Stowarzyszenie

Klub Miłośników Dawnych Militariów Polskich

Istnieje od 1965 roku

W tej zakładce jest miejsce na materiały dokumentujące owoce pracy kolegów, jak na opinie dotyczące, zamieszczanych materiałów, wydarzeń, planów, podejmowanych w Polsce inicjatyw będących w styczności z celem działalności SKMDMP.

==============================================================================================================================

W listopadzie 2023 r. w Muzeum Niepodległosci miała miejsce konferencja naukowa Stowarzyszenia Klub Milośników Dawnych Militrriów Polskich poświęcona problematyce Powstania Listopadowego. Była ona realizacją naszej uchwały podjętej na zebraniu walnym członków SKMDMP. Właśnie ukazał się kolejny, 17 numer naszego biuletynu MILITARIA SKMDMP zawierający materiały z tej konferencji. To wystąpienia przetworzone na artykuły. Ich autorami są nasi Koledzy z SKMDMP oraz zaproszeni przez nas Goście. Na takie konferencje Gości  musimy  zapraszać ponieważ w naszych szeregach nie zawsze jest dosteczna ilość Kolegów mogących  wypełnić listę prelegentów. 

1. J. Jaworski – Muzułmańskie i żydowskie formacje wojskowe w powstańczym wojsku, 2. M. Prószyński – Armia rosyjska przed szturmem Warszawy, 3. W. Borkowski – Archeologiczne dochodzenie na Reducie Ordona, 4, M. Siciński – Rozważania nad problemami interpretacyjnymi w odniesieniu do portretów powstańców listopadowych, 5. A. Panek – Pułki strzelców pieszych w wojnie polsko – rosyjskiej 1831 r. Wygłoszony na konferencji przez kol. M. Winnika referat nt. produkcji guzików wojskowych dla powstańców listopadowych nie zostal zamaieszczony w tym numerze z powodu nienadesłania przez autora tekstu do zespolu redakcyjnego.

Calość jest dobrze ilustrowana.

 

————————————————————————————————————————————————————————————————————————–

Jesienią 2023 r. w litewskich czasopismach ,,Lietuvos Tetariai” i ,,Kardas” opublikowane zostały  artykuły  prezesa SKMDMP Jacka Jaworksiego. Pierwszy dotyczy historii militarnej litewskich Tatarów od średniowiecza do XX w. Dalsze odcinki artykulu będą publikowane w kolejnych numerach czasopisma. Drugi  artykuł opowiada o nieznanej Litwinom ale i Polakom historii litewskiej żandarmerii narodowej i tajnej policji powstańczej w okresie Powstania Styczniowego. Artykuły znalazły pochlebne opinie naczelnego historyka dziejów tatarszczyzny na litwie, prof. Adasa Jakubauskasa i prof.  historii militarnej Litwy, Valdasa Rakautisa.

 


 

 


W numerze 32 z 2022 r. kwartalnika FLAGA zamieszczony jest artykuł wiceprezesa SKMDMP J. Jaworskiego pt.

POLSKIE SZTANDARY I PROPORCE ZE ZNAKIEM WYKLĘTEJ SWASTYKI

Znak swastyki kojarzony jest w powszechnej świadomości z złowrogą historią hitlerowskich Niemiec i związanymi z nimi niebywałymi przestępstwami przeciw ludzkości. Symbolika swastyki nieodłącznie kojarzy się właśnie z zbrodniczą działalnością hitlerowskich oprawców. Lecz przecież historia tego znaku to nie jedynie kilkanaście lat rządów nazistowskich zwyrodnialców i nie przez nich symbol ten został wymyślony, choć faktem jest, że to oni w sposób bezwzględny zawłaszczyli i zohydzili go.

Przy tych wszystkich uwarunkowaniach i okolicznościach, swastyka ma także swą całkowicie odmienną, humanistyczną twarz. Należy do dorobku i spuścizny całej ludzkości, niezależnie od religii i tradycji kulturowej. Wszędzie oznaczała mniej więcej to samo, była uniwersalnym znakiem wiary, wierzeń, religii, tradycji ludowej i etnografii. Rzeczywista natura swastyk, choć może to zabrzmieć całkowicie absurdalnie, jest  zgoła odmienna od tej narzuconej jej przez ideologię nazizmu, przepełniona jest humanizmem i pozytywnymi emocjami.

Znak swastyki znany jest różnym kulturom i skupiskom ludzkim od wielu tysiącleci i stosowany już przez starożytnych wojowników i wiele armii świata.

Liczne armie wielu, na długo przed II wojną światową posługiwały się znakiem swastyki i nie miały one, w sposób oczywisty, jakiegokolwiek odniesienia i związku z ideologią nazizmu, bo i nie mogły mieć, skoro nosili je na przykład rzymscy legioniści, greccy hoplici, ruscy wojowie czy nasi polscy rycerze lub nasze pułki Podhalańskie.

W sferze wojskowej sens nanoszenia znaków swastyki miało mistyczny charakter. Obecność tego symbolu uzbrojeniu miało podwójny sens: zapewniało błogosławieństwo bóstw, a zatem zwycięstwo w rozstrzygającym bojem i zarazem chroniło przed śmiercią z rąk wroga. Z czasem swastyki pojawiały się w różnych armiach świata i w rozmaitych konfiguracjach. Nanoszono je na sztandary, opaski, malowano na sprzęcie wojskowym, na odznaki pułkowe, na naszywki. W zależności od okresu występowania i obszaru kulturowego symbolizowały wiarę w zwycięstwo, miały zapewniać ochronę i boską opiekę. To ważny aspekt oddziaływania znaku swastyki, bo przecież jest ona niczym innym jak jednym z najbardziej upowszechnionych wersji krzyża świętego. Jej kształty są niezwykle zróżnicowane i niektóre jej odmiany tylko w niewielkiej mierze kojarzą się z najbardziej rozpo9znawalną jej odmianą. Tym nie mniej wspólnym ich mianownikiem jest większe lub mniejsze podobieństwo do krzyża. Nie przypadkiem też figuruje ona na przedmiotach liturgii, ołtarzach i miejsc świętych większości religii świata. W wielu przypadkach rodowód swastyki wywodzony jest z dawnych tradycji, zwyczajów i obrzędów ludowych. Znak ten wyrażał szacunek dla przodków i pamięć o nich, a zarazem przywiązanie do wiary. Tak mieszaną, podwójną proweniencje mają polskie swastyki, także te używane jako odznaki wojskowe, których bogactwo doprawdy zadziwia.

Swastyka jest wpisana w pradawne dzieje Polski, podobnie jak nierozerwalnie łączy się z historią Europy. Na naszych ziemiach rzekomo nosiła też nazwy: swarzyca, swarga lub świaszczyca albo kołowrót. Oprócz Słońca swastyka symbolizowała również ogień, ciepło, witalność i rozrodczość. Dla Słowian swastyka jest symbolem bożka Swarga, zależnie od interpretacji, w niektórych plemionach nazywanego Swarożyc i Swaróg.

Od najdawniejszych czasów polscy wojowie zdobili swą broń i uzbrojenie znakami swastyk. Nie traktowano je jedynie jako ozdobnik, jeden z wielu ornamentów.  Swastyki, wówczas swargi, świaszczyce niosły dla nich mistyczny przekaz o boskiej opiece roztaczanej nad posiadaczem takiego znaku, który miał zapewnić wojenne powodzenie i ochronę przed ranami i śmiercią. Dlatego swastykami pokrywano wszelkiego typu broń, tarcze, nanoszono je także na proporce hufców. Oryginalny wizerunek swargi na rynsztunku polskiego woja nie przetrwał próby czasu, lecz znamy go dzięki  pasjonatom z grupy rekonstrukcji historycznej Drużyna Najemna Swarga. Celem Drużyny jest propagowanie kultury epoki wczesnego średniowiecza, a profesjonalizm jej członków gwarantuje rzetelność odtwarzanych artefaktów. Dlatego można w pełni polegać na ich wersji wyglądu odtworzonej swastyki (jak na kolegiacie w Kruszwicy) widniejącej na proporcu wojów Najmana Swargi.

1 Swargi (słowiańskie odmiany swastyki) na tarczach i proporcu Drużyny Najemna Swarga z pietyzmem odtwarzającej szczegóły rynsztunku dawnych polskich wojów. Swastyka z ściany kolegiaty w Kruszwicy, która odzwierciedlona została na proporcu Drużyny Najmana

 

Swastyka o podwójnych ramionach przypominająca swastyki ludów bałtyckich, na zrekonstruowanym proporcu bojowym pra Polaków

 

Swastyka znalazła swe odzwierciedlanie w tak ważnej dla wielu polskich rodów dziedzinie, jaką jest heraldyka. Jeden z znaczniejszych przedstawicieli litewskiej (wcześniej ruskiej) szlachty – Boreyko otrzymał w nagrodę herb nadany mu przez głowę Wielkiego Księstwa Litewskiego, ks. Olgierda, syna Giedymina. Był to wyraz uznania za zwycięstwo nad wojskami tatarskimi Złotej Ordy w 1362 r. w bitwie nad Sinymi Wodami. Na herbie Boreyków widniała czerwona swastyka o podwójnie załamanymi dwoma ramionami na białym tle. Ten sam herb pojawił się na proporcu drużyna rycerskiej Boreyków podczas bitwy pod Grunwaldem.

2 Rycerz litewski z herbem Boreyków z okresu zwycięskiej bitwy z Tatarami pod Sinymi Wodami w 1362 r., za którą ród ten otrzymał herb z czerwoną swastyką. Mal. Janusz Bronclik

 

Symbolikę swastyki od dawna wykorzystywano w Tatrach, gdzie istniała pod postacią ,,niespodzianego krzyżyka” wywodzącego się od krzyża św. Andrzeja. Przed II wojną jego prawoskrętną wersję nosili górale. W różnych kształtach swastyka rzezana lub malowana na belkach stropu i w innych zakamarkach, miała, jako symbol słońca, płoszyć ,,złe”, które by chciało się zagnieździć w domu. Według starych górali krzyżyk niespodziany, umieszczony w niepokaźnym miejscu, chroni od nieszczęść budynek lub sprzęt i jego właściciela.

Dlatego polska symbolika swastyk to przede wszystkim (choć nie tylko) pułki Podhalańskie. Na Podhalu swastyki, jako krzyżyki niespodziane, przetrwały najdłużej i głęboko wryły się w bogate i barwne tradycje góralszczyzny.

Używając góralskiej gwary, swarzyce, śwarzyce, śwargi, krzyżyki niespodziane, a mówiąc wprost – swastyki, umieszczano na wszelkich symbolach i znakach wszystkich sześciu przedwojennych pułków Podhalańskich, jak kapelusze, płaszcze, kołnierze, odznaki pułkowe, płomienie trąbek, czapraki i wreszcie proporce pułkowe.

 

3 Podhalańczycy w różnych wersjach umundurowania wyjściowego i garnizonowego.

 Mal. Krzysztof Komaniecki

 

Po zakończeniu II wojny światowej w Wojsku Polskim odrodzono tradycje pułków Podhalańskich, które w swej symbolice zastąpiły przedwojenne znaki swastyk górskimi szarotkami.

Jednak już w III Rzeczpospolitej Polskiej, w jednostkach Podhalańskich na nowo i to trzykrotnie powracają pułkowe znaki z elementami swastyk.

W maju 1993 r.. Powstała na bazie 5 Pułku Strzelców Podhalańskich oraz odtwarzanych oddziałów 9 Dywizji Zmechanizowanej.

Dawne motywy góralskich swastyk, przed wojną widniejące na odznakach pułków Podhalańskich zostały przywrócone jako motywy sztandaru 21 Brygady Strzelców Podhalańskich im. gen. bryg. Mieczysława Boruty-Spiechowicza sformowanej w 1993 r. . Sztandar ten wykonany został zgodnie z Ustawą z dnia 19 lutego 1993 r. o znakach Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej (Dz. U. Nr 34, poz. 154.) Został ufundowany przez Społeczeństwo Miasta Rzeszowa i nadany przez Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Lecha Wałęsę. Aktu wręczenia sztandaru dokonał w dniu 22 maja 1994 r. na rynku w Rzeszowie Dowódca Krakowskiego Okręgu Wojskowego gen. Zenon Bryk. Sztandar przyjął ówczesny dowódca 21 BSP płk Zbigniew Skikiewicz.

Zamieszczone na sztandarze godło Polski, barwy narodowe, szarotka  – współczesny symbol jednostek górskich, herb Rzeszowa, numer brygady oraz napis „Bóg Honor Ojczyzna” sąsiadują z umieszczoną w górnym lewym rogu odznaką pamiątkową 1 Pułku Strzelców Podhalańskich, tj. skrzyżowanych czterech ciupag tworzących znak swastyki w złotym wieńcu z liści laurowych. Jest to ważny symbol kontynuacji tradycji wojsk Podhalańskich.

4 Sztandar 21 BSP zatwierdzony 993 r., w górnym lewym rogu odznaka przedwojennego 1 PSP w formie ciupag swastyki    

21 Batalion Logistyczny im. gen. bryg. Jerzego Kazimierza Dobrodzickiego w składzie 21 BSP powstał zgodnie z Decyzją Ministra Obrony Narodowej  nr 15 z 14 kwietnia 2011 r. w sprawie reorganizacji 21 Brygady Strzelców Podhalańskich.

W zawiązku z przejęciem przez 21 BL tradycji wojskowych przedwojennego 2 Pułku Strzelców Podhalańskich jednostka przyjęła sztandar, na którym widnieje odznaka w kształcie swastyki 2 PSP. Sztandar ten został ufundowany przez społeczeństwo Ziemi Sanockiej, a jego nadanie uprawomocniło się na podstawie Decyzji Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Bronisława Komorowskiego. W dniu 5 października 2012 r. na Rynku Galicyjskim w Sanoku, odbyła się uroczystość jego wręczenia.

   
5 Sztandar 21 BL. Na rewersie widnieją dwie swastyki: w prawym dolnym rogu odznaka pamiątkowa 21 Brygady Strzelców Podhalańskich w składzie której znajduje się 21 Batalion Logistyczny, w lewym górnym rogu odznaka pamiątkowa 2 Pułku Strzelców Podhalańskich z motywem swastyki

 

Swastyka, taka jaką widzimy na odznace 4 Pułku Piechoty Legionów (odwzorowana z odznaki 5 PSP) pojawia się jeszcze w okresie  międzywojennym na sztandarze Związku Legionistów Polskich – Oddziału w Pabianicach. ZLP była najstarszą polską piłsudczykowską organizacją kombatancką i państwowo – niepodległościową. Powołaną ją do życia 30 maja 1918 r. jako organizację skupiającą byłych żołnierzy Legionów Polskich Józefa Piłsudskiego, a także ich rodziny oraz inne osoby identyfikujące się z ideą czynu niepodległościowego. Pierwszym komendantem Związku był późniejszy marszałek Edward Rydz – Śmigły. Związek miał oddziały w różnych miastach i właśnie Oddział w Pabianicach, na swym sztandarze umieścił wokół legionowego orła odznaki poszczególnych pułków Legionów, a wśród nich odznakę 4 PP Leg. czyli tzw. ,,Swastykę”.

   

6 Sztandar Związku Legionistów w Pabianicach. Na płacie sztandaru legioniści z Pabianic umieścili m.in. haftowaną odznakę 4 PP Leg., tzw. ,,Swastykę”

             

 

           W 1996 r. Szkoła Podstawowa nr 28 w Kielcach przyjęła imię Żołnierzy 4 PP –  ,, Czwartaków”. Nazwą tą uczczono wszystkie polskie pułki noszące numer 4, czyli 4 Pułk Piechoty Księstwa Warszawskiego, 4 Pułk Piechoty Liniowej Królestwa Polskiego, 4 Pułk Piechoty III Brygady Legionów Polskich, 4 Pułk Piechoty Legionów, 4 Pułk Piechoty Dywizji Pancernej im. J. H. Dąbrowskiego, 4 Pułk Piechoty Legionów Armii Krajowej.

Szkoła organizuje konkursy wiedzy o ,,Czwartakach”, organizuje rajdy piesze szlakiem partyzantów Gór Świętokrzyskich połączone ze zwiedzaniem Izby Pamięci na Bukówce, jej uczniowie odbywają spotkania i lekcje historyczne prowadzone przez Stowarzyszenie Żołnierzy i Sympatyków 4 Pułku Kielce,  współuczestniczą w uroczystości Święta 4 Pułku.

W szkole znajduje się Izba Pamięci ,,Czwartaków”, gdzie m.in. przechowuje się z pietyzmem sztandar szkolny. Widnieje na nim odznaka 4 PP Leg. wz. 1916, lecz nieco zniekształcona, przypominająca bardziej krzyż kawalerski niż pułkową ,,Swastykę”, to tak jakby chciano zamazać rzeczywisty kształt tej historycznej odznaki i jej swastyczną formę, jakby wstydząc się jej, a przez to nieco deformując historię i odcinając się od niej w jej rzeczywistym wymiarze.

 

7 Sztandar Szkoły Podstawowej nr 28 im. Żołnierzy 4 PP.

Odznaka pułkowa 4 Pułku Piechoty Legionów

Federacja Polskich Związków Obrońców Ojczyzny powstała w styczniu 1927 r. jako największa i nadrzędna struktura organizacyjna zrzeszająca związki byłych wojskowych, rezerwistów i kombatantów o charakterze piłsudczykowskim. Miała za zadanie konsolidację wszystkich tych organizacji. Do 1939 r. Federacja liczyła ponad 300 tys. członków i wg stanu z lutego 1939 r. zrzeszała 37 organizacji i związków kombatanckich

Podstawowym godłem FPZOO była odznaka zatwierdzona rozkazem MSW nr 24, poz. 285 z roku 1929 r. Miała formę białej swastyki na czarnym okręgu z dwubarwną obwódką (czerwoną – niebieską), na której widniała nazwa Federacji.

Federacja posiadała swój sztandar, który deponowany był w Zarządzie Stołecznym. Jego awers miał wygląd sztandarów poszczególnych pułków, tj. biało – czerwonego krzyża kawalerskiego z odznaką organizacyjną w centrum. Poszczególne okręgi Federacji sprawiały sobie sztandary o takim samym motywie, a rewersy zawierały nazwy danego okręgu.

