów jakie rozpoznałem. (Pomijam tzw. ekspozycyjne oraz rekonstrukcje i uzupełnienia). Trzecią – poprawne, jak uważam, przedstawienie początku istnienia krzyży Orderu Virtuti Militari, co wniosło w ub. wieku jedno z wydawnictw Klubu. (Ale to była informacja na planszy i prawie nikt tego nie czyta). Czwarta to umieszczenie not biograficznych o odznaczonych. Piątą – przedstawienie różnych form odznaczeń na strojach i mundurach, w tej liczbie Kawalerów Maltańskich. I to wszystko, co z punktu poznawczego mogę powiedzieć dobrego o wystawie.

Liczba eksponatów (ponoć ok. 1000), choć wcale nie oszałamiająca, powoduje przytłoczenie widza nie obytego z tematem. Szczególnie, że sam układ i rozmieszczenie gablot wprowadzają odczucie zamętu – szczególnie w trzecim dziale. W każdym miejscu wystawy dominuje poczucie wtórności, banalności przekazu, miernoty wystawienniczej czyli w konsekwencji braku profesjonalizmu. Trudno mówić o blasku orderów skoro ponad połowa wystawy ma złe oświetlenie. Końcówka zaś czyli odznaczenia współczesne (przy sali z prezentacją) toną w mroku – co akurat uważam za rodzaj oceny i udany akcent wystawienniczy (choć na pewno nie zamierzony).

Warunki wystawy w Pałacu Myślewickim (dział XVIII i XIX w.) niełatwo mi opisać. Koniecznie trzeba tam być aby doświadczyć ciasnoty ciemności i przeciskania się przez wąskie przejścia. Zapewniam, że koledzy penetrujący bunkry będą się tam czuli bardzo dobrze.

Znaczna ilość obiektów jest znana ze stałych ekspozycji muzealnych MWP i MN w Krakowie oraz licznych publikacji – mówiąc kolokwialnie jest „opatrzona”. Wybitne przecież zabytki Wettinów – jubilerskie cacka Orderu Orła Białego – goszczą w Warszawie już po raz trzeci. Znaki Orderów Orła Białego i św. Stanisława prezentowano nie tak dawno na wystawach monograficznych im poświęconych.

„Blask Orderów” jest ubogą powtórką tamtych wystaw i nie zauważyłem by przybyło cokolwiek nowego do ustaleń zawartych w książkach (których wszak współautorem była kuratorka obecnej wystawy) a będących pokłosiem tamtych wydarzeń. W tym zakresie jest „Blask Orderów” wtórny.

Trudno odeprzeć wrażenie, że wzorcem dla pozostałej części wystawy jest książka pod tytułem „Dzieje polskich znaków zaszczytnych”.[ii] Pozycja to wartościowa, lecz posługując się nią należy uwzględnić wiele czynników a głównie fakt, że wydana została przed 18 laty. Mimo to stała się wzorcem, dla autorów wystawy, niemal doskonałym. Rozstrzygnęła bowiem o zakresie przedmiotowym. Odstępstw znalazłem bardzo niewiele, jeśli już, to na wystawie pominięto niektóre pozycje, ale nie zauważyłem by dodano jakiś obiekt lub problem badawczy – chociażby odznaczeń w podziemiu od 1945 r. Dodano natomiast najnowsze – ale to przecież wynika z istoty „wzorca”. Po raz kolejny możemy więc zobaczyć obiekty reprodukowane we „wzorcu”. Nawet program edukacyjny wykorzystał w nazwie jego tytuł. (Informator s.7). Jak w powiedzeniu dotyczącym starczej przypadłości: „znacie? – znamy! – no to posłuchajcie.” „Blask …” wiernie podąża za wzorcem przedstawiając lata LWP – u i PRL – u oraz przejście do odznaczeń współczesnych w ślad za zmianami ustrojowymi. Paradoksalnie – część poświęcona najnowszym odznaczeniom ma istotną wartość poznawczą i zawiera sporo informacji, niekoniecznie podanych wprost …lecz tekst jest przecież o wystawie. Radzę, aby tym gablotom poświęcić uwagę.