 

 

8 Odznaka FPZOO.

Uroczyste przekazanie sztandaru dla Zarządu Stołecznego Federacji Polskich Związków Obrońców Ojczyzny. Sztandar przekazuje wiceprezydent m. st. Warszawy Józef Ołpiński na ręce prezesa Federacji gen. R. Góreckiego, Warszawa 1935 r.

 

Premier Walery Sławek wbija gwóźdź w drzewiec sztandaru Okręgu Wileńskiego Federacji Polskich Związków Obrońców Ojczyzny, Warszawa 1930 r. Na sztandarze widoczny znak swastyki FPZOO

 

Jacek Jaworski

 


BROŃ ZAPALAJĄCA NA PRZESTRZENI WIEKÓW

w aktualnym numerze 3/2022 r. miesięcznika ODKRYWCA można przeczytać artykuł J. jaworskieho nt. Dawnych bomb   pocisków zapalających.

HISTORIA BRONI ZAPALAJĄCEJ JEST NIEMAL TAK DŁUGA JAK HISTORIA SAMEJ WOJNY I SZTUKI OBLĘŻNICZEJ. NA PRZESTRZENI WIEKÓW „PŁONĘŁO” JUŻ: BŁOTO, OKRĘTY, SŁOMA, WIEŃCE, KONOPIE, KOŁA I KULE. SPUSTOSZENIE, KTÓRE ROZSIEWAŁY W SZEREGACH PRZECIWNIKA, ZATRZYMAŁ DOPIERO WIEK XX.

 

Pierwsze skojarzenie z hasłem „broń zapalająca” przywodzi na myśl znany wszystkim koktajl Mołotowa. Wynalazł go fiński major Ero Kujteneno podczas agresji ZSRR na Finlandię. To zwykła butelka wypełniona łatwopalnym płynem, najczęściej benzyną. Zamoczony w niej kawałek materiału służył jako lont, a po rozbiciu butelki, np. o pancerz czołgu, rzadkie paliwo rozlewało się szeroko i szybko wypalało. Aby utrzymać ogień na dłużej, co niosłoby ze sobą silniejszy efekt niszczycielski, zagęszczano benzynę. Szczytowym momentem doskonalenia koktajlu Mołotowa było zagęszczenie go do postaci galaretki, czyli napalmu. Jak wiemy, wytwarza ona temperaturę 120˚C. Jednak historia broni zapalającej jest o wiele dłuższa.

W ŚWIECIE ANTYCZNYCH BOHATERÓW

W świecie antycznych  bohaterów władca Pontu Mitrydates zawdzięczał swe zwycięstwa nieszablonowym i niezwykłym pomysłom militarnym. Gdy w 69 roku p.n.e. Rzymianie oblegali Samosatę, król wydał rozkaz rzucania w nich specjalnymi pociskami. Opisując to zdarzenie, rzymski pisarz Pliniusz nazwał je „płonącym błotem”. Inny anonimowy autor starożytnego manuskryptu podaje skład tej mieszanki: bitumin sporządzony ze smoły na bazie ropy, siarki, tłuszczu wieprzowego i włókna juty. Maź taka przyklejała się do powierzchni pancerzy, spalała gwałtowanie, lecz długo wytwarzała bardzo wysoką temperaturę. Płonące krople spływały po pancerzach

legionistów, przenikały w szczeliny, dostawały się do ciała, dostarczając niewyobrażalnych cierpień walczącym. Ale palnym pociskiem mogły być także całe okręty. W 332 roku p.n.e. położone na wyspie miasto Tyr znalazło się na linii frontu w wojnie pomiędzy dwoma ówczesnymi mocarstwami: Macedonią i Persją. Kiedy Aleksander Wielki najechał Bliski Wschód, szybko zorientował się, że sprzymierzeni z Persją Fenicjanie odgrywają kluczową rolę na morzu, a jedynym sposobem by to zmienić było przejęcie ich baz. Jedną z ważniejszych baz fenickiej marynarki był właśnie Tyr, leżący na wyspie oddalonej od brzegu o 300 metrów, otoczony wodą o głębokości 9 metrów. Aleksander nie dysponował wówczas flotą. Rozpoczynając oblężenie, postanowił więc wybudować ogromną groblę łączącą ląd z wyspą i dzięki niej zdobyć miasto. Gdy ludzie Aleksandra zaczęli wznosić wzmocnioną kamieniami i ziemią, drewnianą platformę, największym zagrożeniem dla Fenicjan stały się potężne machiny oblężnicze, które podsuwano ku Tyrowi równo z postępami w budowie grobli. Szukając ratunku, mieszkańcy Tyru musieli je zniszczyć. W tym celu posłużyli się bronią ogniową. Zbudowali statek, wypełnili go chrustem i suchym drewnem. Następnie nad łatwopalnym ładunkiem umieścili kotły z palną substancją, które zostały zawieszone na dwóch masztach. Swoją tajną broń zaholowali za pomocą dwóch mniejszych łodzi. Gdy statek zderzył się z groblą, doszło do potężnej eksplozji. Zawartość kotłów zdetonowała bombę zapalającą, czyli przygotowany okręt-pułapkę. Substancje, z których wytworzono zapalającą mieszankę, to trzy rodzaje naturalnych tłuszczów, którymi dysponowali mieszkańcy oblężonego miasta. W starożytnym świecie nie brakowało wówczas wosku pszczelego, oliwy z oliwek i zwierzęcego tłuszczu. Choć osobno niegroźne, na skutek zmieszania i podgrzewania stają się łatwopalne. Żeby uwolnić z nich energię w postaci ognia należało podgrzać mieszaninę do temperatury ponad 200˚C – wtedy osiągała punkt zapalny i wystarczyła jedna iskra, aby doszło do zapłonu i wybuchu kuli ognia. Dopóki statek Fenicjan zbliżał się do grobli, kociołki z zawartością 140 litrów palnej substancji podgrzewały się nad paleniskiem z chrustu, a w momencie uderzenia wyczepiały się z masztów, zawartość rozlewała się po pokładzie, wzniecał się ogień, którego już niczym nie dało się ugasić. Nie trudno przewidzieć, że w dalszej kolejności zapalały się wieże oblężnicze, w płomieniach stawali ludzie, paliła się nawet woda. Ale skuteczność takiej bomby w dużej mierze zależała od sprzyjającego wiatru i dzielności marynarzy holujących statek.

POCISKI ZE WSCHODU

Granat ręczny to najbardziej rozpowszechniona broń uderzeniowa XX wieku, ale pierwsze jego modele powstały od 1000 do 1200 lat temu. Już wtedy w Chinach pojawiły się granaty prochowe, natomiast w Bizancjum granaty zapalające. Wówczas po raz pierwszy umieszczono substancję palną w odpowiedniej osłonie. Był nią ogień grecki, którego głównym składnikiem była nafta. Prawdopodobnie wypełniano nią granaty tak, by we wnętrzu pozostawić miejsce na tlen. Po rzuceniu ceramiczne osłony tłukły się, a kleista substancja rozpryskiwała się na żołnierzy. Podobnie jak pociski stosowane w Poncie, kleiła się do ubrań, pancerzy, siała nieopisaną trwogę. Przerażające skutki działania tysięcy rzuconych granatów na polu bitwy musiały zdezorganizować szyki przeciwnika.

1 Granaty z ogniem g greckim z VIII–X wieku.

   

  1. Bizantyjskie g granaty zapalające rekonstrukcja ).

Pierwsza chińska armata, którą skonstruowano po wynalezieniu prochu, nazwana została eruptorem, ponieważ jej wystrzał rzeczywiście przypominał erupcję wulkanu. Szczególnie wówczas, gdy prototyp działa ładowano pociskiem wywołującym ogień i pożar. Chińscy artylerzyści posługiwali się pociskami „wlokącymi za sobą ognistą kulę” (iń ho cju). Na czym polegało ich działanie? Z papieru formowano kule, napełniano je kawałkami cegły o wadze od 1,8 do 2,9 kilograma. Następnie z żółtego wosku, czarnej smoły i sproszkowanego węgla przygotowywano pastę, którą obmazywano kulę, przymocowaną sznurem do właściwego (kamiennego) pocisku. Pociski wykonywano w różnych wariantach: ognisty jastrząb z żelaznym dziobem, ognista kula z kolczatką, ognista kula na bambusie z dźwiękiem gromu. Umieszczone w środku kawałki porcelany przy wybuchu rozrywały się bambus, wydając ogłuszający grzmot. Za pomocą broni ogniowej w 1190 roku, podczas trzeciej krucjaty, Arabowie obronili Akkę. Drewniane wieże oblężnicze krzyżowców pokryte były świeżo ściągniętymi skórami zwierząt, ułożonymi sierścią do wewnątrz. Praktycznie były więc niepalne. Obrońcy dysponowali jednak odpowiednim remedium – mieszczącymi się w dłoni glinianymi pojemnikami z zatyczką. Przypuszcza się, że w środku była nafta. Zachowała się niezwykła relacja mówiąca o tym, jak muzułmanie poradzili sobie z wieżami. Nie podpalali granatów, tylko rzucali je niezapalone na wieże. Oblegający widząc, że nic złego się nie dzieje, z czasem przestali się przejmować nieskutecznymi pociskami na tyle, że nie trudzili się nawet, aby je usunąć. Śmiali się, ponieważ nigdzie nie pojawił się najmniejszy płomień. Dopiero gdy z zalegających granatów rozlała się ropa, wsiąkła w drewno i skóry, gdy nagromadziła się znaczna ilość oparów, obrońcy rzucili zapalone granaty. Wówczas wieże w jednej chwili zamieniły się w pochodnie. Zniechęceni krzyżowcy odstąpili od zamiaru zdobycia miasta.

OGNISTE WIEŃCE

Jeśli chodzi o inwencję w zakresie średniowiecznych pocisków to w księdze „De Re Militari” Roberto Valturio z 1472 roku znajdujemy bomby, miny i pociski tak podobne do opisanych powyżej, że wręcz nasuwa się myśl o plagiacie. Niektóre z tych urządzeń wyglądają na służące rozrywce fajerwerki. Jednakże z pozoru niewinne koła czy kule to w istocie śmiercionośne wynalazki, mogące skutecznie siać spustoszenie wśród wrogich wojsk.

  1. Pociski z dzieła „De Re Militari” z 1472 roku.

4. Ogniste wieńce i girlandy Siemienowicza.

5. We włoskiej księdze szkiców urządzeń militarnych i cywilnych z okresu Renesansu znajduje się m.in. rysunek palnych wieńców przypominających te użyte przez joannitów

na Malcie, lecz połączonych parami, tak by tworzyły rodzaj toczącego się po ziemi walca.

  1. W tej samej księdze zamieszczono j jeszcze jeden rodzaj ognistych wieńców, nietoczonych po pochyłości, a rzucanych z murów wprost na głowy oblegających.

 

Niewielkie z wyglądu strzałki, zamieszczone w księdze, nie wskazują bynajmniej kierunku lotu; w rzeczywistości są to pokaźnych rozmiarów włócznie wyrzucane z ogromnej kuli lub koła siłą wybuchu zawartego we wnętrzu prochu. Jeśli jednak mowa o wspomnianym kole, pamiętać należy o innych ognistych kołach. W połowie XVI wieku opisał je Marcin Bielski, renesansowy kronikarz. Wieńce słomiane to bardzo prosta, choć groźna broń. Autor podaje recepturę na ich sporządzenie: zmieszać rozpuszczoną smołę lub siarkę z prochem i maczać w niej słomiane wiechcie uformowane na kształt koła. Ciskane w nacierającego przeciwnika miały niezwykle utrudnić mu szturm, bo – w przekonaniu autora – palące koła będą w panice przerzucane z jednego żołnierza na drugiego. W tej samej księdze zamieszczono jeszcze jeden rodzaj ognistych wieńców, nietoczonych po pochyłości, a rzucanych z murów wprost na głowy oblegających. We włoskiej księdze szkiców urządzeń militarnych i cywilnych z okresu Renesansu znajduje się m.in. rysunek palnych wieńców przypominających te użyte przez joannitów na Malcie, lecz połączonych parami, tak by tworzyły rodzaj toczącego się po ziemi walca. na drugiego. Takie smolne wieńce Polacy stosowali m.in. podczas oblężenia Torunia w 1658 roku. W XVII wieku bardziej wyrafinowane koła wymyślił polski pułkownik Kazimierz Siemienowicz. Nazwał je „ognistymi wieńcami i girlandami”. Niemcy, którzy przejęli ten wynalazek, określali je mianem „Pechkränze” (smolne wieńce) lub „Sturmkränze” (szturmowe wieńce). Wykonywano je z lnianej lub konopnej mocnej tkaniny, zszywanej na kształt długiej na 3–4 stopy kiszki. Napełniano ją mieszankami palnymi z saletry, siarki, prochu, sproszkowanego szkła, kalafonii, a końce zszywano ze sobą. Składniki należało dobrze sproszkować i zespolić w jedną masę. Następnie tak uzyskany okrąg nakładano na żelazny krążek. Całą powierzchnię koła mocno otaczano sznurkami. Kolejną czynnością było włożenie żelaznych naboi z góry zaostrzonych oraz naładowanych prochem. Niekiedy w takie wieńce wtykano ręczne granaty o obwodzie jedno- lub dwufuntowej żelaznej kuli, z tym że takie granaty miały żelazne tuleje wkręcane w wieniec jak śruby, stercząc na 3 lub 4 cale. Dla pewności przywiązywano je dodatkowo drutem. W wieńcach tych robiono 2, 3 otwory zapałowe, a po zapaleniu materiału rzucano je jak granaty. Palne wieńce zastosowali także joannici podczas obrony murów Malty w 1565 roku. Wykonano je z metalu lub drewna i owinięto kilkoma warstwami grubego płótna, sznurów, konopi, które nasączono terpentyną i saletrą. Podpalone wieńce zrzucano i staczano po pochyłości w stronę oblegających Turków. Ich prosta, lecz sprężysta konstrukcja doskonale amortyzowała nierówności terenu. Jednorazowo użyto ich setki. Siały chaos, zamęt i śmierć. To dzięki tego rodzaju wynalazkom i pomysłom militarnym garstka chrześcijańskich rycerzy obroniła Europę przed Turkami.

PRZEPIS NA OGNISTE KULE

Nie będzie odkrywczym stwierdzenie, że granat to niewielki pocisk rozrywający wystrzeliwany z armat (kartacz), lecz przeważnie rzucany ręcznie. O wiele bardziej interesujące są jego odmiany i gatunki, a wśród nich te zapalające. W Polsce pociski zapalające w postaci kul strzelanych z kusz, dział czy rzucanych ręcznie znane były od dawna. Król Stefan Batory sam dowodził działobitniami i projektował rozpalone w ogniu kule zapalające, ważące około 200 funtów, których używano przy oblężeniach. W dziele Marcina Bielskiego pt. „Sprawa rycerska” z 1596 roku historyk omawia m.in. produkcję kul ognistych. W 1643 roku w Polsce przetłumaczona została księga Diego Uffano pt. „Archelia albo Artylerya fundamentana”, dzięki której poznano szereg nowych sposobów sporządzania kul ognistych różnych systemów, stosowanych przeciw okrętom na morzu, wojskom lądowym i dla wywoływania pożarów w mieście. Przykład takiego oryginalnego granatu to kula krzyżowa o końcach bardziej lub mniej zaostrzonych. Taką żelazną kolczatkę umieszczano w nasmołowanym mieszku, wypełnionym prochem, omotywano sznurem i zaopatrywano w lont. Można było nim rzucać z ręki jak granatem lub strzelać z działa. Trafiony takim pociskiem drewniany cel, np. wóz taborowy lub okręt, nieuchronnie się zapalał, ponieważ kolczatka mocno tkwiła w drewnie, dając czas na rozniecenie płomieni.

  1. Zapalające k kule krzyżowe Dell Aquy.

 

]Marcin Bielski takie pociski nazywał „kulami ognistymi”, dając przepis na ich produkcję: „Kule ogniste tak działają: zawiną w surowe płótno we dwoje złożywszy mocne prochu prostego, nieziarnionego, tak wiele jako wielką kulę, chcesz mieć, przyczyniwszy saletry, siarki i żywice różne części, zmieszają to z prochem pospołu, obszyją to mocnemi niciami okrągło jako piła, ucisną co najlepiej i obciągną powroskami mocnemi przewijając w koło; zawiązawszy omoczą w smole twardej raz albo dwa, rozpuściwszy ją w kotle, a może też omoczyć i w siarce rozpuszczonej pierwej, ale trzeba czopek w niej mieć, kiedy ją w smole maczasz, aby tam dziurka była gotowa, bo gdy ją w moździerz kładą, tedy onę dziurkę obrócą ku prochowi, aby ją doszedł ogień, gdy moździerz zapalą; leją drudzy olej w takie kule, aby dłużej na dachu gorzały. Kto chce prawie dobrą kulę ognistą mieć, przyczyń w nie bursztynu, takiego co pokost z niego czynią, tedy kula spory ogień podawa na dachu. Takim też działem kula ognista długo w wodzie gore, gdy ją zapali, a wrzuci w wodę”.

ŚLEPE GRANATY

W XVII wieku pirotechnicy wymyślili granaty, które nie wymagały tego, by podczas lotu były już zapalone. Nazwano je ślepymi. Z czasem wszystkie inne tradycyjne granaty, które z powodu usterki wylatywały z moździerzy niezapalone i nie czyniły tym samym pożądanych zniszczeń, artylerzyści nazywali również ślepymi. Jednak te XVII-wieczne ślepe granaty zapalały się natychmiast, gdy tylko dotknęły ziemi lub trafiły na twardy przedmiot. Taki przewiercony granat z boku posiadał mały wylot. Śrubową nasada z blachy wygiętej na kształt walca z licznymi otworami w swym wnętrzu zawierała dwa zakrzywione krzesiwa przytwierdzone do żelaznego sworznia, mającego na końcu gwint, na który nakręcano krążek. Na nim opierała się cała masa spadającego z góry granatu. Nasadę śrubową wkładano do wydrążonej przestrzeni granatu przez dolny otwór, ponieważ był od górnego szerszy. Od góry przytwierdzano ją nakrętką. Po złożeniu do niektórych granatów dodawano ogon z płótna przywiązanego na żelaznych łańcuszkach do uszek żelaznej kwadratowej blaszki. Ogon ten wspomagał opadnięcie granatu na krążek, tak że swym ciężarem granat uruchamiał krzesiwa tkwiące w nasadzie śrubowej. Gwałtowne ich potarcie o chropowatą powierzchnię wzniecały iskrę i ogień, przedostający się przez otworki do prochu we wnętrzu skorupy granatu. Wiele wspólnego z polskimi przodkami z XVI wieku musiały mieć XIX-wieczne „palne kule”.

  1. Ślepe granaty zapalające.

 

W 1833 roku doszła do skutku partyzancka wyprawa na ziemie polskie. Nieliczni i słabo uzbrojeni partyzanci pod dowództwem majora Józefa Zaliwskiego posiadali m.in. „palne kule by obracać w perzynę silnie bronione wsie lub miasta”. Nie była to jednak broń najwyższych lotów. Franciszek Bobiński, jeden z partyzantów, miał rzucić taką kulę do pieca, a widząc jak słabo się pali, wepchnąć ją nogą głębiej. Inną kulę podobno rozdeptał na posadzce, klnąc przy tym po francusku. Zebrani towarzysze broni widząc zwykle milczącego i panującego nad sobą żołnierza w takiej złości, parsknęli śmiechem i zakończyli wojenną naradę.

Wspomniany na wstępie prosty, aczkolwiek skuteczny wynalazek fińskiego majora, czyli koktajl Mołotowa, był jedynie skromną odpowiedzią na zastosowaną przez Rosjan w tej wojnie ogromną bombę zapalającą nazwaną z kolei „koszykiem Mołotowa”. Bomba była gigantyczna, mierzyła 7,5 stóp długości i ponad 2 stopy szerokości. Zrzucona z samolotu wprawiana była w ruch obrotowy dzięki umieszczonym z tyłu specjalnym brzechwom. Na krótko przed uderzeniem o ziemię wywołana szybkim wirowaniem siła odśrodkowa odrzucała elementy obudowy, a następnie rozrzucała 60 umieszczonych we wnętrzu małych bomb zapalających. Pokrywały one ogniem znaczny obszar w promieniu kilkuset metrowego koła.

  1. Bomba zapalająca, tzw. „Koszyk Mołotowa”

 

Rosjanie obierali jako cel dla tych bomb małe drewniane miasteczka fińskie. W 1987 roku konwencja genewska ograniczyła zastosowanie broni zapalającej podczas konfliktów zbrojnych, a w sukurs przyszła jej nowa broń ogniowa nazwana „Dragon”. W przeciwieństwie do wszystkich podanych wcześniej przykładów nie służy sianiu śmierci, lecz ratowaniu życia. To urządzenie do rozminowywania ogniem w temperaturze 1000˚C. Zatknięta w ziemię tuba „Dragona” wydziela agresywny ogień, który przepala 3-milimetrową powłokę zlokalizowanych min. Biorąc pod uwagę, że na świecie jest łącznie 325 tysięcy kilometrów kwadratowych pól minowych, „Dragon” robi naprawdę świetną robotę.

 

Jacek Jaworski, marzec 2022

 


W nr 31 /2021 czasopisma FLAGA zamieszczony jest artykuł Jacka Jaworskiego pt.

 

Sztandary polskich formacji wojskowych na obczyźnie w latach 1833 – 1849

Po upadku powstania listopadowego tysiące polskich oficerów i żołnierzy znalazło się na emigracji, wiodąc bezperspektywiczny, ubogi żywot z zasiłków i pomocy obcych rządów.  Zgrupowani w kilku francuskich depo polscy wojskowi marzyli o okazji do chwycenia za broń. Taka okazja pojawiła się w 1833 r. Hufiec Święty to nazwa oddziału polskich emigrantów wojskowych złożonego z 450 ludzi, dowodzonego przez płk. Ludwika Oborskiego, który w kwietniu 1833  r. samowolnie wyruszył z miejsc internowania na pomoc powstaniu we Frankfurcie. Nim jednak dotarł na miejsce, powstanie upadło, w związku z czym skierował się do Szwajcarii, gdzie toczyła się wojna domowa między poszczególnymi kantonami, biorąc w niej czynny udział po stronie postępowych kantonów.

Ze wspomnień jednego z żołnierzy Hufca Świętego, Wojciecha Darasza wnosić można, że oddział ten miał własny sztandar: „Bracia nasi z Besançon, Dijon, Salins, Vesoul pośpieszyli z ojczystym sztandarem”. Pod tym pojęciem należy rozumieć sztandar karmazynowy z białym orłem, taki jak posiadało podczas powstania listopadowego większość powstańczych formacji, łącznie z pułkami regularnej armii, którym z niezrozumiałych względów odebrano ich przedpowstaniowe sztandary pułkowe.

  1. Żołnierze Hufca Świętego z sztandarem swej formacji w chwili przekraczania szwajcarskiej granicy. Paweł Głodek

*

Gdy w 1833 r. rozpoczęła się wojna domowa w Hiszpanii, rządy Wielkiej Brytanii, Francji i Portugalii zawarły z regentką Marią Krystyną przymierze, zobowiązując się dostarczyć jej pomoc wojskową.

W końcu 1835 r. gen. Jospeh Bernelle, na wniosek dowódcy hiszpańskich wojsk Północy gen. de Luisa de Cordovy, otrzymał od hiszpańskiego rządu upoważnienie do sformowania pułku kawalerii pod nazwą Pułku Ułanów Polskich Legii Cudzoziemskiej, złożonego z kawalerzystów, byłych uczestników powstania listopadowego przebywających na emigracji we Francji. Na dowódcę ułanów wybrano wówczas oficera o rzadkiej dzielności – mjr. Henryka Krajewskiego. Wiosną 1836 r.  maju gotowe były dwa szwadrony ułanów dowodzone przez y był 1. szwadron dowodzony przez kpt. Ledóchowskiego i  kpt. Werna.

Ułani zostali przydzieleni do Korpusu Navarry. Wzięli udział w szeregu walk, odnosząc we wszystkich błyskotliwe zwycięstwa i budząc wręcz nabożny podziw     żołnierz królowej i paniczny strach u buntowników Don Carlosa. Po zakończonej wojnie cześć polskich ułanów pozostała w hiszpańskiej służbie jako oddział gidów wodza naczelnego.

Interesująca jest kwestia narodowego sztandaru Pułku Ułanów Polskich. Gen. Bernelle kazał go wykonać hafciarzowi z Pampeluny. Z jednej strony widniały na nim herby Francji i Hiszpanii, a z drugiej biały orzeł wykonany według wzoru używanego w okresie Księstwa Warszawskiego. Podobno z powodu braku pieniędzy na jego wykupienie, nie mógł powiewać nad szeregami ułanów. Życząc dumnemu, polskiemu ptakowi, aby mógł opuścić nie tylko warsztat hiszpańskiego rzemieślnika, lecz i okowy Mikołaja I, gen. Cordova ufundował inny sztandar z wyszytym Orłem i Pogonią, który towarzyszył ułanom w bitwie pod Zubiri. Oficerowie zaręczyli słowem honoru, że porzucą służbę, gdyby miał im być odebrany.

  1. Ułan Legii według P. Haythornthwaite i dwa sztandary pułku.

Mal. Krzysztof Komaniecki

*

Czas rewolucji niemieckiej 1848 r. stał się dla polskich emigrantów wojskowych czasem rozbudzonych nadziei. Upatrywali oni w niemieckiej rewolucji swej szansy na wywalczenie niepodległości Polski. Dla rewolucyjnego rządu Niemiec oczywistym było powiązanie sprawy polskiej i powodzenia niemieckiej rewolucji. W maju 1849 r. zawarto niemiecko-polskie porozumienie o sformowaniu w Badenii Legionu Polsko-Niemieckiego. Na dowódcę legionu wyznaczono Niemca, Karla Freunda. Legion walczył z królewskimi wojskami pruskimi na terytorium Palatynatu i Badenii oraz na granicy z Hesją. Legion Polsko-Niemiecki działał od początku powstania do jego ostatnich chwil. Jak wynika z relacji, walczył podzielony przynajmniej na dwie części. Podczas gdy jedna dotrwała w oblężonym Ratstadt i była wśród kapitulujących, druga toczyła boje w składzie dywizji płk. Mercy’ego. Zajęcie przez Prusaków Freiburga zakończyło wojnę.

Idąca do Niemiec polska kolumna emigrantów z Besançon została rozpoznana przez polskiego korespondenta prasowego po jej chorągwi. Musiała być narodowa z Orłem, może też i z Pogonią na karmazynowym tle, jednak to nie ona stała się sztandarem Legionu. Legionowi przyznano własny sztandar bojowy. Jego dowódca, Freundt otrzymał czerwony sztandar z napisem: „Równość, Braterstwo, Dobrobyt dla Wszystkich”. Zasadniczo posiadał on barwy narodu niemieckiego, ale ułożone inaczej niż tego chciał i ustalił frankfurcki parlament. Jego brzeg był otoczony czarnym, wąskim szlakiem, cała reszta czerwona i na tym tle umieszczono żółty wieniec z żółtymi literami.

  1. Student Gwardii Polskiej Akademickiej w Berlinie, oficerowie i żołnierz Legionu Polsko-Niemieckiego. Mal. Paweł Głodek

*

Sztandary Legionu Polskiego na Węgrzech w latach 1848-49 zostały już opisane w numerze 24/2020 r. FLAGI. Mniej znanym od Legionu Polskiego  na Węgrzech  jest polski Legion Siedmiogrodzki powołany do życia z inicjatywy gen. Józefa Bema. Pierwszym organizatorem Legionu Siedmiogrodzkiego stał się płk Antoni Piotrowski. W maju 1949 r. gotowy był jeden batalion, a niedługo potem dwa, oraz dwa szwadrony ułanów, przekształcone wkrótce w dwa pułki: 1. i 4. Żołnierzami byli nie tylko Polacy, ale również Słowacy i Rusini. Wśród rodaków można było spotkać młodzików, jak i weteranów spod Somosierry, Lipska i z pól bitewnych Powstania Listopadowego. Legię zasilali także zbiegowie i jeńcy z pułków galicyjskich. Legion Bema liczył 650 żołnierzy. Bronił dostępu do Siedmiogrodu 70-tysięcznym wojskom rosyjskim i pełnił zaszczytną służbę osłaniając cofające się wojska węgierskie, podczas gdy Bem dowodził już całą armią węgierską.

Losy sztandaru Legionu Polskiego w Siedmiogrodzie po zakończonej kampanii nie są dziś znane. Wiadomo natomiast, że formacja walczyła pod „godłem narodowym”, czyli sztandarem przedstawiającym Orła z Pogonią z jednej strony i wizerunkiem Matki Bożej – z drugiej. Sztandar był trzymany przez chorążego, któremu asystowali zawsze dwaj żołnierze.

  1. Piechur Legionu Siedmiogrodzkiego w czapce kozackiej, z legionowym sztandarem. Ułani 1. i 4. Pułków Ułanów Legionu Siedmiogrodzkiego. Mal. Janusz Bronclik

*

Legion Mickiewicza we Włoszech (Legion Polski, Zastęp Polski) to jednostka wojskowa utworzona przez Adama Mickiewicza w marcu 1848 r. w Rzymie. Zadaniem formacji był udział w walce o wyzwolenie Włoch. Liczący ok. 200 żołnierzy legion wziął udział w kilku bitwach, m.in. w Lombardii oraz w walkach miejskich w Genui i Rzymie. Od 1849 r. na czele Legionu Mickiewicza stał pułkownik Aleksander Fijałkowski. Legion pod jego dowództwem odznaczył się chlubnie, broniąc Rzymu przed połączonymi siłami austriacko-francuskimi, a za męstwo sam pułkownik był wielokrotnie wymieniany w rozkazach dziennych dowódcy armii, generała Giuseppe Garibaldiego.

Kwestia sztandaru legionowego to złożona, oddzielna historia. Historia, której nie sposób zamknąć w dwóch zdaniach choćby dlatego, że wiązały się z nim liczne spory i tarcia, a jego wizerunek ulegał pewnym zmianom. Było ich kilka w zależności od tego w jakim państwie włoskim legion formował się, odtwarzał lub reorganizował. O sztandarze prowadzono trudne rozmowy z rządami. Również niektóre kolumny polskich ochotników do Legionu, tzw. Krzyżowców zdążające z Francji niosły swe sztandary. Na przykład sformowany w maju 1848 r. w Paryżu Legion Krzyżowców, który wyruszył do Mediolanu miał swój własny sztandar. Wiadomo jest, że w drodze niesiony był przez Dziekońskiego, nie znamy jednak jego wizerunku. Musiał to być, siłą rzeczy, skromny sztandar wykonany jak najtańszym sposobem. Bardzo możliwe, że widniał na nim orzeł wzoru jak na znaku firmowym Krzyżowców – bez korony, z podniesionymi skrzydłami oraz z napisem: Zastęp Krzyżowców Polskich

 

  1. Rekonstrukcja sztandaru Zastępu Krzyżowców Polskich

 

Z rozmaitych zapisków wynika, że tego typu karmazynowy sztandar z orłem (później z dodaniem włoskiej szarfy) stał się, obok kolejnych wersji, podstawowym i uniwersalnym sztandarem legionu od początku jego istnienia aż do rozwiązania. Z takim właśnie sztandarem pierwsi i nieliczni legioniści wraz z A. Mickiewiczem wkroczyli do Mediolanu i Rzymu.

 6.Wejście Legionu Polskiego z A. Mickiewiczem na czele do Rzymu. W tle sztandar karmazynowy z białym orłem

 

Po raz pierwszy od wielu lat, jakie upłynęły od czasów legionów gen. J. H. Dąbrowskiego pojawiła się polska chorągiew w Rzymie wiosną 1848 r., w atmosferze obchodów święta św. Andrzeja – patrona Słowiańszczyzny. Wtedy to papież błogosławił w czasie procesji sztandary cechów rzemieślniczych. Mickiewicz zabiegając bezskutecznie o pobłogosławienie przez papieża sztandaru Legionu Polskiego posunął się do podstępu. Ustawił swych kilku legionistów pomiędzy innymi pocztami sztandarowymi uzyskując błogosławieństwo wspólnie z innymi chorągwiami. Dla Mickiewicza był to dostateczny powód by traktować to ogólne błogosławieństwo jako zgodę papieża i zarazem jego poparcie dla Legionu. Poecie zależało na jak najwyraźniejszym zamanifestowaniu obecności swego nielicznego, szczególnie w początkowym okresie, zastępu. Dlatego chciał by na sztandarze widniały herby Rzeczypospolitej. Taki sztandar zaczęły haftować dla niego Polki przebywające we Włoszech oraz zakonnice. Pracami kierowała polska zakonnica, „mateczka Makryna”, która też podyktowała napisy, jakie znalazły się na sztandarze. Tak więc, pod Orłem i Pogonią, na czerwonym polu wyszyto złotą nicią słowa: „Za wiarę i wolność”, zaś pod twarzą Chrystusa na chuście  św. Weroniki: „Chrystus Zwycięży”, a pod wizerunkiem Matki Boskiej Częstochowskiej: „Królowo Polska przyczyń się za nami”. U samej góry zaś błyszczały słowa: „Pius IX błogosławi odradzającej się Polsce.” Jak widać sztandar był bogaty, przesycony motywami religijnymi, a ostatni napis świadczy raczej o dość nonszalanckiej interpretacji przez Mickiewicza błogosławieństwa papieskiego. Ostatecznie polscy księża w Rzymie odmówili Mickiewiczowi prawa do noszenia tego sztandaru. Nie został on ukończony. Być może zaważyła tu niechęć księży do poety, który pogrążony był wówczas w ideach towianizmu, do których Kościół nie mógł odnosić się przychylnie.

  1. Sztandar Legionu Polskiego sporządzony przez polskie kobity i zakonnice przebywające we Włoszech (rekonstrukcja)

 

Kolejny sztandar sporządzony został staraniem legionowej młodzieży za ich pieniądze. Z nim wiązały się nie mniejsze perypetie poczynając od kwestii interpretowania błogosławieństwa papieskiego. Historyk Legionu Henryk Batowski podaje, że widniał na nim napis „Zastęp Pierwszy – Słowiaństwo”, który Mickiewicz tłumaczyć miał w ten sposób, że Polacy mieli przed sobą jako cel wyzwolenie nie tylko swego narodu, lecz i wszystkich narodów słowiańskich, że uważali się za straż przednią rodziny słowiańskiej. Rzeczywiście, Mickiewiczowi mogło się zdawać, że występuje w interesie wszystkich Słowian. Ten słowianofilski akcent podany przez Batowskiego nie wyczerpuje całkowicie opisu sztandaru. Pamiętnikarz Michał Budzyński dodaje, że „chorągiew biała z krzyżem czerwonym, obwinięta była w ceratę”. Dokładniejszy jego obraz uzyskujemy dopiero ze wspomnień syna wieszcza – Władysława, a szczególnie z listu  Edwarda Geritza do matki w Paryżu pisanego we Florencji 19 maja 1848 r. O ile Władysław Mickiewicz wspomina o dwóch krzyżach i słowach „Słowiańszczyzna” oraz Pierwszy Zastęp Polski, to Geritz porządkuje te wszystkie dane i podaje kolejne: „Pomimo wielu przeszkód wystąpił oddział Polaków pod przewodnictwem Adama Mickiewicza i polska chorągiew pierwszy raz od tylu lat wystąpiła publicznie […]. Orzeł srebrny na globie, pod globem napis z jednej strony „Zastęp Polski”. Po drugiej „Słowiaństwo”, chorągiew na pół czerwona z krzyżem białym, pół biała z krzyżem czerwonym.” Zwraca uwagę w tych opisach różnica w brzmieniu słowa dotyczącego Słowiaństwa i Zastępu Polskiego. W. Mickiewicz uzupełnia jeszcze ten opis istotnym szczegółem. Drzewiec sztandaru mianowicie ozdobiony był „herbami polskimi odczepionymi od zegarka A. Mickiewicza”. Michał Chodźko i Jan Budzyński natomiast wzmiankują o odlaniu srebrnego orła przeznaczonego na szczyt drzewca. Nie jest to całkowicie jasna informacja, dlatego cenne jest uzupełnienie Budzyńskiego twierdzącego, że na wierzchu drzewca sztandar „miał małego orła polskiego, ulanego ze srebra”. Ten skromny orzełek z krzyżem zamiast korony, zdjęty z dewizki zegarka poety udawać miał, z braku lepszego rozwiązania, dawne, pokaźnych rozmiarów orły wojskowe, osadzone na skrzyneczkach z numerem pułku. M. Budzyński, sam będąc legionistą Mickiewicza był wyraźnie dumny z tego sztandaru. Dumę tę podzielali także inni legioniści. Graniczyła ona niekiedy nawet z butą – dość rozczulającą jednak, biorąc pod uwagę skromną liczebność Legionu. „Przed każdym odwachem pełnionym przez gwardię narodową utworzoną za Piusa IX, dwaj podchorążowie wchodzili do stancyj oficera i wołali prawie rozkazującym głosem – „Odwach niech wychodzi i prezentuje broń przed sztandarem polskim.”