Moim zdaniem, tak wierne powielenie zaniżyło jakość wystawy jako całości i sprawia wrażenie słabego rozeznania tematu, jakże często spotykane w prezentacjach różnego rodzaju. Wygląda więc, że gdyby wystawcom zadać pytanie o powód umieszczenia (lub nie) konkretnego przedmiotu odpowiedź sprowadziłaby się do „bo tak było w książce”. Ponieważ jej autor (były pracownik MWP) nie żyje niestety, dyskusja taka wydaje się więc bezcelowa. Mam wrażenie, że „Blask…” zdominowany został przez zbiory MWP oraz swoisty „styl” tej instytucji w podejściu do problematyki orderoznawczej. Jest nim pomijanie obiektów i zagadnień, które nie są reprezentowane we własnej kolekcji, mimo, powszechnej „wiedzy środowiska”, licznych przedmiotów w kolekcjach prywatnych a nawet i publikacji.

Książka – „wzorzec” jest na tyle popularna, że sugeruję przekartkowanie jej przed odwiedzeniem „Blasku …”. Tam zaś zobaczycie sporo tych samych wręcz przedmiotów nie tylko orderów i odznaczeń ale też obrazów. Głównie z MWP. Żałuję, że nie dano obrazu ze sceną dekoracji sztandaru 1 p uł Krechowieckich – chociaż jest „oklepany” jak i wystawione. W takim zestawie dobre obrazy i szerzej nie znane, jak portret gen. Szeptyckiego (mal. J. Malczewski) mimo dobrego wyeksponowania, giną po prostu, a szkoda.

Pochwalić wypada podawanie not biograficznych oraz (gdy jest znana) atrybucji personalnej przedmiotów a także gromadzenie ich w rodzaj zespołów. (Widać to szczególnie w dziale trzecim.) To dobre podejście pod wieloma względami, głównie poznawczym. Powinny jednak takie zespoły być umiejętnie wkomponowane w ciąg wystawy – w przeciwnym wypadku powodują wrażenie przypadkowości i chaosu. Uważam, że także w tym punkcie autorzy „Blasku…” nie sprostali zadaniu.

 

Brak profesjonalnego panowania nad wystawą widać w drobnych na pozór potknięciach, których wyszczególnienie zajęłoby zbyt wiele miejsca. Do najbardziej przykrych należy brak niektórych odnośników liczbowych przy przedmiotach a nawet podpisów. (Pewnie były jakieś interwencje, bo przy zwiedzaniu 16.01 zauważyłem podpisy, których przedtem brakowało). Najbardziej mnie raził brak obiektów wymienionych w objaśnieniach, szczególnie, że to pamiątki po znanych osobach. Po wspaniałym polskim stroju Orderu św. Stanisława została tylko pusta gablota i podpis, ale przecież niedawno podziwiałem go na wystawie monograficznej. Tutaj prezentowany w klitce, „kanciapie” niemal, sprawiałby efekt nie majestatyczny ale raczej żałosny. O warunkach konserwatorskich nie wspomnę i wcale się nie zdziwię, jeśli właściciel eksponat wycofał. (Na jego miejscu nigdy bym go nawet nie użyczył). Przykre było również nie ukazanie stron odwrotnych odznaczeń, mimo że wskazują na to podpisy. Widzowie anglojęzyczni nie zauważą pewnie błędów w stosunku do wersji polskiej. (Zresztą nie szukałem ich dokładnie i poprzestałem na jednym dla ilustracji faktu). Wreszcie – najbardziej mnie dotknął brak właściwego opracowania przedstawionych orderów i odznaczeń, choć rozumiem, bo „tego w książce nie było”. (Nie zastąpią tego braku noty biograficzne odznaczonych, których umieszczenie wcześniej pochwaliłem).

 

Strona ekspozycyjna też jest mierna. Do złego oświetlenia dodać należy gabloty, różnorodne, nie nadające się do pokazywania małych przedmiotów, co zresztą nie jest łatwe. Tylko kilka gablot jest odpowiednich i nawet ładnych ale tylko w jednym pomieszczeniu gablota tworzy atmosferę wystawy w dawnym stylu. Poza tym swojska dla nas może być ta amatorszczyzna wystawiennicza, widoczna szczególnie w trzecim dziale. Na naszych wystawach klubowych też układamy wygięte fotografie i legitymacje nie przygotowane do ekspozycji – odznaczenia wreszcie, czasem jak tutaj leżące krzywo i bez podpisów, w gablotach uzyskanych doraźnie. Koniecznie zwróćcie na to uwagę. Jako stowarzyszenie amatorów przecież nie mamy się czego wstydzić, bowiem między nami a instytucjami „przepaść zionie” zważywszy wszystkie pozostałe warunki.