  1. Trzeci sztandar Legionu Polskiego

 

Rzec można, że był to jednak sztandar Legionu, lecz jak się okazuje nie jedyny. Otóż Stowarzyszenie Circolo Romano, w imieniu ludu rzymskiego ofiarowało legionistom inny sztandar mianowicie o barwach papieskich (biało-żółty), co miało być pomysłem samego A. Mickiewicza, zaś Circolo Popolare sztandar o barwach włoskich, a więc trójkolorowy. Wszelkie źródła wskazują jednak na to, że sztandary te nie były noszone i eksponowane przez legionistów. Domyślać się należy, iż przechowywane były pieczołowicie gdzieś w taborach.

  1. Sztandary podarowane legionowi przez organizacje społeczne Włoch

 

Zasadniczy sztandar Legionu, ten z orłem polskim zdawał się również nie mieć łatwego żywota. Po wzięciu Mediolanu, kolejny dowódca legionu, płk Jan Siodołkiewicz spakował go troskliwie i złożył na przechowanie u francuskiego konsula. Wraz z Legionem wywędrował z Rzymu, lecz budził on wiele zastrzeżeń u kolejnych rządów państewek włoskich, gdzie Legion stacjonował i walczył. Minister rządu Lombardii Giacinto di Collegno wyraźnie domagał się jego zamiany proponując zastąpić go włoskim. Temu jednak stanowczo przeciwstawił się Mickiewicz. Trwał w swym uporze nawet wtedy, gdy Włosi zaproponowali umieszczenie orła białego pośrodku włoskiego sztandaru narodowego. Ostatecznie zezwolono na sztandar przyniesiony z Rzymu. Jak zwykle bywa w czasie trudnych debat, nie mogło obejść się bez ustępstw po obu stronach. Sztandar przyozdobiony został szarfą o barwach włoskich. Mickiewicz w projekcie podanym królowi Lombardii Karolowi Albertowi proponował, by Legion zachował swój sztandar narodowy ozdobiony kokardą włoską. Przy ratyfikacji układu w Turynie z królem Piemontu również wystąpiły perypetie z narodowym sztandarem, którego wszyscy bali się tu jak diabeł święconej wody. Tylko dzięki zdecydowanej postawie, tym razem Siodołkiewicza zezwolono na niego z dodatkiem trójkolorowej włoskiej szarfy. Szarfa ta powiewała nadal, kiedy Legion udał się z Lombardii do Toskanii. Mickiewicz uważał, że było to ze strony Siodołkiewicza poświęceniem kwestii sztandaru podczas zawierania układu z Toskanią. W istocie rzeczy nic jednak nie ulegało przecież zmianie. Co więcej, gdy Legion wywędrował do Rzymu, by bronić Wiecznego Miasta przed francuską ekspedycją, 2-gi punkt układu o Legionie zawarty z premierem Giuseppe Mazzinim mówił, że Legion używać będzie narodowego sztandaru z trójkolorową szarfą włoską. Było to zatwierdzeniem dotychczasowego stanu rzeczy w sprawie sztandaru.

Na barykadach i murach Rzymu sztandar polski nie powiewał jednak. Legioniści pełni skrupułów i wątpliwości czy mają podjąć walkę z Francuzami nie chcieli, by bodajże po raz pierwszy w historii stał się symbolem walki Polaków przeciw Francuzom. Tę rzeczywiście delikatną kwestię przeciął A. Mickiewicz odsyłając sztandar do Paryża.

Jacek Jaworski

 


Drodzy Koledzy. Dzięki naszym konferencjom i sesjom naukowym jakie dotąd organizowaliśmy z różnych okazji, dla uczczenia ważnych rocznic w historii militarnej Polski, dzięki naszemu biuletynowi MILITARIA, a także monotematycznego MILITARIA – BIBLIOTECZKA, nasze Stowarzyszenie (wcześniej Klub) zyskał rozpoznawalność, autorytet i renomę w kraju, a nawet za granicą. Na naszych konferencjach zjawiały się nawet ekipy takich stacji TV jak Polsat czy WOT, a niektórzy Koledzy udzielali transmitowanych i powtarzanych wielokrotnie wywiadów i kompetentnych wypowiedzi. Zapraszaliśmy  na swe konferencje profesorów historii z różnych ośrodków naukowo – dydaktycznych, specjalistów, badaczy, muzealników, także z Litwy.  Z kolei nasi Koledzy uczestniczyli w podobnych projektach w wielu miastach polskich, a również na Litwie i w Rosji.

Nasze MILITARIA cieszą się ogromnym zainteresowaniem, księgarze wyrażają się o nich jako ,,szacownych i fachowych czasopismach”. Są rozsyłane do licznych osób i instytucji, nie tylko w Polsce ale i wielu krajach świata, łącznie z tak egzotycznymi państwami jak Australia, Izrael czy Wyspa Słonia u wybrzeży Antarktydy.

Pisane przez Kolegów artykuły, a niekiedy publikowane w MILITARIACH materiały z naszych konferencji uważane są za miarodajne źródło wiedzy i traktowane są jako zawierające wiążące ustalenia. Przykładem niech posłuży pojawiająca się dopiero od kilku lat w zachodnich publikacjach ikonografia do wyglądu żołnierzy Polskiego Pułku Ułanów Legii Cudzoziemskiej w latach 30. XIX w., walczącego w wojnie domowej w Hiszpanii. Liczne publikacje nt. Legii Cudzoziemskiej  zawierały wprawdzie zdawkowe informacje o tej polskiej jednostce, lecz nt. jej umundurowania  były jedynie niczym nie poparte domysły. Po publikacji w nr  6 MILITARIA z 1997 r., artykułu Jacka Jaworskiego opisującego dzieje i mundury tego pułku, i przedrukowanego w 1998 r. w wersji anglojęzycznej w THE FOREIGN CORRESPONDENT (biuletyn The Continental Wars Society), zaczęły pojawiać się w wielu publikacjach wizerunki tych ułanów w mundurach wg ustaleń Jaworskiego. Co więcej, jedna z oficyn figurkarskich wypuściła serię cynowych figurek ukazujących polskich ułanów Legii Cudzoziemskiej.

Il. 1  Artykuł w nr 6 MILITRAIA nt. polskich ułanów Legii Cudzoziemskiej, który stał się podstawą do wielu zagranicznych publikacji ukazujących ich dzieje i umundurowanie

Il. 2  Okładka THE FOREIGN CORRESPONDENT z przedrukiem  klubowego artykułu z nr 6 MILITARIA

Il. 3  Strona tytułowa artykułu

Il. 4  Ilustracja Giuseppe Rava pokazuje żołnierzy walczących stron w wojnie domowej o sukcesję korony w Hiszpanii z książki wydanej w Anglii. Konno z prawej polski ułan wg ustaleń J. Jaworskiego

Il. 5 Polski ułan w Hiszpanii w 1836 r. w hiszpańskiej książce nt. wojny domowej 1836-39

Il. 6  Polsku ułan wg artykułu z MILITARIA na okładce hiszpańskiej książki o bitwie pod Huesca 1837 r. wydanej w 2022 r.

Il. 7 i 8  Figurki przedstawiające polskich ułanów Legii Cudzoziemskiej.

 

Jacek Jaworski, luty 2022 r.

 


BROŃBIOLOGICZNO-CHEMICZNA DAWNYCH WIEKÓW

 

1 Syryjskie granaty użyte przeciw krzyżowcom.

Broń biologiczno-chemiczna, jaka sama nazwa wskazuje, czerpie obficie z bogactw świata fauny i flory. W tym zaskakującym arsenale nie mogło zabraknąć mikstur sporządzanych z trujących roślin, żab i pająków, latającej kapusty oraz ptasich odchodów

Wszystko co może być użyte jako broń, będzie jako broń użyte” – słowa Stanisława Lema znajdują potwierdzenie w historii militarnej. Mordercze dążenie do unicestwiania wroga coraz to bardziej wyszukanymi i doskonałymi metodami towarzyszy ludzkości od zarania dziejów. Jednym ze sposobów, do którego często się uciekano, były wszelkiego rodzaju trucizny. Wspominają o nich pisma starożytnego Babilonu, egipski papirus sprzed 1500 lat podaje recepturę na sporządzenie arszeniku, trucizny z wilczej jagody lub z jadu węży. Greckie manuskrypty mówią z kolei o cykucie i to właśnie z przesyconej duchem humanizmu Grecji wywodzi się nauka o truciznach. Słowo „toks” oznacza w języku greckim strzał, a „toksikon” – truciznę. Wiedzę ze starożytnych przekazów pisanych stosowano praktycznie podczas prowadzenia wojen. W 1960 roku przekonali się o tym archeolodzy, którzy w syryjskim mieście Hama odnaleźli doskonale zachowane, gliniane, trujące granaty o kształcie małych amfor z uszkiem w wieczku do zawieszania na rynsztunku wojowników. Ich wnętrze zawierało pozostałości jadu. Według niektórych przekazów takim granatem miał zostać pokonany Achilles.

TRUJĄCA CHMURA

Urodzony w Jerozolimie historyk Juliusz Afrykańczyk napisał dla Juliusza Cezara traktat o dostosowaniu taktyki na potrzeby wojen z Persami. Wspomniał w nim o przerażającym urządzeniu, które rozpyla na wroga trującą chmurę, co doprowadza konie do szaleństwa, a jeźdźców do utraty nad nimi kontroli. Autor traktatu napisał, że była to broń skuteczniejsza od łuków. Ustawiano ją na pierwszej linii. Gdy wróg się zbliżył, konie spryskiwano trującą substancją, po czym zwierzęta wpadały w szał i zrzucały jeźdźców. Zasięg trującej chmury wynosił ok. 10 m. Problem jednak polegał na tym, że gdy zmienił się kierunek wiatru, trucizna wywoływała chaos w szeregach armii rozpylającej. Juliusz Afrykańczyk nie sprecyzował jednak, o jaki specyfik chodziło. Uczeni sugerują, że trującą substancję sporządzano z mleczka wilczomlecza lub mniszku lekarskiego. Rośliny te zawierają silne substancje trujące, tzw. estry, które powodują okropny ból, gdy dostaną się do oczu.

W 189 roku p.n.e. rzymski wódz Fulbiusz Nobilar chciał zniszczyć greckie miasto Ambracja. W tym celu Rzymianie próbowali zrobić pod murami miasta podkopy. Jednak Grecy bronili się nader skutecznie. Do podziemnych tuneli wykopanych przez Rzymian wpuszczali roje os, pszczół, lali wodę, a przede wszystkim wykorzystali broń chemiczną. W sporych garnkach glinianych umieszczali kurze pióra, węgiel drzewny, siarkę i trujące rośliny. Mieszankę podpalali, garnki przykrywali perforowanymi wiekami i przytykali je do wlotów tuneli, powietrze do rozpalenia tłocząc miechami. Trujący dym przedostawał się do podkopów, w których znajdowali się rzymscy saperzy. Przy spalaniu piór wytwarzały się substancje trujące, powstawało duże stężenie tlenku i dwutlenku węgla, a także zabójczego amoniaku, wytwarzanego dzięki białkom zawartym w piórach. Wysokie stężenie tego gazu może doprowadzić do encefalopatii, czyli uszkodzeń powodujących zmiany w mózgu.

  1. Rekonstrukcja greckiego urządzenia do wytwarzania trującego gazu

 

PIERWSZA BROŃ BIOLOGICZNA

Historii starożytnego Rzymu towarzyszyły nieustanne bunty i zamachy. Jeden z nich wywołał Mitrydates VI, władca Pontu, który wsławił się licznymi zwycięstwami nad rzymskimi legionami. W 66 roku p.n.e. swoje wojska poprowadził przeciw niemu Pompejusz Wielki. Rzymski polityk i wódz rozbił Mitrydatesa pod Nikopolis, jednak w opuszczonym obozie władca Pontu pozostawił Rzymianom kulinarnego konia trojańskiego w postaci licznych garnków z zatrutym miodem. Niektórzy historycy z pewnym przymrużeniem oka traktują to zdarzenie jako początek broni biologicznej. Po objedzeniu się miodem legioniści przez trzy dni zachowywali się jak pijani. Mieli problemy z utrzymaniem równowagi, brakowało im koordynacji ruchów, byli nienaturalnie pobudzeni, mieli podwyższone tętno, pocili się,

  1. Greckie trujące granaty.

cierpieli na wymioty, biegunkę i senność. W rezultacie Mitrydates bez podnoszenia miecza zdziesiątkował wojska Rzymu. Przypuszcza się, że miód mógł być celowo skażony toksynami, które przyspieszają zmęczenie i zakłócają równowagę. Skąd w miodzie toksyny? Produkują je np. azalie, w których nektarze występują terpenoidy.

Nie tylko miód, ale i same pszczoły mogły stanowić groźną broń. Zastosowali ją Majowie. Ich święta księga „Popol Vuh” („Księga Wspólnoty”) z połowy XVI wieku mówi o podstępie z ok. 600 roku, kiedy na murach obronnych i w pobliżu stanowisk wroga Majowie rozmieszczali przebrane w ich stroje manekiny, które udawały rozstawione warty. Zmylony pozorami przeciwnik podkradał się do nich i ścinał kukłom głowy. Wówczas z korpusu wylatywał rój pszczół. Gdy ukąsiła jedna, kolejne pod wpływem wydzielonego feromonu stawały się pobudzone i agresywne, szczególnie w ciepłą noc, zachowując się niczym latający drut kolczasty. Choć nie wiadomo, w jaki sposób umieszczano owady w korpusie, z pewnością wprowadzały panikę i popłoch wśród przeciwników.

Pomysł z pszczołami był ponadczasowy i eksterytorialny. Świadczą o tym prace Waltera de Milemete, francuskiego wynalazcy wojskowego z pierwszej połowy XIV wieku. Był on autorem dwóch ksiąg, w których proponował techniczne środki obrony własnego pomysłu. Jeden z nich polegał na wyrzucaniu na nieprzyjaciela pocisków, którymi były ule z pszczołami. Miotano je za pomocą skrzydeł wiatraka.

CHIŃSKI GAZ BOJOWY

W swoistej broni biologiczno-chemicznej specjalizowali się Chińczycy. Protoplasta wszystkich armat –eruptor strzelał pociskami, które wypuszczały silnie trujące gazy. Używano ich już w IV wieku p.n.e. podczas obrony chińskich miast. Do tuneli rytych przez oblegających obrońcy wprowadzali terakotowe rury, którymi za pomocą miechów wpompowywali szkodliwe opary, wywołujące nagłe paroksyzmy, duszności, zatrucia i wreszcie śmierć wrogów.

Około 1000 roku bomby zawierające trujące substancje wymieszane z gumą były regularnie wyrzucane z katapult, później wystrzeliwane z armat. W kronikach z 1044 roku odnotowano, że pod Wujing Zohgjao zastosowana wówczas trująca bomba dymna wywołała krwawienie z nosa i ust.

Najbardziej charakterystycznym z chińskich pocisków trujących XII i XIII wieku była kula trującego dymu (du jao jań ciu) utworzona z elementów roślinno-mineralnych. Szczegółowy opis składu substancji zawarty został w traktacie „U dzin dzuńjao”. Warto go przytoczyć. Mieszano ze sobą: 1118 g saletry, 559 g siarki, 187 g akonitu, 187 g nasion krotonowych (na przeczyszczenie), 187 g bieleny (lulek), 93 g oleju tungowego, 93 g oleju sjao, 187 g zmielonego węgla drzewnego, 93 g smoły, 75 g sproszkowanego arsenu, 37 g żółtego wosku, 37 g włókna bambusa, 37 g włókna kunżutu (sezam indyjski). Ze zmieszania wszystkich tych ingrediencji powstawało ciasto, z którego lepiono kulę. Powlekano ją otoczką wykonaną z papieru, kory kunżutu, cynobru, proszku węglowego, smoły i wosku. Przez kulę przewlekano naciągnięty jak struna kunżutowy sznurek długości 3,40 m służący do przenoszenia gotowego pocisku. Trujące kule miotane były z katapult lub mocowano je do strzał wielkich stacjonarnych kusz. Wybuch następował pod ciśnieniem wytwarzających się we wnętrzu gazów, a wokół rozrzucane były trujące substancje. Trafiając na skórę, powodowały oparzenia i martwicę. Dostanie się jadowitego dymu do dróg oddechowych wywoływało obfity krwotok z nosa i ust. Niewątpliwie należy traktować takie pociski jako prototyp późniejszych pocisków chemicznych.

W wiekach średnich Chińczycy walczyli również za pomocą gazu łzawiącego. Kronikarz bitwy morskiej z 1161 roku opisał tzw. bombę-huk grzmotu, czyli gigantyczną petardę zawiniętą w papier i wypełnioną wapnem oraz siarką. Po wylądowaniu w wodzie lub na pokładzie okrętu eksplodowała z potężnym hukiem, rozrzucając wokół zawartość wydzielającą gęsty obłok żrącego dymu, który potrafił pozbawić ludzi wzroku.

  1. Du Yao Yan Qiu, czyli paląca się kula

 

LATAJĄCA PADLINA KRÓLOWEJ

W 1658 roku wojska polskie pod dowództwem hetmana Jerzego Lubomirskiego oblegały szwedzką załogę Torunia, która cierpiała głód i nie miała amunicji. Wynik walk o miasto był już w zasadzie przesądzony. Polskim artylerzystom szkoda było zużywać pocisków, skoro lada dzień Toruń miał się poddać. Toteż wynalazca i ogniomistrz Fryderyk Getkant posyłał Szwedom ze swych moździerzy „bomby gazowe”, jak je określił poeta i historyk Wespazjan Kochowski.

Inni kanonierzy urządzali sobie od czasu do czasu dziecinne igraszki. Nabijali np. moździerz beczką, w którą wkładali cuchnące już ścierwo końskie i tego rodzaju pociskiem strzelali do miasta, dając obrońcom do zrozumienia, że doskonale wiedzą, jak straszny panuje w nim głód. Wachmistrz artylerii Jurgałło wpadł na jeszcze inny pomysł zakpienia sobie z wygłodniałych Szwedów. Sporządził z blachy kilka małych baryłek o kalibrze armatniego pocisku, a następnie napakował je mocno cuchnącymi, nieczyszczonymi flakami zaszlachtowanej krowy. Takimi pociskami bombardował majdan toruńskiego zamku, gdzie znajdowało się szwedzkie dowództwo. Dowiedziawszy się o koncepcie Jurgałły, królowa Maria Ludwika, która bawiła w obozie, wpadła w zachwyt. Kazała dostarczyć jeszcze jedną porcję wnętrzności, po czym sama osobiście wycelowała działo. Szwedzi natomiast chcieli koniecznie odpowiedzieć na taką zniewagę godnie, wystrzelili więc w kierunku polskich stanowisk główkę kapusty. Kapusta, upadłszy w śnieg, nawet się nie rozprysła, a Maria Ludwika kazała ją sobie zanieść do namiotu.

Po kilku dniach szwedzka załoga Torunia skapitulowała. Jan Kazimierz i hetman Jerzy Lubomirski przyjmowali kapitulację w obecności królowej w jej namiocie. Zgodnie z ówczesnym zwyczajem wojskowym obie strony wymieniały pomiędzy sobą komplementy, starannie unikając przy tym drażliwych tematów. Jeden z szwedzkich oficerów, chcąc jednak zdyskontować upokarzające pociski, zgryźliwie zauważył, że pierwszy raz spotkał się z tym, żeby działa nabijano wnętrznościami własnych żołnierzy, które, rozpryskując się, nieznośnie zatruwały powietrze. Tu w rozmowę włączyła się królowa, dając wyraz udawanemu zresztą zdziwieniu, że to przecież Szwedzi stosują takie zwyczaje, strzelając głową swego dowódcy. Na dowód tego okazała przyniesioną na tacy główkę kapusty.

MIKSTURY SIEMIENOWICZA

Pomiędzy rozkazami i regulaminami obowiązującymi niegdyś dawnych niemieckich wojskowych istniał taki oto zapis: „Nie będą nigdy przygotowywali pocisków skaczących, wybuchających na powietrzu […], nie będą nigdy używali pocisków trujących jako niegodnych człowieka z sercem i prawdziwego żołnierza”. W podobnym tonie pisał płk Kazimierz Siemienowicz, polski artylerzysta epoki Wazów, w dziele zatytułowanym „Wielka sztuka artylerii”: „abyśmy w naszych wynalazkach wojennych, tych sposobów, które się opierają na niszczeniu nieprzyjaciół za pomocą pocisków trujących, nie stosowali”. Zastrzegał jednak, że nie odnosi się to do przedstawicieli innego wyznania – tych bez skrupułów można „wykluczyć z liczby naszych bliźnich”. Pułkownik żył w zgodzie ze specyficzną moralnością swych czasów.

Siemienowicz wiadomości czerpał z Pliniusza, Wergiliusza i Homera, którzy rozwodzili się o zatrutych strzałach. Dysponując taką wiedzą o wynalazkach starożytności, dorabiając do niej odpowiednią filozofię i cytując klasycznych poetów, w rozdziale „Kule zaprawione trucizną” proponował gotowanie przedziwnych mieszanin z możliwie toksycznych składników i użycie ich do napełniania kul. Miały one pochodzenie roślinne, np. wietrznica, cykuta, blekot, lulek. Mogły pochodzić również od minerałów, takich jak rtęć, arszenik, cynober, minia, glejta. Co ciekawe, można je było pozyskać także z organizmów zwierzęcych, by wymienić te najoryginalniejsze źródła, jak mózgi szczurów, kotów, niedźwiedzi, pianę wściekłych psów, krew nietoperza, wydzieliny utopionych w oliwie pająków.

Pająki, jak i ropuchy miały zresztą do odegrania wielką rolę. To z nich radził Siemienowicz przygotowywać proszek palny zatruwający powietrze i natychmiast zabijający tych, którzy zmuszeni byli oddychać dymem z jego spalania. W tym celu ropuchę należało obsypać saletrą i umieścić w końskim nawozie na 14 dni, a po wyjęciu z nawozu wysuszyć, sproszkować i zmieszać z saletrą i siarką. „Albo też można – doradzał wynalazca – roztopić na żarzących węglach saletrę i wrzucić w nią znaczną ilość pająków domowych, aby podusiwszy się, oddały całą truciznę saletrze”.

W rozdziale „Kule cuchnące” Siemienowicz dzieli się następującą refleksją: „Któż nie wie, że wskutek złej woni wielce psuje się powietrze, którym oddychamy i że skutkiem takiego zepsucia jest zabójcza i nieuchronna zaraza”. Podaje także, w jaki sposób można dymy powstające przy paleniu się kul ogniowych uczynić cięższymi. Wystarczy dodać do zawartości pocisku mokrej słomy albo kory brzozowej. Taki dym pełza nisko, więc dociera do każdej kryjówki. Autor tych niezwykłych pomysłów przestrzegał wszakże, iż wszelkie stosowanie czarów, pomocy sił nieczystych czy duchów jest „wstrętne” jemu i Bogu. Mimo że skuteczność pocisków trujących Siemienowicza była w praktyce niewielka, jego pomysły spodobały się Władysławowi IV. Po przeczytaniu „Wielkiej sztuki artylerii” król wysłał go do Holandii, aby dalej doskonalił się w sztuce trucia.

WYNALAZKI GENERAŁA DEMBIŃSKIEGO

Za panowania króla Stanisława Augusta Poniatowskiego kanonier i fajerwerker musiał wykazać się wszechstronnymi umiejętnościami. Wśród nich ważne miejsce zajmowała znajomość sztuki wyrobu pocisków, których szeroki wachlarz świadczy o kontynuacji wynalazków z poprzednich stuleci. Nawet tych najbardziej kontrowersyjnych, jak kule ogniste, oświecające oraz zaraźliwe i smrodliwe. Ten ostatni gatunek pocisków wykazywał niezwykłą długowieczność, zachowując niemal nieprzerwaną ciągłość egzystencji niezależnie od geograficznego usytuowania. Polska nie była tu wyjątkiem. Po okresie stanisławowskim smrodliwe kule pojawiły się ponownie w okresie Królestwa Polskiego i bynajmniej nie skończyły swego żywota wraz z upadkiem powstania listopadowego.

Dziwną fascynację pociskami smrodliwymi wykazał zasłużony dla powstania gen. Henryk Dembiński. Na emigracji, skazany na bezczynne życie wychodźcy, z nielubiącą spoczynku głową, rzucał się w zapasy z mechaniką, chemią i fizyką. Jego przyjaciel, poseł Barzykowski zapewniał, że wśród wynalazków generała nie było ani jednego, „któryby nie miał w sobie myśli inteligentnej i oryginalnej,

  1. Jadowita bomba starożytności – garnek ze skorpionami.

a niektóre błyszczały myślą twórczą”. Ale cóż z tego, skoro jedne nie miały praktycznej użyteczności, drugie nie były do końca dojrzałe, inne zaś ukazywały się światu w formie zbyt mało przekonywującej. Wynalazcę i wszystkie jego pomysły spotykał srogi zawód.

Wyjątkiem nie był także jego koronny pomysł, który przedłożył tureckim oficerom. Opuszczając w 1854 roku Imperium Ottomańskie po kilkuletniej gościnie, w dowód wdzięczności pozostawił pisany na pergaminie rękopis zawierający plan obrony Turcji. Tłumaczący go na język turecki Michał Czajkowski vel Sadyk Pasza wyraził się dosadnie, mówiąc, że to „ułudy imaginacji trudne do pojęcia”. I rzeczywiście trudno ocenić go inaczej, skoro po rozdarciu dziesięciu kopert i złamaniu kilkudziesięciu pieczęci w środku znaleziono propozycję przyznaniu mu okrągłej kwoty miliona franków, ponadto wydania na rok całego Cypru ze wszystkimi jego dochodami, za które generał miałby zakupić rozmaitych ingrediencji potrzebnych do wytworzenia masy zatruwającej powietrze. Dembiński zobowiązywał się w przeciągu dwóch miesięcy obrócić masę na proch podobny do tego używanego do armat. Co więcej, wynalazca zaplanował lać armaty właściwe do strzelania masą, a to posunięcie wymagało założenia na wyspie laboratorium, ludwisarni i tak hermetycznego odcięcia od świata, aby nikt nie dowiedział się o prowadzonych tam tajemnych robotach. W przekonaniu generała wypuszczona z armat mieszanina za pomocą zabójczego zapachu miała doszczętnie zniszczyć wojsko składające się nawet z kilkuset tysięcy żołnierzy, błyskawicznie zatruwając powietrze i kładąc trupem nieprzyjaciela. Po kilku strzałach każda armata miała ulec zniszczeniu.

Czytając ten znakomity memoriał, Czajkowski nie mógł powstrzymać się od śmiechu. Zaraził nim tureckiego męża stanu Mehmeda Reszd Paszę i pozostałych oficerów oceniających pomysł Dembińskiego. By nie urazić generała, jak wspominał Czajkowski, stworzono pozory, iż jego „bomba odorowa” potraktowana zostanie poważnie, a sama koperta trafi do skarbca.

POCISKI Z FEKALIAMI

Wybuchowe właściwości ptasich odchodów zauważyli Anglicy. Sprowadzając masowe ilości guano (odchody ptaków morskich, głównie kormoranów, pelikanów i głuptaków – red.), spowodowali, że zapasy tego bezcennego nawozu wyczerpały się zaledwie w ciągu pół wieku. Jednak w XIX stuleciu, gdy import guano był w zenicie, zaczęto produkować na jego bazie proch. Podczas procesu suszenia ptasiego nawozu wytrącał się osad saletry, czyli azotany. W Anglii masowo wykorzystywano te związki do produkcji materiałów wybuchowych.

Skoro już mowa o odchodach, to należy stwierdzić, że do najbardziej może zaskakujących z galerii chińskich trujących pocisków zaliczał się pocisk-garnek z fekaliami (feń pao guań). Dla jego sporządzenia potrzebna była, oprócz sporego samozaparcia, uprzednio wysuszona masa fekaliowa, następnie sproszkowana, przesiana i wsypana do dużego ceramicznego garnca. Do proszku należało dodać arszenik, wywar z lulka, akonitu, nasiona krotonu, pędy grochodrzewu, arsen, hiszpańską muszkę, niegaszone wapno, olej z pachnotki bazyliowatej. Tak uzyskana zawartość garnka wystrzelona na przeciwnika nie tylko odbierała apetyt, lecz i powodowała o wiele groźniejsze konsekwencje, jak zapalenie skóry, bąble i pękające wrzody. Niczym gaz musztardowy z I wojny światowej potrafiła penetrować wszelkie szczeliny w ubraniu lub pancerzu.

O tym, że wciąż blisko nam do starożytnych chińskich wynalazców, niech świadczy idea, która zrodziła się w 2009 roku w Rosji. Wywołała ona szok u zachodnich ekspertów wojskowych i przykuła uwagę samego Marca Abrahamsa – organizatora Nagrody Ig Nobla (humorystyczny odpowiednik prawdziwej Nagrody Nobla, przyznawany za prace oraz odkrycia, które „nie mogą lub nie powinny być powtarzane” – red.). Jej autorem jest Aleksander Siemionow, docent jednej z petersburskich uczelni, posiadacz 200 patentów. Broń Siemionowa uderza prostotą i z pewnością nikt nie chciałby się z nią spotkać.

Rzecz polega na zebraniu przez czołgistów swoich własnych ekskrementów, zmieszaniu ich z materiałem wybuchowym, umieszczeniu ładunku w pocisku i wystrzeleniu. Wszystkie te czynności mają być wykonywane bez wychodzenia z czołgu, w trakcie bitwy i bez konieczności przerywania innych czynności. Oczywiście nie sami czołgiści mają ręcznie sporządzać kałowe pociski. Do wystrzelenia przygotuje je i uformuje specjalne urządzenie (kolektor). Według Siemionowa to nie tylko broń biologiczna, lecz także psychologiczna. Wynalazca widzi w niej same plusy: obniża morale wroga, a przy okazji rozwiązuje problem… braku toalety.

JACEK JAWORSKI

Politolog arabista, historyk wojskowości, autor kilku książek i kilkudziesięciu artykułów.

 


Miniaturowe armatki

 

Na ogół znane są  armaty – giganty. Mniej wiemy o armatkach – miniaturkach, bynajmniej nie służących do zabawy.

Rewolucyjną konstrukcję miało wielostrzałowe miniaturowe działko Johna Cochrana, amerykańskiego mechanika z New Hampshire, mało znanego konkurenta Samuela Colta. W XIX w., kiedy Cochran pracował nad swoim projektem, powstało niemało oryginalnych rozwiązań technologicznych w zakresie uzbrojenia, lecz jego pomysł zasługuje na szczególną uwagę. Skonstruował armatkę działającą na tej samej zasadzie jak zbudowany przez niego pistolet Cochran turret revolver kal. 38,7. Uzyskał na nią w maju 1859 r., po 20 latach prac i ba dań, patent nr 1132. Wy konał trzy prototypowe egzemplarze na 1-funto we pociski, w których lufa została połączona z wykonanym ze stali obrotowym bębnem średnicy 4 cali, umieszczonym na trzpieniu w dwóch wersjach – w położeniu pionowym i bardziej skomplikowanym, poziomym. Obracający się dzięki specjalnemu mechanizmowi dziewięciokomorowy bęben po da wał kolejny pocisk do komory zamkowej. Owej niezwykłej armatki nie wprowadzono jednak do użytku w US Army, za to prowadzono negocjacje w celu sprzedania tej broni armii imperium omańskiego. Zaproszony do Turcji Cochran zademonstrował w obecności sułtana możliwości swej armatki, która oddała 100 strzałów w ciągu 15 min. Turecka armia nie dokonała zakupu armatek Cochrana. Nie wiemy dziś czy wynalazca proponował Turkom armatkę z pionowym układem bębna z pociskami jak na fot. 1, czy też z bardziej skomplikowanym poziomym bębnem (fot. 2), sprzedanej na jednej z amerykańskich aukcji.

O prawdziwej ciekawostce w tym zakresie donosiła pruska gazeta Münchener Neueste Nachrichten z 1896 r., a rewelację tę po wtórzyła za nią wydawana w języku polskim Gazeta Narodowa. Ten niezwykły wynalazek „w dziedzinie sztuki wojennej” to armatka ręczna, czy raczej – podręcz na. Pomysł wyszedł od pewnego inżyniera zatrudnionego w fabryce broni Kruppa w Essen. Skonstruował on małą armatę z… masy papierowej, którą, jak zapewniał, każdy żołnierz piechoty może wygodnie umieścić na tornistrze. Masa papierowa, z której wykonano tę armatkę, posiadała więcej „siły odpornej” (wytrzymałości) niż stal, a pewność strzału na stosunkowo znaczną odległość miała być zdumiewająca. Średnica jej lufy wy no siła 5 cm. Zakładano wówczas, iż w czasie wojny, gdy artyleria z powodu niedogodności terenu nie mogłaby być skutecznie użyta, armatka ręczna przynosiłaby wielkie korzyści. Wynalazca wystarał się nawet o patent, a w nowy wynalazek miały być zaopatrzone, według wspomnianego dziennika, bataliony szkolne w Prusach. Spodziewano się „wielkiego przewrotu w organizacji armii”. Ten jednak nastąpił z całkowicie odmiennych powodów i dotyczył innego uzbrojenia; miniaturowa armatka z papieru nie znalazła praktycznego zastosowania.

 

W pewnym sensie, pomysł miniaturowej armatki powrócił w okresie I wojny światowej. Amerykańska miniaturowa armatka była na tyle mała, że pasowały do niej pociski karabinowe kal. 22 mm. Stano wiła dokładnie zminimalizowaną w skali 1:100 armatę bojową z uwzględnieniem wszelkich detali jej oryginalnego pierwowzoru. Powstała z myślą o tym, by służyć artylerzystom w szkoleniu, gdyż z powodzeniem można było nauczyć się na niej mierzenia, obliczania trajektorii, ustawiania kąta lufy i strzelania, a wszystko to bez zużywania wielkokalibrowej amunicji, czyli wy dawania znacznych sum, jakich wymagało ćwiczenie na poligonie artyleryjskim (fot. 3) .

                                    Jacek Jaworski, listopad 2021

 


Bagnety tulejowe

 

W nawiązaniu do streszczenia prelekcji o bagnetach tulejowych, jaką  wygłosiłem w dniu 18 października br. podaję, niejako w uzupełnieniu tego tekstu, dodatkową informację praktyczną, przydatną dla kolekcjonerów. Często spotykam się  z uwagami typu: wszystkie bagnety tulejowe są jednakowe i nie można rozróżnić  pochodzących z XVIII wieku od ich następców z XIX wieku. Istotnie dla osoby, która „nie siedzi w temacie”, pozornie sprawa może być  bardzo trudna, chociaż nawet dla laika rozróżnienie pomiędzy wytworem manufaktury, a więc ręcznym wyrobem, a produktem fabrycznym nie powinno sprawiać trudności.

Mówię pozornie, bowiem jest klucz, a może wytrych, którym można posłużyć się bez kłopotu, aby dokonać wstępnego (ale prawdopodobnego) podziału bagnetów tulejowych wg kryterium okresu pochodzenia. Jak to napisałem w omówieniu prelekcji „prawda jest ukryta w tulei”, a dokładniej w jej średnicy. Przypominam, że pomiar średnicy tulei wykonujemy w jej wnętrzu, przy ramieniu. Przypominam również, że tuleje bagnetów wykonywanych w systemie manufakturowym mają charakterystyczną budowę, a mianowicie zwężają  się wewnątrz, co oczywiście trudno odkryć gołym okiem, bez pomiaru przyrządem. Różnica pomiędzy średnicą tulei mierzoną przy wlocie i średnicą mierzoną przy ramieniu wynosi z reguły 1 mm. No i wreszcie pamiętamy o tym, że konkretny bagnet towarzyszył konkretnemu karabinowi, co oznacza, że był do niego dopasowany.