Kolejną uwagę dedykuję Kolegom narzekającym na niską ich zdaniem frekwencję podczas naszych odczytów. Mianowicie „Blaskowi Orderów” towarzyszy program edukacyjny – wspomniany wcześniej. Może był to zamiar wystawców aby przy jego pomocy stworzyć pozory wielkiego wydarzenia sezonu. Wybrałem się więc na odczyt p. Dutheila z Francji wygłoszony na szczęście po angielsku, ale i tłumaczony na bieżąco, co zapowiedział informator. Nie zawiodłem się i uzyskałem nowe dla mnie wiadomości. Zaskoczeniem była za to frekwencja a sądziłem, że przewyższy znacznie tę z naszych zebrań. Tymczasem naliczyłem poza kolegą i mną – 4 osoby wyglądające nieco na muzeourzędników. Pozostałych 5 panów (nie licząc tłumaczki) to obsługa oraz najpewniej ochrona. „Klapa” więc kompletna, a szkoda bo odczyt był ciekawy z prezentacją ułożoną poprawnie. Ponoć na dwa inne odczyty prelegentów spoza Warszawy przybyło więcej osób. Kolega wspomniał o średniej kilkunastu słuchaczy – czyli taka jest miara „wydarzenia sezonu”.

Wracam jednak do samej wystawy. Wspomniałem o miłym zaskoczeniu, że widać na niej chęć przedstawienia obiektów oryginalnych, cokolwiek miałoby to oznaczać czyli raczej stwierdzoną atrybucję. Co prawda w prezentacji wyświetlanej na końcu ekspozycji pobłyskują wyroby współczesne udające przedwojenne ale nie niweczy to całości. Czy jednak dobry rezultat to efekt zamierzony a nie przypadkowy? Czasem jedna sprawa może popsuć wszystkie starania. Mam na myśli naśladownictwo medali Virtuti Militari w pudełku. Kartka na wieczku, (certyfikat producenta) informuje o przeznaczeniu medali jako „suwenir” ze spotkania rady miejscowego muzeum. Naśladownictwa umieszczono tuż obok XVIII wiecznych oryginałów z Muzeum na Wawelu – jakby poza scenariuszem czyli bez opisu wystawcy ale przy odnośniku liczbowym do prawdziwych. Zamiast rozważań czy to bardziej zachęta producenta ku reklamie czy może przejaw megalomanii wystawcy, radzę przypomnieć stare przysłowie o kramie i właścicielu. (Swoją drogą ciekaw jestem czy „kram” Wawel w podobny sposób potraktowałby tak zacne zabytki – i w konsekwencji publiczność).

W dziale trzecim, okres LWP i PRL wystawcy potraktowali z całą powagą właściwie jako równorzędny nadaniom z lat II wojny. (Przecież „tak było w książce”). Dwutorowość przekazu nie jest jednolita. Plansze informują co prawda o przejęciu orderów polskich (ale nie o wrogim przejęciu) oraz ich spospolitowaniu z czasem, czego dokonali komuniści. Także mowa jest o „biegunce” w tworzeniu nowych odznaczeń już u schyłku tamtego systemu.. To jednak na planszach, które widzowie z reguły pomijają. Tekst nie przekłada się odpowiednio na środki wyrazu samej ekspozycji obszernej ilościowo. Atrybucję mają pojedyncze odznaczenia jedynie i brak jest zestawów orderowych. Jest to wyraźnym kontrastem z częścią poprzedzającą i nie może być przypadkiem zważywszy dostępność obiektów. Sądzę, że to element manipulacji – przecież zestawy takie zawierają odznaczenia sowieckie – przynajmniej medal ze Stalinem ale inne także. Czerwone gwiazdy widoczne są na pierwszy rzut oka. Głównym celem tego zabiegu była moim zdaniem, chęć „polonizacji” nagród PRL – u. Zwłaszcza, że obiekty z atrybucją dotyczą przeważnie naukowców i artystów czyli osób znanych i akceptowanych powszechnie, co przecież stanowiło niezauważalny margines w setkach tysięcy nadań. Moim zdaniem kreowanie takiego obrazu stanowi poważne zafałszowanie. Nie zauważyłem też jednoznacznego i czytelnego akcentu wystawienniczego, który dotyczyłby odznaczeń półwiecza okupacji. Nie jest nią na pewno umieszczenie większości obiektów poniżej reszty ekspozycji ale jednak w gablotach i przy utrzymaniu dotychczasowej formy prezentacji. Obniżenie, jeśli nawet wykonane z rozmysłem, jest efektem nieczytelnym, resztę bowiem „ludowizny” eksponuje się normalnie i niższe położenie ginie w różnorodności gablot i chaosie wystawienniczym (o czym już pisałem). W rezultacie widz nie patrzący na plansze otrzymał sugestywny obraz że „ordery” w PRL- były w istocie orderami że stanowiły kontynuację poprzednich poza pomijalnymi różnicami (podano przykład Breżniewa). Taki przekaz dominuje moim zdaniem w tej części wystawy, co wcale mnie nie dziwi – bo przecież „tak pisało w książce”. Uważam jednak, że przy tak szczególnej okazji jak obchody 100 lecia odzyskania niepodległości nie powinien mieć miejsca poza murami MWP.