 

Czynności związane z kształtowaniem tulei, a więc nadaniu jej średnicy odpowiedniego wymiaru oraz wycinaniu w ściance kanału w kształcie Z lub L wykonywali wyszkoleni specjaliści, zajmujący się wyłącznie tym zajęciem. W  pruskich manufakturach w procesie wytwarzania broni palnej i broni białej zatrudniano specjalistów obróbki metalu kilkunastu specjalności. To co obecnie wykonują sterowane komputerowo maszyny zaprogramowane przez człowieka, wówczas  w XVIII wieku było efektem pracy rąk ludzkich wspomaganych maszynami i urządzeniami napędzanymi wodą, pracą zwierząt lub  wysiłkiem innych ludzi. (por. Heinrich Muller Gewehre Pistolen Revover wyd. Edition Leipzig 1979 t.)

Tuleję kształtowano z taśmy kowanego żelaza, odpowiedniej grubości, szerokości i długości, który, po wycięciu w nim szczeliny pozwalającej nasunąć tuleję na czop na lufie, zwijano w rurkę odpowiedniej – do zewnętrznego wymiaru lufy – średnicy. Brzegi paska łączono metodą obróbki metalu na gorąco (rys.). Ślad łączenia krawędzi jest oczywiście niewidoczny po kolejnych zabiegach wykańczania  bagnetu, natomiast uwidocznił się podczas konserwacji.

Pamiętajmy o wewnętrznym kształcie tulei, której nadawano formę minimalnie zwężającego się stożka. Pamiętajmy również o tym, że takie efekty osiągał ówczesny robotnik posługując się zestawem młotków, pilników, chwytaków oraz  narzędzi kowalskich, a wśród nich był i cebrzyk z wodą do studzenia i hartowania metalu. Z pewnością to była ciężka praca, wymagająca i wysokich umiejętności i siły fizycznej.

Tuleja jest tak ukształtowana, aby można ją nasadzić (lub nabić dłonią) na lufę ówczesnego karabinu. Bagnety często noszono nasadzone trwale na lufie, co było konsekwencją bądź braku pochwy, bądź – najczęściej – skomplikowanego systemu mocowania bagnetu na karabinie. I jeszcze jedno przypomnienie – bagnety pasowano do konkretnego karabinu, gdyż w procesie wytwarzania – świadomie unikam określenia „produkcja” – powstawały drobne różnice pomiędzy poszczególnymi egzemplarzami. A więc średnica tulei musi być większa, aniżeli średnica lufy mierzona zewnętrznie, na co składa się kaliber broni i dwukrotna grubość ścianki lufy. I dochodzimy do sedna sprawy, czyli wspomnianego wyżej klucza pozwalającego na przybliżone ulokowanie  bagnetu tulejowego w minionym czasie.  Karabiny piechoty w XVIII wieku, zwłaszcza na początku, miały „słuszny” kaliber 19  – 20 mm. Pochodzące z tego okresu bagnety mają tuleje o średnicy 23 – 24 mm, co oznacza grubość ścianki lufy dochodzącą do 2,5 mm (razy dwa). W kolekcji mam dwa angielskie bagnety pochodzące z pierwszej połowy XVIII wieku, które sprawiają wrażenie identycznych – optycznie. Po dokładnych pomiarach okazuje się, że wszystkie elementy, które dają  się zmierzyć  różnią się od 1 do 2 mm.

W miarę biegu czasu broń strzelecką doskonalono, wprowadzano nowości techniczne w procesie produkcji, co w konsekwencji pozwalało na zmniejszanie kalibru broni, a co za tym idzie średnicy tulei bagnetu.

Jako ilustracją tego procesu posłużę się przykładami broni angielskiej – bagnetów popularnych wśród kolekcjonerów do karabinów Brown Bess, które w armii angielskiej miały wyjątkowo długi żywot – znacznie ponad sto lat, oczywiście z postępującymi modyfikacjami.

Karabiny z lat dwudziestych XVIII wieku mają kaliber 19 – 20 mm, a średnica tulei wynosi 23 – 24 mm, co pozwala swobodnie włożyć  do niej dwa męskie palce. Rzadkością jest średnica tulei przenosząca tę wielkość, aczkolwiek i takie egzemplarze broni mogą trafić w kolekcjonerskie ręce.

Już pod koniec XVIII stulecia kaliber broni ulega zmniejszeniu do 17 – 18 mm, co oczywiście znajduje swoje odbicie w średnicy tulei, która wynosiła wówczas 21,5 – 22,5 mm. Ten proces trwał np. bagnet z 1840 r. tzw. „policyjny” ma średnicę tulei wynoszącą 20 mm

Wśród kolekcjonerów popularny jest bagnet wz.1853 – pierwszy bagnet piechoty angielskiej blokowany na lufie przy pomocy „francuskiego pierścienia”. Bagnet tego wzoru stosowano do trzech rodzajów karabinów, a mianowicie Enfield 1853, Enfield – Snider  53 – 66 i Martini – Henry, co zaowocowało zróżnicowaniem średnicy tulei od 20 do 17,5 mm. Bagnet tego modelu, produkowany w fabrykach broni – odróżnia się zdecydowanie konstrukcją od swoich poprzedników do karabinów Brown Bess.

Pewien wyłom w prezentowanej logice może wywołać przykład bagnetu wz.1842, zmodyfikowanego przez dodanie pierścienia i jako  wz.1855 przeznaczonego dla wojsk lokalnych w Indiach, uzbrojonych w karabiny dawnego typu. Otóż średnica tulei tego bagnetu wynosi  23 mm, wyprodukowano go  w Anglii dla wojsk kolonialnych, a wyróżnia się licznymi znakami nie pochodzącymi z alfabetu łacińskiego. Na kołnierzu wzmacniającym wlot tulei znajduje się charakterystyczne nacięcie.  Nasz wywód odnosi się natomiast do broni stosowanej na kontynencie europejskim.

Tuleja kolejnego modelu  bagnetu przeznaczonego  do karabinu Martini-Henry ma  średnicę 16,5 mm i taki sam wymiar ma tuleja ostatniego angielskiego bagnetu „klasycznego”   przeznaczonego do karabinu wz.1895  Martini – Enfield. Tak więc na przestrzeni około 150 lat średnica tulei uległa zmniejszeniu o około 7,5 – 8 mm., co jest oczywiście widoczne na tzw. pierwszy rzut oka. Gorzej z rozróżnieniem etapów pośrednich, bowiem na ogół nie chodzimy na targi staroci z suwmiarką czy innym przyrządem pomiarowym – dlatego polecam praktyczne stosowanie kryterium palców wetkniętych do otworu tulei. Może to prymitywne, ale – zapewniam – bardzo skuteczne..

Jako ilustrację zamieszczam foto bagnetu z lat trzydziestych XVIII wieku z „rodziny” przeznaczonej do karabinów typu Brown Bess. Ta nazwa – nadana przez żołnierzy – jest powszechnie stosowana w literaturze i wśród kolekcjonerów, chociaż odnosi się do karabinów i bagnetów kolejnych wersji, opracowywanych przez różnych konstruktorów.   Kształt bagnetu zachowywano przez lata – Anglicy kochają tradycję – ale zmianom ulegała średnica tulei.  Proszę zwrócić uwagę także na kołnierz wlotu umacniający konstrukcję – to nie jest element dekoracyjny. Występuje w bagnetach duńskich i szwedzkich, niewątpliwie wzorowanych na angielskich. W ówczesnych bagnetach pochodzących z manufaktur austriackich i pruskich nie ma pierścienia wlotu i zapewne dlatego można spotkać egzemplarze w wgniecionymi ściankami. Z tych właśnie  manufaktur pochodziła broń w uzbrojeniu Wojska Polskiego w XVIII wieku i na początku XIX, w Księstwie Warszawskim..

I ostatnia uwaga – podobne procesy zmniejszania średnicy tulei zachodziły w XVIII i XIX wieku w modelach broni produkowanej w europejskich najpierw  manufakturach i kolejno w fabrykach broni.

 

Maciej Prószyński

w listopadzie 2021 roku

 


Niezwykłe kusze bojowe

Warto mieć na uwadze, że zanim skonstruowano, a nawet pomyślano o karabinie, tym bardziej maszynowym, ich rolę pełniły w średniowieczu łuki i kusze. Broń ta nie zawsze wyglądała tak, do jakiego obrazu przywykliśmy. Jeśli można w ogóle porównywać tak dalekie od siebie, choć spokrewnione, bronie jak łuk č kusza, to głównie  w zakresie o wiele większego od łuków zasięgu kusz, a także ich sile przebicia. Te właśnie czynniki sprawiły, iż tę, tak niebezpieczną dla przeciwnika broń uważaną w średniowieczu za niehonorową i nierycerską, jako taką papież Innocenty obłożył anatemą w 1132r.

Na temat budowy, zastosowania i właściwości kuszy napisano niemal wszystko, choć nieco w cieniu pozostają jej rozwiązania konstrukcyjne z okresu starożytności. W starożytnej Grecji skonstruowano potężną stacjonarną kuszę naciąganą za pomocą podwójnego kołowrotu, a w Egipcie np. używano specyficznych kusz Stesibiusa wykorzystujących  pneumatykę dla spotęgowania siły wyrzutu strzały; przy naciąganiu cięciwy, tłoki sprężały powietrze, które przy zwolnieniu spustu, gwałtownie rozprężało się powodując silny odrzut dwóch oddzielnych ramion łuczyska.

Rzymski skorpion używał energii sprężystej skręconych, zwierzęcych  ścięgien, jelit lub włosia. Torsyjne (skręcone) wiązki tych włókien wywierały ciśnienie równe 12000kg, a strzały leciały na odległość 370m. Takie kusze nadal  pozostawały w użyciu nawet po wynalezieniu armat.

Kusza to broń charakterystyczna dla obszaru Eurazji. W Chinach pierwsze egzemplarze powstały prawdopodobnie już za panowania dynastii Han (206 r. p.n.e. – 220r. n.e.). Jednym z ciekawszych rozwiązań ówczesnej chińskiej techniki wojskowej była potrójna kusza stacjonarna wyrzucająca dzięki trzem łuczyskom trzy pociski za jednym naciągnięciem cięciw.

Jednak w Chinach wynaleziono nieznaną przez Europejczyków kuszę automatyczną, nazywane też repetowaną, w jęz. chińskim czu ko nu. Niektórzy sądzą, że skonstruowano ją 350 lat p.n.e.  Praktycznie każdy mógł ją wykonać i to dzięki prostocie swej budowy przetrwała tak długo.  Od strzelca nie wymagała umiejętności ani celności. To typowo chłopska, tania broń, która służyła do obrony domostw przed rozbójnikami i maruderami. Posługiwano się nią także podczas wojen domowych, powstań i buntów. W tym czasie gdy kusza ta była w użytku, cesarze nie utrzymywali regularnej armii. W razie potrzeby więc pod broń powoływano chłopów, a ci bez trudu i bez specjalnego szkolenia potrafili obchodzić się z czu ko nu. Jednak kuszy tej nie wykorzystywano w bitwach w otwartym polu, a raczej w miastach i do obrony ufortyfikowanych miejsc. W 1900r. w Pekinie wybuchło tzw. powstanie bokserów (taj ping). Jego ostrze skierowano przeciw obcym – Amerykanom i Europejczykom. Powstańcy chcieli by Chiny były chińskie, tradycyjne. W czerwcu tego roku zabito 235 cudzoziemców. Powszechnie użyto wówczas czu ko nu.

Ta doskonała broń posiadała w magazynku 10 bełtów i tyleż potrafiła wystrzelić w ciągu 10-15 sekund, co czyniło z niej istny pistolet maszynowy starożytności. Bambusowe łuczysko spoczywało na drewnianym łożu, na którym wyryte było korytko na bełt. Ruchy dźwigni pozwalały na szybkie strzelanie. Kusza nie posiadała spustu, bo strzał oddawany był gdy lewar był maksymalnie odchylony do tyłu. Cofając się, karb w podstawie magazynka chwytał cięciwę i naciągał ją. Pod koniec napinania magazynek zbliża się do łoża ściskając drewniany kołek zwalniający cięciwę To bez porównania lepsze parametry użytkowe od karabinów używanych jeszcze w połowie XIX w. Toteż chińska marynarka wojenna używała jej nawet jeszcze w 1894r. Oczywiście kusza taka nie była pozbawiona wad. Przede wszystkim jej praktyczny zasięg nie był wielki – do 70m, a co za tym idzie siła penetracji była również mniejsza od tradycyjnych kusz. Pozbawione lotek strzały z trudem trafiały w cel i miały duży rozrzut. Była też dość nieporęczna. Jednak stosowana na masową skalę, przy swojej szybkostrzelności pokrywała przeciwnika chmurą strzał. Jeśli nawet strzała nie zadawała głębokich ran, to i tak zabijała, bowiem groty pokrywano tygrysią trucizną.

 

Napinanie kurka (sprężyny) i zwalnianie poprzez poszczególne etapy położenia dźwigni

Zrekonstruowane łożysko czu-ko-nu

Niespokojny umysł Leonardo da Vinci nakazywał jednak iść w kierunku dalszego doskonalenia kuszy. Za życia tego genialnego wynalazcy kusza miała już swój okres świetności za sobą, podczas gdy armaty w tym czasie były jeszcze w najwyższym stopniu nie doskonałe i zawodne. Często rozrywały się a przy wystrzale miały duży odrzut co negatywnie odbijało się na celności. Da Vinci wymyślił więc anty oblężeniową machinę zaprojektowaną po to by wyeliminować te negatywy, a ona sama zdołała zabić maksymalnie wielką ilość wrogów, gdy ci spróbowaliby szturmować główną bramę obleganej fortecy. Ta piekielna konstrukcja na 6 kołach była w istocie gigantyczną kuszą o długich na 80 stóp ramionach, miotająca grat ogromnych strzał. Do naciągania cięciwy służył specjalnie zaprojektowany kołowrót. Wówczas, 500 lat temu, całość nie miała możności pokazać swej skuteczności; projekt pozostał na papierze. Jednak współczesna, udana próba rekonstrukcji kuszy – giganta dowiodła, że mogła to być broń zabójcza.

            Drugim zdumiewającym projektem kuszy da Vinci, co do którego nie ma pewności czy został zrealizowany, była automatyczna kusza, przypominająca wyglądem koło diabelskie. To napędowe koło o średnicy 4m i musiało ważyć ok. 700kg. miało stopnie, służące obsłudze do wprowadzania go w ruch obrotowy. Strzelec stał osłonięty specjalnym schronem na półce zawieszonej na osi koła, chodząc po kolejnych stopniach . Na obwodzie koła umocowane były kusze. Specjalna blokada zatrzymywała na moment obrót koła, przy pomocy liny z hakiem, napinając jednocześnie cięciwę kolejnej nasuwającej się ku niej kuszy. Zaraz potem mechanizm napinający cięciwę wyprzęgał się, gdy koło wykonało parę stopni obrotu, a to zwalniało strzałę. Parę sekund potem strzał oddawała kolejna kusz i tak wokoło. Mechanizm musiał działać niezawodnie, bo jeśli hak nie wypiął by się we właściwym momencie, ciągnął by cięciwę, aż złamałby łęczysko. Ogólna zasada była taka – blokada, ładowanie, napinanie, strzał. Pomysł maił sens, bo taka kusza mogła wystrzelić 11 potężnych, podobnych do oszczepów,  strzał w ciągu 3 minut.

Jak nośną i użyteczną ideą była budowa takiej broni jak kusze, świadczy fakt, że powracano do niej nawet jeszcze w trakcie obu wojen światowych, kiedy konstruowano je po obu walczących stronach jako broń okopową, tj. nie produkowaną seryjnie w fabrykach, a wytwarzano  na linii frontu. Były one odpowiedzią na bieżące potrzeby żołnierzy, jak np. konieczność wyrzucenia granatów na większą odległość. Ich konstrukcje były rozmaite, od typowo starożytnych i średniowiecznych kusz stacjonarnych, do prymitywnych proc.

Nawet współcześnie powraca się do  kusz jako broni sił specjalnych i policyjnych. Zdaniem specjalistów, w przypadku potrzeby cichej likwidacji wroga kusza jest niezastąpiona Zdaniem natomiast chińskich wojskowych unieszkodliwienie terrorysty obwieszonego materiałami wybuchowymi, strzał z kuszy jest najwłaściwszym środkiem, powoduje bowiem znacznie mniejsze ryzyko detonacji niż strzał z karabinu.

 

  Jacek Jaworski wrzesień 2021


          Dziwaczne hełmy I wojny światowej

 

W początkach I wojny światowej noszenie hełmów uznawane było przez żołnierzy za objaw tchórzostwa i słabości. Dowództwo też było im przeciwne, uznając, że hełmy osłabiają ofensywnego ducha armii. Wkrótce nastawienie to odmieniło się i to radykalnie, a wynalazcy mieli wielkie pole popisu. Zmiana stosunku do ochrony głowy walczących wiązała się z coraz większym zagrożeniem dla życia żołnierza. Na polu walki nagminnym zjawiskiem, niosącym śmiertelne zagrożenie stawały się odłamki pocisków artyleryjskich. Niemcy byli tymi, którzy jako pierwsi zaczęli doświadczenia z stalowymi hełmami. Jednak na front nie trafiły od razu. W tym wyprzedzili ich Francuzi, którzy jako najwcześniej wyposażyli swoich żołnierzy w hełmy, których w 1915r. wyprodukowano w ilości 3mln. szt. To dużo jeśli porównać do 1 mln. szt. brytyjskich hełmów wyprodukowanych do połowie 1916r.

Prace konstruktorów poszły w kierunku skutecznego uzbrojenia ochronnego dla osłony głowy. W ten sposób po dwóch latach trwania wojny, na głowy żołnierzy powróciły hełmy. Trzeba zaznaczyć, że wiele ich modeli daleko odbiegało od znanych standardowych kształtów takich hełmów jak niemiecki Stahlhelm, francuski Adrian, czy włoski Lippman i brytyjski Brodie.

W 1916r. angielski wynalazca, Albert Pratt z Londynu wymyślił strzelający dziwaczny hełm, który opatentował w maju tego roku. W przekonaniu konstruktora, jego wynalazek miał same zalety: celował automatycznie przez skierowanie głowy na cel, pozostawiając ręce wolne do wykonywania innych czynności, np. obrony. Górna, strzelająca część może być odłączona i służyć jako rondel do gotowania strawy, przy czym lufa służyłaby za rączkę rondla, a widocznym na rysunku szpicem, jak w pikelhaubie, można wbić tak zaimprowizowane naczynie w ziemię, zapewniając mu stabilność w warunkach polowych. Oddawanie ognia odbywało się poprzez dmuchnięcie w przewód zakończony gumową gruszką, która rozprężając się gwałtownie, uruchamia mechanizm spustowy. Wydaje się, że pan Pratt pomyślał o wszystkim, może tylko poza tym, co stanie się jeśli żołnierz kichnie nagle, lub co z bólem głowy od huku. Jeśli chodzi o gwałtowne szarpniecie głowy przy odrzucie, towarzyszącym strzałowi, wynalazca zapewniał, że silna sprężyna spowoduje tak błyskawiczny ruch zamka w przód i w tyłu, że żołnierz nie zdąży odczuć szarpnięcia.