Krzyże Orderu Virtuti Militari z XIX w., przeważnie srebrne, Jakie od dziesięcioleci znam, zawsze nieco przyciemnione na skutek upływu lat – tutaj znalazłem wyczyszczone, może nawet wypolerowane. Pewnie dlatego by przy marnym oświetleniu dodać blasku zabytkom i tak błyszczącym swą zacnością. (To jest inne znaczenie słowa blask lecz uważam, że wystawa z rzadka się doń zbliżała). Fakt wybłyszczenia zaznaczam bez wartościowania bo kwestia konserwacji tego rodzaju nie zawsze jest jednoznaczna. (Może będzie to tematem któregoś z tegorocznych odczytów w Klubie). Gwoli porównania radzę zwrócić uwagę na pokazany wcześniej medal srebrny VM (ze zbiorów Wawelu), bynajmniej nie wybłyszczony. Najbardziej jednak przykre wrażenie sprawiło na mnie potraktowanie krzyża wydobytego przy ekshumacji, czyli wytrawienie go i wybłyszczenie. (Oczywiście też z MWP). Jakiż kontrast z poważnym i godnym podejściem wobec egzemplarza w istocie podobnie pozyskanego. (Muzeum Oręża Polskiego w Kołobrzegu). Łatwo porównać, bo oba są w jednej gablocie.

 

W recepcji uzyskałem informację (16 stycznia), że podobno przygotowany został katalog tej wystawy, lecz jeszcze się nie ukazał. Jeśli powstanie to raczej wiernie odda pokazany materiał, stanie się kolejną opasłą pozycją nie wnoszącą nowych wiadomości. Profesjonalizm będzie na poziomie wystawy. Wątpię więc aby zawierał opracowania samych obiektów skoro nie było ich na wystawie. Wzorem innych publikacji z tego kręgu, ilustracje będą małe i nie pokażą rewersów. Będzie więc kolejnym banałem – kupowanym na zasadzie kompletacji bibliotek domowych. Znajdzie w nich miejsce obok swego wzorca – „Dziejów polskich znaków zaszczytnych”.

Katalog będzie zapewne kolejnym elementem aby „Blask Orderów” w sumie wtórny i nieprofesjonalny odtrąbił sukces. (Ale sukces rzeczywisty, czyli że na taką imprezę znaleziono sponsorów i protektorów, nie zostanie raczej nagłośniony).

Ale nie to jest najgorsze a przyszłość. Można bowiem przewidywać, że ekipa „falerystów” ośmielona prostotą schematu, wykorzysta jakąś kolejną rocznicę aby odnieść kolejny „sukces”. Powstanie więc wystawa, na którą przybędzie z zagranicy kilkanaście ciekawych obiektów ale pretekstem do „wydarzenia” będzie też czterocyfrowa liczba przedmiotów. (Tłem zaś będzie obecna sytuacja gdy istnieją muzea bez eksponatów). Tysiące obiektów na wystawach to nic nadzwyczajnego bo w wielu jakże licznych muzeach i zbiorach prywatnych, nie tylko w Polsce, znajdują się wybitne nawet obiekty. Będzie to zapewne „Blask..” – bis równie wtórny (będzie zabawa z odkryciem „wzorca”), chaotyczny i raczej ze wszystkimi wadami wyżej wymienionymi. Oby nie w Łazienkach.

PS.