Załogi prymitywnych jeszcze czołgów jakie użyto w trakcie I wojny światowej nie miały łatwego zadania. Pancerze nie zapewniały dostatecznej ochrony, we wnętrzu panował niesamowity ścisk,  duchota od spalin i dymu prochowego. Uderzenie pocisku w centymetrowej grubości pancerz powodowało rozchodzenie się fali rezonansowej, docierającej do wnętrza i wywołującej oderwanie się ostrych kawałków metalu od konstrukcji, części wyposażenia, które latały w ciemnym przedziale obsługi czołgu. To stanowiło śmiertelne zagrożenia dla załogi; dotkliwie ją raniły w głowy, twarze i oczy. Uderzenie takie potrafiło nawet wbić do wnętrza nity, które zachowywały się jak pociski. Zaradzono temu zaopatrując tankistów w hełmy z przyłbicami przypominające te, jakie nosiło średniowieczne rycerstwo, hełmy z kolczugą, a także z ochronnymi maskami wymodelowanymi z grubej skóry. Wyglądały dość niesamowicie, były niewygodne, lecz skutecznie spełniały swe zadanie.

Pruski gen Hans Gaede był porażony stratami wśród swych żołnierzy ginących w 1915r. na linii Wogezów gdy tylko wychylali się ponad okopy. A był to odcinek uważany za stosunkowo spokojny. Samodzielnie zaprojektował hełm, który wykonały Zakłady Artyleryjskie w Mühlhausen w ilości 1500 szt. Miały grubość 0,6cm i posiadały ruchomą przyłbicę (Strinpanzer), wzmacniającą osłonę części ciemieniowej. Inna wersja przyłbicy mocowanej na skórzanym czepcu, miała  nosal jak w wczesnośredniowiecznych szyszakach.

 

Jak widać z fotografii eksponatów z okresu I wojny światowej, dziwacznych, niezwykłych hełmów z podobnymi do rycerskich przyłbicami, kształtem nawiązujących do tych sprzed wieków (gotyckie łebki, renesansowe hełmy turniejowe, szturmaki, Pappenheimery, moriony) skonstruowano wiele wzorów, a inwencja w zakresie wymyślania ich rozmaitych typów kwitła i przynosiła zaskakujące rezultaty, przypominając historię z wieków średnich lub czasy wojny trzydziestoletniej. Motorem tych działań była jednak troska o żołnierzy, którzy nawet w okopach odnosili okropne rany głowy i kontuzje twarzy.

                         Jacek Jaworski 1 września 2021


 

        Łuki – zanikający rodzaj broni XIX – XX wieków

Łuki w XVII-wiecznej Europie zdawały się być już bronią nie z tej epoki. Jednak w wschodniej części kontynentu, w tym w Rzeczypospolitej, nadal stanowiły one powszechnie używaną broń. Dotyczyło to nawet wspaniałej, ciężkiej jazdy jaką była skrzydlata husaria. Lecz już w następnym stuleciu, szczególnie w drugiej jego połowie, broń prochowa całkowicie wyparła łuki z uzbrojenia europejskich wojsk. Za jednym wszakże wyjątkiem, który dotyczył Polaków. Objąwszy w władanie Galicję w r.1772, Austria starała się wzbudzić w polskich mieszkańcach tej prowincji przyjazne dla nowego rządu uczucia. Na tym tle pewnym sukcesem było jednak przyciągnięcie sporej ilości młodzieży polskiej do osobnego hufca konnego utworzonego w 1781r. przez Józefa II, złożonego wyłącznie z szlachty, tzw. Gwardii Galicyjskiej (,,Königliche Galiziche Adlige Leibgarde”). 10 lat później różne przyczyny ostudziły zapał młodzieży polskiej do służby w gwardii cesarskiej, a jej  stan stale zmniejszał się. To doprowadziło do rozwiązania Gwardii Galicyjskiej. Pozostających wciąż na służbie 40 polskich gwardzistów skierowano do Akademii Wojskowej w Wiener-Neustadt, 33 przydzielono do Gwardii Niemieckiej tzw. Łuczników jako oddzielny pluton. Jeden oficer tejże gwardii miał być mianowany spośród generałów narodowości polskiej. Pozostał nim hr. Sierakowski. Trwało to do okresu wojen z Napoleonem, które spowodowały wcielenie gwardzistów do pułków liniowych. Po 1809 r. wielu z nich przeszło w szeregi wojsk Księstwa Warszawskiego. Oddział przerzedzał się coraz bardziej a nowo wstępujących nie przybywało. W 1811 r. pluton galicyjski definitywnie zlikwidowano.

Łuki pojawiły się jeszcze raz na polach bitew u schyłku epoki napoleońskiej. Pod Lipskiem w 1813 r. chmura strzał spadła  na wojska Napoleona. Wystrzelili je Baszkirzy, Kazachowie, Kirgizi będący w służbie w armii rosyjskiej. Łuki większych szkód wówczas nie przysporzyły, choć ich pojawienie się przyjęto z zaciekawieniem, a nawet pobłażaniem. Niesłusznie, bo pewne drobne zdarzenie z okresu odwrotu Wielkiej Armii spod Moskwy, świadczyć mogło jak groźną bronią może być łuk w rękach sprawnego strzelca, nawet w czasach gdy od dawna królowały karabiny skałkowe. Pewien polski oficer w małym litewskim miasteczku obserwował wówczas popis celności w strzelaniu z łuku jednego z Baszkirów. Wskazano mu za cel wałęsająca się po ulicy kozę. Baszkir wycelował w czubek wieży kościelnej, strzała zatoczyła wielki łuk i spadając trafiła w ofiarę. Odtąd nikt w miasteczku nie podśmiewywał się już z archaicznie uzbrojonych Azjatów.

1. Koczowniczy wojownik baszkirski armii rosyjskiej 1812 r.

2. Wojownik kirgiski 1812 r.

 Łuki podczas II wojny światowej czy w okresie kilku lat poprzedzających jej wybuch,  to już jednak prawdziwa ciekawostka. Benito Mussolini zawsze chciał być prawdziwym dyktatorem, twórcą i eksponentem odtworzonej ,,męskiej siły” Włoch. Planował ponowne powołanie do życia Imperium Rzymskiego. W październiku 1935 r. 250 tys. jego żołnierzy i członków faszystowskiej milicji, bez wypowiedzenia wojny, zalało Etiopię. Słaba armia tego afrykańskiego państwa nie miała równorzędnych środków by przeciwstawić się silnym włoskim jednostkom pancernym i  lotnictwu. Mimo to odważnie próbowała powstrzymać wroga swym archaicznym sprzętem, walcząc gdzieniegdzie za pomocą łuków i strzał.

W krytycznym dla Japonii momencie, latem 1945r. gdy liczono się z potrzebą obrony terytorium państwa, stanowiły one obok kilkudziesięciu tysięcy XVII-wiecznych muszkietów, jedyną dostępną broń w jaką zamierzano uzbroić 28 mln. członków milicji, czyli pospolite ruszenie cywilnej ludności. Łuki te wyciągnięto z muzeów i w ramach zbrodniczej operacji Ketsu-Go miały, kosztem gigantycznych ofiar czynnie wspomóc w ,,zachowaniu ducha narodu.

Łukami i inną archaiczną bronią bronili się nadzwyczaj słabo uzbrojeni żołnierze tybetańscy, gdy w roku 1950  runęła na ich państwo machina wojenna Chin.

 

Tybetański wojownik, tzw. zimchongpa

Jacek Jaworski 2021


 

252 rocznica urodzin Napoleona Bonaparte

15 sierpnia 1769 roku w Ajaccio na Korsyce przyszło na świat dziecko płci męskiej, co nie byłoby faktem godnym wspominania po latach, gdyby nie to, że kiedy urosło, przyczyniło się do zmiany porządku w Europie, a nawet  i w części świata.

Dzieckiem tym był Napoleon (1769-1821), późniejszy cesarz Francuzów, wielki wódz, genialny strateg, kodyfikator prawa, postać wielka i tragiczna zarazem. Osobowość nawet obecnie budząca tyleż pochwał i zachwytów ile krytyki i negacji.

Nie miejsce tu na analizowanie życia i czynów tego człowieka, który przeszedł do historii znanymi powszechnie wielkimi czynami, ale także na przykład– o czym mało kto wie – ustanowieniem systemu numeracji domów na miejskich ulicach  Paryża. Lewa strona i prawa naprzemiennie, wzdłuż Sekwany z biegiem rzeki i od Sekwany. Taką numerację ustanowioną przez Napoleona, jako mera Paryża  przyjęto po latach również i Warszawie i innych miastach polskich. Wprowadzono ją wówczas dla rozwiązania problemu kwaterowania wojska, bowiem system oznaczania poszczególnych kwater tradycyjnymi nazwami „u Jana”, „przy studni”, „pod sową” itp. okazał się zawodny przy rozrastających się miastach. Dodać należy, że do chwili obecnej istnieją także inne systemy numeracji domów np. niemiecki: numeracji ciągłej po jednej stronie do końca ulicy i „powrót” po stronie przeciwnej, co oznacza, że numer 1 jest vis-a-vis numeru ostatniego.

Ale to było znacznie później, a obecnie mamy do czynienia z „niemowlęciem płci męskiej”. Matka Maria Letycja Buonaparte (1750-1836) z domu Ramolino miała wówczas dziewiętnaście lat, od ponad czterech lat była zamężna, a Napoleon był jej drugim dzieckiem, po Józefie urodzonym w 1768 roku. Ojcem był młody prawnik (przerwał studia w Pizie, a dyplom uzyskał dopiero w 1771 r.) Charles Maria Buonaparte (1746-1785). Rodzinę można określić wg obecnych kryteriów, jako mieszczańską z arystokratycznymi korzeniami. Zachowane w Toskanii dokumenty rodziny Buonaparte datują się od XII wieku, a rodzina Ramolino osiadła na Korsyce przed 250 laty miała również dobre konotacje w miejscowej elicie. Pomimo arystokratycznej przeszłości w rodzinie Buonapartych nie przelewało się, ale tym bardziej  młodzi rodzice zasługiwali na pochwałę łożąc na edukację dzieci, zwłaszcza synów.

Małżeństwo zawarto w miejscowej katedrze w dniu 2 czerwca 1764 roku,  panna młoda – podobno wyjątkowej urody i wdzięku – liczyła sobie wówczas czternaście lat (tak! to nie jest błąd), a pan młody osiemnaście.

Napoleon miał liczne rodzeństwo przychodzące na świat w kolejnych latach, co jest typowe w XVIII, a ważne ze względu na  późniejsze książęce i królewskie kariery braci i sióstr, co niżej znajdziemy w prezentacji. Matka była rzeczywistą głową rodziny – w domu – i tak była uznawana (pomimo wzrostu 155 cm) ze względu na nadzwyczajną energię   Była bardzo pobożna, przez całe życie uczestniczyła codziennie w mszy świętej. Ojciec natomiast zaangażował się w działalność polityczną i społeczną. Korsyka przechodziła wówczas spod władzy Genueńczyków w ramiona Francji i miejscowi patrioci przeżywali poważne dylematy życiowe. Karol Buonaparte początkowo walczył zbrojnie przeciwko Francuzom, aby przejść przemianę i stać się zwolennikiem nowego systemu.

Dom rodzinny Napoleona, to wizerunkowo mało atrakcyjna kamienica, która mimo to przeszła do historii i doczekała się licznych prezentacji w wielu publikacjach zwartych i oczywiście także na kartach pocztowych, nabywanych od lat przez turystów zwiedzających dom-muzeum. Prezentowany jest pokój, gdzie narodził się Napoleon i inne wnętrza z zachowanymi meblami.

Niniejszą informację ograniczam do faktu narodzin, wskazując rodzinę oraz miejsce urodzenia i dzieciństwa Napoleona, a materiałem ilustracyjnych są oczywiście pocztówki wybrane z mojej kolekcji „Napoleon, jego życie i czasy”, liczącej ponad 4,5 tys pozycji.

W Ajaccio i innych miejscowościach na  Korsyce jest wiele pomników i miejsc upamiętniających Napoleona, ale o tym może w przyszłości.

Dodam, że wyjazd turystyczny na Korsykę nie jest ani kłopotliwy, ani zbyt kosztowny a z pewnością przynosi niezatarte wspomnienia.

W dniu 14 sierpnia w Muzeum Romantyzmu w Opinogórze k/Ciechanowa otwarto wystawę poświęconą życiu prywatnemu Napoleona – bez akcentów militarnych – zbudowaną na kanwie okolicznościowych kart pocztowych z mojego zbioru. Materiał z wystawy w przygotowaniu, a obejrzenie jej „na żywo” oczywiście polecam.

Sierpień 2021 r.

Maciej Prószyński

 

Zestaw pocztówek

  1. Napoleon Buonaparte (1769-1821) wyd. NDPhot ok.1910 r.

  1. Maria Letycja Buonaparte (1750-1836) z domu Ramolino matka Napoleona Kartę wydała oficyna braci Neurdein w Paryżu około 1900 r.

  1. Charles (Karol) Maria Buonaparte (1746-1785) ojciec Napoleona; wyd. SUPRA Paris około 1910 r.

  1. Józef Bonaparte (1768-1844) starszy brat Napoleona, późniejszy król Neapolu w 1806 r. i kolejno król Hiszpanii w latach 1808-1813. Wyd. ND Phot około 1900 r.

  1. Lucien Buonaparte (1775-1840) brat Napoleona, książę Canino, bez tytułu panującego. Wyd.ND Phot ok. 1910 r.

  1. Maria-Anna Elisa Buonaparte (1777-1820) siostra Napoleona, późniejsza księżna Bacciochi, Wielka Księżna Toskanii. Wyd. ND Phot ok. 1910 r.

  1. Louis (Ludwik) Buonaparte (1778-1846), kolejny młodszy brat Napoleona. Król Holandii, abdykował w 1810 i usunął się z życia publicznego. Wyd. ND Phot ok. 1910 r.

  1. Maria Paulina Buonaparte (1780-1825), siostra Napoleona, słynąca z urody i obyczajów, wyd. ND Phot k.1910 r.

  1. Maria Annonciade Carolina Buonaparte (1782 r.- 1839), siostra Napoleona, żona marszałka Murat, Wielka Księżna Bergu, królowa Neapolu. Wyd. ND Phot ok.1910 r.

  1. Jerome Buonaparte (1784-1860), najmłodszy brat Napoleona, król Westfalii, przysparzał bratu Cesarzowi spore kłopoty. Wyd. E.S. Paris po 1910 r.

  1. Rodzina Buonaparte Wyd. RMN Paris ok. 2000 r.

  1. Dom rodzinny Napoleona w Ajaccio Wyd. Bourgogne Alesia Francja r.1969.

  1. Ajaccio – dom rodzinny Wyd. L.L. ok. 1910 r.

  1. Ajaccio – dom rodzinny Wyd. Real Photo Paris ok. 1920 r.

  1. Letycja Buonaparte z domu Ramolino – matka Napoleona Wyd. Gebbelin Paris ok. 1995 r.

  1. Ajaccio – lektyka, w której noszono Madame Mere Matkę przed urodzeniem Napoleona. Wyd. La Cigogne Ajaccio ok. 1950 r.

  1. Urodziny Napoleona 15 sierpnia 1769 r. Wyd. ND Phot ok.1920 r.

  1. Chrzcielnica Napoleona Wyd. La Cigogne Ajaccio ok. 1950 r.

  1. Ajaccio – akt urodzenia Napoleona Wyd. Neurdein Paris ok. 1905 r.

  1. Ajaccio – pokój urodzin Napoleona Wyd. La Cigogne Ajaccio ok. 1950 r.

  1. Ajaccio – salon Madame Mere – Letycji Buonaparte Wyd. La Cigogne Ajaccio ok. 1950 r.

  1. Ajaccio – gabinet Karola Buonaparte – Ojca Napoleona Wyd. La Cigogne Ajaccio ok. 1950 r.

  1. Ajaccio – dom rodzinny, widok obecny – kartę zakupiłem w 2008 roku w Calvi na Korsyce Wyd. La Corse…Bastia.

  1. Ajaccio – dom rodzinny, widok obecny ok. 2000 r. Wyd. Rion Nice

  1. Ajaccio – dom rodzinny. Wyd. KAVAR Ajaccio – kartę wykonano z prasowanego korka. Zakup w 2001 r. w Ajaccio

Kuriozalne tarcze na przestrzeni wieków (cz. 2)

 

Idea przesuwanych na kółkach tarcz ochronnych wg pomysłu gen. L Mierosławskiego została powielona w tym samym czasie, w 1863r., w USA., choć prawdopodobnie nie wprowadzona na skalę masową.

 

Odżyła ponownie w trakcie I wojny światowej w kilku armiach pod postacią dość pokracznych wózków osłonowych, niezwykle mało praktycznych i szybko wycofanych z użycia. Eksperymentowano także (Anglicy, Rosjanie) z zbiorczymi tarczami dla całych plutonów, był to rodzaj stalowego szańca do bezpiecznego prowadzenia ognia.

Indywidualne, mobilne tarcze, w ściślej ujmując stalowe szańczyki, przesuwane lub toczone na kołach przez żołnierza znane były i stosowane podczas wojny japońsko – rosyjskiej. W trakcie oblężenia Port – Artura Japończycy podchodzili pod rosyjskie stanowiska pod osłoną angielskich 20-kilogramowych tarcz dług. 1m i szer. 0,5 m.

Jednak w Rosji podobne środki osłonowe wypróbowano już prawie 20 lat wcześniej, w 1886r. Były to stalowe tarcze konstrukcji płk Fiszera i duńskiego kapitana Holsteina. Do nieco późniejszych rozwiązań konstrukcyjnych należy zaliczyć tarcze ochronne prof. Golenkina, zarówno te saperskie, forteczne jak i strzeleckie. Te ostatnie, zaproponowane wojsku w 1910r.  sumują dotychczasowe doświadczenia konstruowania i zastosowania tarcz bojowych w Rosji i za granicą.