Założyłem też inne podejście – czyli potraktowanie „Blasku Orderów” nie jako wydarzenia z dziedziny poznawczej a swoistego przedstawienia teatralnego sztuki znanej od lat (lub filmu – ekranizacji książki). Zauważyłem, że część zwiedzających to jakby widzowie teatralni bez problemu umieszczający ordery w historii Polski, żądni nie tyle nowych wiadomości ale raczej spektaklu z dobrą scenografią, światłem, bez bałaganu, zamętu i z widoczną pracą reżysera. Oceniać mogą czy starczyło mu talentu aby nie zmieniając klasycznego tekstu wydobyć zeń treści nowe. Jeśli tekst został uzupełniony to czy dodatki pasują. Wreszcie czy reżyser zastosował odpowiednie środki wyrazu jak np. groteska a scenograf umiał to pokazać.

Zauważyłem, że analiza wystawy z takiego punktu widzenia nie byłaby zasadniczo odmienna. Odpadłaby może część uwag o wtórności czy konserwacji, lecz reszta pozostałaby nadal aktualna i mogłyby przybrać wagę dyskwalifikująca spektakl w całości.

[GK©2019]

[i] Wystawa „Blask Orderów” oraz towarzyszący jej program edukacyjny. Muzeum Łazienki Królewskie 9.11.18 – 3.02.19. Pod licznymi patronatami rządowymi i firm w większości spółek skarbu państwa. Kuratorka wystawy Izabela Prokopczuk – Runowska. (Na postawie informatora wystawy).

[ii] Zbigniew Puchalski, Dzieje polskich znaków zaszczytnych, Warszawa 2000.

 


Pozostał zapach paździerza

W dniu 11 września 2018 r. z pompą otwarto nową wystawę w MWP w Warszawie – SŁUŻYLI NIEPODLEGŁEJ – Wojsko Polskie 1918 – 1939 NOWE ZABYTKI.

Jak podaje krótka informacja o wystawie, zawiera ona ok. 1200 eksponatów pozyskanych w ostatnich latach, a związanych z okresem 1918 – 1939.  Zdecydowana większość została zakupiona w 2017 jako zbiór prywatnej osoby. Kasą sypnął Minister MON. Co znamienne w praktyce wielu muzeów zamilczają one fakt istnienia kolekcjonerów. Myśl, że istnieją zbiory militariów poza muzeum jest dla wielu osób nie do zniesienia, a “święta” inscenizacja historyczna ma pozostać jedyną słuszną formą materializacji zainteresowań militariami. Dobrze, że jeszcze kupują, zawsze przecież mogliby zabrać!

Pierwszym, eksponatem jest płat sztandaru 26 pp. Obok płomień trąbki 14 pp. Szkoda, że komisarz i plastyk nie wpadli na pomysł przedstawienia także drugiej strony – choćby za pomocą luster, czy po prostu zdjęcia. Następnie kilka egzemplarzy szabel, mundurów i wreszcie odznak. Ponad 200 egzemplarzy odznak pamiątkowych – piechota, artyleria, służby – brak kawalerii – to imponujący zbiór. W kolejnej witrynie egzemplarze hełmów, bagnetów, oporządzenia, sprzętu optycznego, łączności itp. Po przeciwnej stronie korytarza zaaranżowany biwak – klasyka. Na środku sali “gablota” z karabinami, w tym z karabinem wz 38 i granatnikiem (przekrój).  Za gablotą ustawiono 3 ckm wz 30 na podstawach. jeden na zainscenizowanej biedce, no i armata rosyjska wz 02 o fińskim pochodzeniu. Można zobaczyć jeszcze łóżko polowe, elementy zastawy stołowej 11 puł, mundury, ekwipunek związany z Marynarką Wojenną, lotnictwem, oddziałami pancernymi, Strażą Graniczną. W oddzielnej witrynie umieszczono “relikwię” – czapkę Pierwszego Marszałka. To oczywiście tylko subiektywny wybór z przedstawionych przedmiotów i pomijam nieodłączny dzisiaj atrybut kramarski – obraz i dźwięk. “Atrakcję” w postaci możliwości założenia kurtki mundurowej i czapki pomijam milczeniem. Czy to też nabytek ostatniej doby? Dobrze, że w tytule wystawy pojawił się dopisek – NOWE ZABYTKI, bo trudno byłoby doszukać się jakiejkolwiek myśli przewodniej, pomysłu w tym przedstawieniu. Dziwi entuzjazm z jakim obwieszczono, że “zbiory Muzeum powiekszyły się o cenne pamiątki…” przedmiotów wybitnych jest mało, ciekawych już więcej, reszta reprezentowana już w zbiorach MWP –  chyba, że chodziło o wartość zakupu. Można podejrzewać, że wydatkowano znaczne środki na zakup tych przedmiotów, z których zdecydowana większość – o zgrozo – zasili półki magazynów.

Sposób prezentacji – odległość przedmiotów od szyb witryn i gablot, panujący mrok, punktowe oświetlenie, mikro podpisy każą zadać pytanie dla kogo i w ogóle po co jest to muzeum? Muzeum utrzymywane przecież przez nas wszystkich! Strach pomyśleć jakie atrakcje audio/video przygotuje ekipa MWP w nowej lokalizacji! Może zabytki nie będą już potrzebne, wszak należy iść z nieubłaganym postępem! Z przykrością należy stwierdzić, że oferta muzealna – przykład tej wystawy, pozostałych, oraz ekspozycji innych muzeów – zakrawa na propagandową papkę, a zasięg poznawczy kończy się, co najwyżej na uczniach klas gimnazjalnych. Skoro pozyskano, nie za darmo przecież, tyle przedmiotów, z których ogromną większość doceni raczej tylko niewielka, ale jakże ważna grupka zwiedzających – to dlaczego tak fatalnie, wręcz złośliwie są one eksponowane?  Czy opinia, że: amator jest postrachem zawodowca jest tutaj adekwatna? Twierdzenie, że: “Wystawa ta wychodzi na przeciw ogromnemu zainteresowaniu społeczeństwa…”  – jest żenujące i obraźliwe dla tego społeczeństwa! Mniemanie, że wystawy zabytków wymagają monstrualnych “instalacji”, teatralnych dekoracji – rodem z jakiegoś budowlanego sklepu (stąd niniejszy tytuł, bo wiadomym jest, że płyta paździerzowa jest materiałem zastępczym) – a eksponat jest tylko “elementem” – jest niestety pomyłem dzisiejszych “muzealników” na kulturę.

Pytanie, czy stać MWP na wysiłek merytorycznego opracowania tych eksponatów i wydanie rzetelnego katalogu zbioru przedmiotów z tego okresu pozostaje chyba retorycznym. Jeżeli publikacja ta miałaby być podobna do tej o wystawie dotyczącej Wielkiej Wojny – to możne lepiej sobie jej oszczędzić!

Po obejrzeniu tej wystawy, jako reprezentującej szersze i aktualne “trendy” panujące wśród muzealników nasuwa się natrętna myśl, że sami się oni zdiagnozowali i celnie określili w ramach protestu o podwyżki swoich wynagrodzeń!

                                      

Przykłady “cennych” nabytków                                                                            Przykład ekspozycji tłoków pieczęci – najmniejsze przedmioty umieszczono najdalej

[MG©2018]


Dariusz Andruszkiewicz

recenzja książki:

Anna Zalewska, Jacek Czarnecki, Ślady i świadectwa Wielkiej Wojny nad Rawka i Bzurą, Warszawa 2016

seria: Przydrożne lekcje historii

W 30 Zeszycie Naukowym Muzeum Wojska – wydanym przez Muzeum Wojska w Białymstoku opublikowana została recenzja autorstwa naszego Kolegi Dariusza Andruszkiewicza dotycząca napisanej przez Annę Zaleską i Jacka Czarnieckiego książki pt. „Ślady i świadectwa Wielkiej Wojny nad Rawka i Bzurą”. Wydanie w 2016 r. tego 144 stronicowego „dzieła” zostało wsparte przez Fundację Współpracy Polsko-Niemieckiej.

Autor recenzji na 50 (!) stronach gruntownie rozprawia się z wyjątkowo niebezpiecznym i szkodliwym „naukowym” bełkotem. Z benedyktyńską cierpliwością punktuje błędy, świadczące już nawet nie o niedbałości, czy nieuwadze autorów, ale o braku jakichkolwiek kompetencji do prowadzenia badań nad Wielką Wojną.

Publikacja ta jest dowodem, że pseudonaukowy twór pt. archeologia współczesności jest zwykłą szarlatanerią z góry nastawioną na pozyskanie tzw. grantów. Dziw budzi to, że efekt całego „naukowego” nowotworu jakim jest projekt: Archeologiczne Przywracanie Pamięci o Wielkiej Wojnie. Materialne pozostałości życia i śmierci w okopach na froncie wschodnim oraz stan przemian krajobrazu pobitewnego w rejonie Rawki i Bzury (1914-2014) został przez PAN zaakceptowany i rozliczony. Cóż taka „nauka”, jacy „naukowcy”! Niestety, kosztowało to społeczeństwo 1,5 mln PLN wydanych lekką ręką przez Narodowe Centrum Nauki.

Oprócz tej publikacji efektem „projektu” jest udokumentowane dokonanie zniszczeń unikalnych przecież pozostałości umocnień linii Rawki, o wiele ważniejszych niż zrabowane z tych pozycji przedmioty. Usprawiedliwianie wykorzystania tzw. badań niszczących dla „przywracania pamięci” jest po prostu haniebnym barbarzyństwem!

Warto dokładnie zapoznać się zarówno tą recenzją, jak i recenzowaną publikacją. Autor recenzji ma nadzieję, że wnikliwa lektura skłoni czytelników do refleksji i ocknięcia się! Ta recenzja jest porażająca! To przecież dzieje się na naszych oczach, za naszym pozwoleniem i za nasze pieniądze!

[MG©2018]


Leszek Zachuta

Polska biała broń i jej producenci

Tom II/2 Firmy warszawskie

Tym razem druga część tomu II ukazała się dość szybko i stała się wraz z pierwszą częścią przebojem ostatnich Targów Książki Historycznej.

W tej części Autor dokończył prezentację producentów białej broni długiej (2) oraz przedstawił wiodącego prywatnego producenta bagnetów – firmę Perkun.

Towarzystwo Fabryki Motorów PERKUN S.A. – legenda polskiej produkcji zbrojeniowej II Rzeczypospolitej. Sztandarowym wyrobem były bagnety do kb/kbk Mausera. Nie ma chyba w Polsce kolekcjonera białej broni XX wieku, który nie ma w zbiorze bagnetu produkcji Perkuna. Tak jak w poprzedniej części, broń biała jest tylko elementem historii jaką opowiada nam Autor. Historii powstania, rozkwitu i upadku ważnej warszawskiej firmy. Mimo wielu przybliżonych zdarzeń, wyłuskanych informacji czuć żal, że tak mało zostało archiwaliów – dokumentów, zdjęć. Zupełny brak wspomnień pracowników,a wielu było znakomitych, a nawet wybitnych – jak Jan Werner. Chwała Autorowi, że udało mu się ciężką praca uratować choć (aż) tyle. W obecnej chwili po fabryce na warszawskiej Pradze nie pozostał żaden ślad. Pozostały jednak – bagnety!

Dość dożo miejsca Autor poświecił także Towarzystwu, a właściwie koncernowi TEHATE – produkującemu pochwy do bagnetów w porównaniu do Perkuna w symbolicznej ilości. Historia tej firmy jest także doskonałą ilustracją świata warszawskiego przemysłu okresu międzywojennego.

Książka w twardej oprawie, 112 str. papier kredowy. format A4, wydawca: Napoleon V.

Jedyną wpadką techniczną jaką znalazłem jest powielenie zdjęcia tego samego bagnetu na stronach 75 i 76. Na tej drugiej powinien być inny egzemplarz. Dużą niewygodą jest brak struktury, podziału na podrozdziały, które porządkowałyby tekst – tematycznie lub chronologicznie. Nie umniejsza to wartości książki, bez której żaden miłośnik polskich militariów obejść się nie może!

[MG©2017]

 

 

Kolejny zbiór członka naszego Klubu doczekał się skatalogowania i wydania w postaci książki – niestety dopiero w 15 lat po śmierci właściciela.[1] Wielu z nas dobrze pamięta kolegę – ś. p. Aleksandra Wyrwińskiego – bo o jego kolekcji będzie mowa. (Poprzednie to zbiór „piłsucjanów” kol. Janusza Ciborowskiego i hełmów prof. Jacka Kijaka – obu już nieżyjących). Na miarę własnej skromnej wiedzy postaram się ocenić w jaki sposób wydawca (muzeum) przedstawił ten zbiór prywatny jeden z ciekawszych i znacznych w ostatniej ćwierci XX wieku w Polsce. Konsekwencją tej oceny  sformułowane będą uwagi dotyczące kolekcji w ogóle, a więc niestety – dotyczące nas samych.

Od razu zaznaczam, książkę należy koniecznie nabyć, ale jedynie ze względu na patriotyzm klubowy oraz jako pamiątkę po zacnym i szanowanym Koledze oraz jego osiągnięciu kolekcjonerskim – zbiorze. Także ku refleksji nad koniecznością opisu naszych kolekcji i ich przyszłymi losami.

[¹] Muzeum im. ks. dr. Władysława Łęgi w Grudziądzu, Anna Wajler, Mariusz Żebrowski, Kolekcja Aleksandra Kazimierza Wyrwińskiego, militaria, falerystyka, malarstwo, varia. Grudziądz 2016. Stron 191, il. barwnych 198 i dwubarwna, obiektów w katalogu 574. Okładka twarda kolorowa, grzbiet szyty

Pełny tekst recenzji wraz z refleksjami jest dostępny dla członków po zalogowaniu w zakładce – teksty

[GK@2017]

 

 


zachuta

Leszek Zachuta

Polska broń biała i jej producenci

Tom II/I Firmy warszawskie

Wydawnictwo: Napoleon V 2016 r.

Należałoby wykrzyknąć – nareszcie!

Po wielu latach ukazał się drugi tom, a właściwie pierwsza część drugiego tomu pracy wybitnego znawcy broni białej i wyjątkowego człowieka – Pana Leszka Zachuty z Krakowa.

Pozycji tej nie może zabraknąć w ręku każdego miłośnika polskiej białej broni. Doskonale wydana, w przystępnej cenie pozycja, jest logiczne ułożonym zbiorem rozsypanych po świecie informacji dotyczących warszawskich producentów wytwarzających białą broń oraz pokazująca przykładowe wyprodukowane przez nich egzemplarze.

Należy pochylić nisko, z dużym uznaniem głowę nad wieloletnim wysiłkiem jakiego podjął się autor. Badanie, zdziesiątkowanych zbiorów archiwalnych i  bibliotecznych, zachowanych w kolekcjach prywatnych i muzealnych egzemplarzy broni – to niewątpliwie praca z należnym jej przymiotnikiem – benedyktyńska. Wydaje się jednak, że właściwszy byłby tytuł -Producenci broni białej i ich wyroby – chyba lepiej oddający treść i nic jej nie ujmujący.

To praca ważna i potrzebna! Przez lata często padały wśród zbieraczy, a nawet poważnych kolekcjonerów pytania – “Czy był taki wytwórca szabel ,,,,?”, “Czy zna pan taką firmę…?” itp. Zazwyczaj padały tylko bardzo lakoniczne, często oparte na wątpliwych podstawach odpowiedzi.

Obecnie dla kolekcjonera wiedza ta to konieczność. Liczne fałszerstwa, z braku rzetelnej dokumentacji, opracowań i monografii były trudne do zdemaskowania.

 

Jak trudne to zadanie, wskazuje na to zamieszczenie w książce na str.243 ilustracji z rosyjskiej z kolei publikacji przedstawiającej widok rękojeści od strony kapturka szabli wz 1919/1920 – przez wielu kolekcjonerów egzemplarz ten uznany został za falsyfikat.

Oprócz samej broni autor ukazuje nam niesłychanie bogaty i żywotny świat warszawskiego przemysłu, przemysłu który już nie istnieje – nie tylko fizycznie, ale i w pamięci ludzi. Zburzono budynki, odeszli ludzie – pozostały nieliczne fotografie i pożółkłe dokumenty oraz … wspaniałe wyroby – od dzieł sztuki przez rzemieślniczą robotę, po urokliwą tandetę. To właśnie jest szczególnie cenne – nie tylko w treści, ale w duchu jaki tchnął krakowski autor w tą książkę – pokazanie, że z każdym przedmiotem wiąże się nie tylko historia jego użytkownika – często dramatyczna, czy chwalebna, ale także historia zmagań zwykłych ludzi, którzy w wykonanie tych przedmiotów włożyli swoje życie – za co, piszący te słowa Warszawiak, serdecznie Autorowi dziękuje!

To zdecydowanie najpoważniejsza i najobszerniejsza publikacja dotycząca polskiej białej broni XX w, jaka kiedykolwiek się ukazała. Wpisuje się ona, jako jasny punkt, w zbiór nielicznych niestety, solidnych i wartościowych pozycji dotyczących polskich militariów XX wieku.

Mając na uwadze prawdziwe przysłowie, że apetyt rośnie w miarę …czytania – z ogromną niecierpliwością czekam za dalsze części! Życzę sił i zdrowia!

(MG © 2017)