 

Podczas I wojny światowej walczące armie stosowały różnorodne typy przenośnych tarcz i osłon (stalowych, mobilnych szańczyków).  Te przeznaczone dla kilku żołnierzy okazały się najmniej praktyczne ze względu na ich znaczną masę. Dla ich przetaczania potrzebny był równy teren, a o to na froncie było równie trudno jak o dzień spokoju; ciężka artyleria zryła ziemię zamieniając ją w księżycowy krajobraz pokryty lejami i kraterami. Tym nie mniej znacznie rozszerzono asortyment sprzętu indywidualnej osłony. Rosyjska forteczna tarcza z podwójnymi płytami grubości 3 i 2 mm. Między nimi umieszczano mocno sprasowany włóknisty materiał grubości 30 mm) obliczona była na ochronę od kul karabinowych. W położeniu poziomym przeznaczona została dla dwóch żołnierzy. Jej rozmiary wynosiły: dług. 1,2m, wys. 0,5 – do 0,76 m. Waga całkowita 59 kg. Ustawiano ją w nachyleniu 45st. w stosunku do trajektorii lotu pocisku. Stosowano je w polu jak i na przedpiersiach okopów.

 

W rosyjskich twierdzach stosowano także mobilne barykady pancerne służące do osłony przejść, przejazdów i innych poruszeń na murach i wałach twierdzy. Takich toczących się tarcz rosyjscy wynalazcy proponowali na tyle ogromną ilość, że Ministerstwo Wojny musiało pod koniec wojny oficjalnie zabronić dalszego ich opracowywania. Była to o tyle racjonalna decyzja, bo usprawiedliwiona spostrzeżeniami i wnioskami z frontu; większość ran nie pochodziła od frontalnego ognia, a od odłamków sypiących się z góry, z przodu i tyłu.

 

Natomiast z lekkich, indywidualnych osłon tarczowych należy wymienić rosyjskie tarcze – łopaty dr. Koczkina i esauła Bobrowskiego. Kto wie czy nie wzorowali się oni na pomyśle Polaka, J. Chamskiego z 1863r. Jeśli tak, to był to bardziej rodzaj pancerza, bezpośrednio na korpusie żołnierza, niż tarcza.

Jednak najintensywniej chyba osłony tarczowe wszelkiego typu wykorzystywała armia francuska. Popularne były jednoosobowe wehikuły na wielkich kołach, osłonięte z dwóch lub trzech stron stalowymi płytami. Niekiedy przednia część miała kształt litery V. Nazywano je pełzającą tankietką ponieważ poruszał je człowiek leżący na niewielkiej platformie, na brzuchu i wykonujący ruchy czołgającego się żołnierza. Wykorzystywano je do podejść pod zasieki i przecinania drutów kolczastych. W początkach wojny francuscy żołnierze używali także dwu i trzy osobowych, podobnych osłon na kołach. Stosowano je do walk ulicznych i zbliżania się do wrogich umocnień. Konstrukcje te preferowały ochronę człowieka, podczas gdy ich mobilność  schodziła na dalszy plan.

Podobne rozwiązania opracowali Amerykanie i Anglicy, choć w pierwszym przypadku, ani jedna amerykańska, ruchoma tarcza nie pojawiła się na polach bitew I wojny światowej.

 

Pruska armia wprowadziła do użycia przenośne stalowe tarcze, tzw. Grabenshield do użytku przez pojedynczego żołnierza. Nie służyły do noszenia podczas ataku, a ustawiano je na stanowisku strzeleckim. Posiadały zamykany klapką, wąski otwór strzelecki, a w niektórych konstrukcjach zagięte skrzydła boczne. Większość ustawiana była poziomo, tak by służyły do prowadzenia ognia z pozycji leżącej, lecz niektóre ustawiano pionowo, czemu służyły ruchome podpórki lub specjalne wyprofilowanie na kształt litery ,,Z” i dodatkowa płyta wspierająca. Ze względu na przeznaczenie i wygląd przypominały XV-wieczne pawęże. Służyły m.in. osłonie strzelców z p. panc. rusznicami Mauser 1918 T-Gewehr, którzy tworzyli wówczas pierwsze oddziały do zwalczania tanków.

 

Włoskie pancerze z okresu I wojny światowej miały tę zaletę, że po zdjęciu ich tylnej płyty, mogły służyć jako ustawiane pionowo tarcze ochronne przy strzelaniu z pozycji leżącej, po tym jak w jej powierzchni otwierano klapkę na szczelinie strzeleckiej. To samo dotyczyło używanych przez włoskich żołnierzy francuskich napierśników Daigre, które służyły im zarazem jako tarcze, troczone do ramienia, wzorem dawnych rycerzy.

 

Natomiast guastatori z kompanii szturmowych, nazywanych też kompaniami śmierci, używali specjalnie dla nich skonstruowanych tarcz szturmowych z niewielkim, okrągłym otworem – wziernikiem.

 

 

           

Japończycy dokonując agresji na Chiny w 1937r. użyli do osłony swoich żołnierzy  podobnych, ruchomych osłon, popychanych przez załogę i wyposażonych w karabin maszynowy. Eksperymentowali też ze specjalnie wyprofilowanymi tarczami, noszonymi na plecach za pomocą specjalnych szelek. Żołnierz strzelający z pozycji leżącej mógł się skryć pod nią niczym pod wielką skorupą żółwia, mając przy tym zapewnioną osłonę nie tylko korpusu, lecz i głowy.

 

Ciekawe, że przenośne tarcze ochronne w formie stalowych osłon z otworami strzeleckimi znalazły się na wyposażeniu Armii Czerwonej gdy dokonywała napaści na Finlandię w listopadzie 1939r. W warunkach wojny zimowej można je było wygodnie przemieszczać na dwóch nartach, tak przynajmniej robili Finowie, po zdobyciu tych osłon na Rosjanach.

 

     Jacek Jaworski, 21.08.2021


 

Kuriozalne tarcze na przestrzeni wieków (cz. I)

Tarcze to element uzbrojenia ochronnego. A jednak  bywało w historii, że tarcze pełniły rolę broni zaczepnej, a nawet palnej. W średniowiecznych Niemczech używano ćwiczebnych tarcz, które miały wyrobić u rycerzy specjalne umiejętności walki. Ich zadaniem była nie tylko ochrona, lecz i prowadzenie za ich pomocą ofensywnej walki. Wyposażone w kolce i haki służyły jako specyficzna broń zaczepna.

Z kolei w XVI w. na Rusi wymyślono patent na tarczę z wystającą  z jej środka opancerzoną ręką wojownika, uzbrojoną w długi sztylet. Tarcza pełniła więc rolę ochronną   jak i ofensywną.

 

W XVI w. W Anglii konstruowano przedziwne tarcze z drewna z metalowym wzmocnieniem w postaci centralnie położonego umbo. Przez otwór w nim wyzierała lufa wmontowanego w nią pistoletu z zamkiem lontowym. Żołnierz osłaniał się tarczą prowadząc ogień dzięki okratowanemu okienku nad pistoletem.

 

W XVIII/XIX ww. wszelkie tarcze ochronne zdawały się być już mocno anachroniczne. Podczas Insurekcji Kościuszkowskiej, gdy po Maciejowicach wojsko stało pod Warszawą, obywatel z województwa brzesko – litewskiego, Tokarzewski złożył Wydziałowi Wojskowemu niezwykły projekt. Polegał na zasłanianiu ludu uzbrojonego w kosy i piki ,,bateriami czołgającemi z koszów złożonemi”. Do rysunku przedstawiającego umocowany na zwykłych taczkach wysoki kosz kształtu walca, dołączył następujące wyjaśnienie: ,,W czasie potyczki postawić takie kosze obok jeden drugiego czterdzieści, a zrobi się baterja z 40 kroków długa, które z tyłu pchając, kosynierzy lub pikinierzy mogą awansować, będąc zasłonieni od kartaczów i kul. Użyteczne byłoby w rejteradzie, bo dotąd z kosą stojąc, gdy widzi, że jest wystawiony na kartacze, a nic uszkodzić nieprzyjaciela nie może, próżnując skłania się jednomyślnie do ucieczki czyli rejterady, bez porządku. Mie ma takiego miejsca gdzieby stanęli, czekając ordynansów; mając takową bateryjkę, muszą ją z sobą prowadzić i zachować się w porządku.” Opinia komendanta Warszawy, gen. Józefa Orłowskiego o tym wynalazku wypadła zapewne ujemnie i nie znalazł on zastosowania, pozostając tylko jednym z dowodów powszechnej troski o ratunek dla zagrożonej klęskami ojczyzny.

Tym nie mniej pomysły tego rodzaju i im podobne jeszcze kilkukrotnie wracały w trakcie kolejnych wojen. Podczas Powstania Listopadowego 1831 r. pewien nieznany z nazwiska obywatel proponował w swym memorandum do władz wojskowych aby ,,na lawetach i jaszczach artyleryjskich wozić po 10 próżnych miechów. W razie potrzeby napełniać je ziemia i układać z ich osłony (baterie), łatwe do rozebrania. Uratują życie wielu artylerzystom. To samo powinna mieć każda kompania i szwadron”. Z kolei pewien starszy już wiekiem uczestnik Powstania Styczniowego opowiadał przy ognisku swoim towarzyszom walki jak biorąc udział w bitwie pod Ostrołęką 1831r., był świadkiem zdumiewającego zdarzenia. Widział szarżującą pod gradem pocisków baterię artylerii konnej płk Józefa Bema. Z daleka zdawało się, że na każdym koniu zaprzęgu artyleryjskim siedzi po dwóch jeźdźców. Ci siedzący z przodu kiwali się na wszystkie strony, a całość obrazu wyglądała dość osobliwie. Dopiero z bliższej odległości zrozumiał, że każdy koniowodny trzyma przed sobą na kulbace pionowo ustawiony snopek zboża, który okazał się skuteczną osłoną przed kulami.

Zdawałoby się, tarcze ochronne odeszły w zapomnienie  w XVI w. A jednak nie do końca. Idea dodatkowej osłony żołnierzy wciąż powracała. Westfalski racjonalizator Johan Schmidt proponował w dziełku ,,Der kleine Krieg oder Dienstlehre für leichte Truppen” z 1809 r. użycie przez jazdę anachronicznych tarcz, przypominających te używane przez rzymskie legiony. Podczas ataku tarcza ta trzymana miała być na ramieniu jeźdźca lub na… końskim łbie, na którym trzymała się dzięki wymyślnym zaczepom na ogłowiu.

 

Omawiając tę dziedzinę, nie sposób nie sięgnąć ku niezawodnemu w takich przypadkach generałowi – wynalazcy, Ludwikowi Mierosławskiemu. Choć dla niego samego jego pomysły stanowiły wartość najwyższą, to wielu jego adwersarzy (z nadzwyczajną łatwością umiał ich mnożyć) było zupełnie odmiennego zdania. Niektórzy wprost mówili o nim – dyletant.

Mierosławski jeszcze przed powstaniem, będąc wykładowcą w polskiej szkole wojskowej w Paryżu, a następnie w Cuneo wymyślił kuriozalne tarcze ochronne, które ze względu na wygląd nazwał plecakami ochronnymi. Opisał je w swoim instruktarzu pt. ,,Mustra kosynierska” z 1861 r. Dobrze zapamiętali je również jego słuchacze – podchorążowie, bo stanowiły obiekt ich zdumienia oraz ciągłych kpin i szyderstw. Mimo to Mierosławski z pełną satysfakcją i dumą dokonywał prezentacji urządzeń swego pomysłu. Pokazy te pochłaniały go całkowicie, a oddawał się im z dziecinną prawie radością. Jak ze zdumieniem wspominał jeden ze świadków, ,,generał wił się po podłodze, czołgając się z kosą, kryjąc się za swym plecakiem, to znów zza niego wyskakując”. Wszystko to mogło wyglądać dość niedorzecznie i śmiesznie. Tak też widzieli jego wynalazki podchorążowie i wielu innych oficerów nie znajdujących zastosowania dla inwencji Mierosławskiego. Były to pokaźnych rozmiarów (ponad metr długości), bardzo płaskie, prostokątne płyty metalowe w płóciennych pokrowcach. Każda wiejska szwaczka potrafi je uszyć – zapewniał wynalazca. Można je było wozić na dwukołowym wózku, rodzaju taczki, a dzięki rzemiennym szelkom dało się je nosić na różne sposoby: na ramieniu jak torbę podróżną, po myśliwski – na biodrze, na piersi, na pasie zaopatrzonym w metalową listwę służącą do jej zahaczenia, na plecach, przewieszony przez  oba ramiona, jak tornister, choć w tej roli były zupełnie niepraktyczne, bo miały niemal zerową pojemność i prawie nic nie sposób było w nie upchać. Ale miały służyć jako tarcze od strzałów karabinowych, osłona podczas biegu szturmowego, posłanie, gdy trzeba było położyć się podczas ostrzału armatniego, płot przeciw szarży konnicy – do tego należało przez pierścień w górnej krawędzi osadzić trzonek łopaty lub kosę, podpierając tarczę na podobieństwo średniowiecznego pawęża.  Jeśli z taką ochroną ktokolwiek nadal czułby się zagrożony, Mierosławski spieszył z pomocą, oferując czapki – konfederatki z dużym denkiem, kryjącym we wnętrzu kieszeń do wsuwania weń zdjętego z trzonka rydla. Takie opancerzenie głowy miała szczególnie dobrze osłaniać gdy żołnierz przechylał denko w stronę, z której nadlatywały pociski. Już po wybuchu powstania, nadal przebywając w Paryżu, w marcu1863 r. Mierosławski zlecił wysłanie do Polski, m.in. 6 tys. tornistrów swojej konstrukcji. O ile widomo, nigdy na miejsce nie dotarły.

 

Mierosławski łatwo nie rezygnował ze swoich pomysłów, które, jak wierzył, miały zbawić Polskę, a przy okazji poprawić stan jego emigranckiej kieszeni. Skoro jednak po 1863 r. nie było widoków na praktyczne wykorzystanie tarczo – plecaków na terenie Polski, Mierosławski zamyślił zainteresować swoimi wynalazkami Francję, która w 1870 r. znalazła się w stanie wojny z Prusami, a także dowództwo armii belgijskiej. Swe paryskie mieszkanie przerobił na warsztat – laboratorium, w którym twórczo rozwijał swe konstruktorskie idee. Oferował je ,,w pakiecie’, tj. koso wozy, ochronne, pancerne rogatywki, kompletne umundurowanie, kuchnią polową i namiotami i oczywiście tarczo – plecakami, zachwalając to wszystko ministrowi wojny gen. Louisowi Trochu. I to z niezłym skutkiem skoro w styczniu 1871r. Komitet Obrony Lyonu mianował go komendantem ,,obozu ruchomego” jego własnego pomysłu, a tarczo – plecaki poddano dokładnym testom. Eksperyment ten pochłonął 60 tys. franków i został zaniechany w pół roku po zakończeniu wojny. Jego pomysłami zainteresowały się także Anglia i Prusy. Tym państwom z kolei Mierosławski odmówił swej licencji.

                                                   

Jacek Jaworski, 9 sierpnia 2021


 ,,Polskie sztandary wojskowe, proporce i proporczyki z symboliką trupiej główki”

Symbolika czaszek ze skrzyżowanymi piszczelami kojarzy się w powszechnym odbiorze z głównie z piratami lub z nazizmem. Występowała jednak wprawie wszystkich armiach europejskich już nawet od XIII w. Znana i stosowana była także w armiach innych kontynentów. Oznaczała determinację, desperację, odwagę i elitarność danej formacji. Jako polski znak wojskowy symbol czaszki sięga czasów Konfederacji Barskiej, kiedy jeden z szlacheckich oddziałów województwa brzesko-litewskiego umieścił na swoich czarnych kontuszach wizerunek białej trupiej główki i napis: Jezus Maryja.

W Powstaniu Listopadowym 1831 roku wrócono do tej niezwykłej symboliki, która często występowała na czapkach, epoletach, mundurach nowych formacji powstańczych.

W kadrze oficerskiej dzielnej, chłopskiej kawalerii  – 1. pułku Krakusów dowodzonego przez ppłk. Kajetana Dunin – Rzuchowskiego znalazł się oficer, mjr W., który w Miechowie został jednym z organizatorów tego pułku. Z jego inicjatywy do lanc Krakusów tego pułku wprowadzono wyszywane czaszki z piszczelami na czerwono- białych proporczykach. Ze wspomnień gen. Henryka Dembińskiego wnosić można, iż pod takim znakiem trupiej główki wyszło do stolicy i walczyło przynajmniej 40 Krakusów tj. połowa jednego szwadronu.

*

          Niemniej często do znaku czaszki odwoływały się oddziały Powstania Styczniowego 1863 r. nosząc ją głównie na rogatywkach, choć znane są przypadki, kiedy trupia główka pojawiała się i na powstańczych sztandarach. Elitarny pułk Żuawów Śmierci płk. Franciszka Rochebruna posiadał wielkich rozmiarów chorągiew z czarnej materii, na której widniał naszyty biały krzyż. Wg wspomnień powstańców: Stanisława Grzegorzewskiego, Feliksa Borkowskiego, Filipa Kahane i Kazimierza Grabówki, chorągiew symbolizowała ówczesne usposobienie narodu, który w żałobie z modlitwą na ustach podjął śmiertelną walkę. Na odwrocie chorągwi widniał wizerunek Matki Bożej i słowa wiersza Wincentego Pola. Sztandar obrębiony srebrną frędzlą posiadał biało-czerwoną wstęgę z wyhaftowanym napisem: „W imię Boże – rok 1863”.

Wg nikłych i niepotwierdzonych danych, na środku ramion krzyża miała widnieć czaszka ze skrzyżowanymi kośćmi. Sztandar ten podarowała hrabina Moszyńska. Został poświęcony pod Goszczą przez księdza Szulca, a jego pierwszym chorążym był Wędrzychowski, który padł pod Miechowem. Wówczas przejął go chwilowo Kahane, żuaw, który walczył nawet po urwaniu ręki. Gdy wszyscy poszli w rozsypkę, ów zdjął go z drzewca, ukrył na piersiach i oddał przebywającemu wówczas w Krakowie płk. Rochebrunowi.

W rękach drugiego chorążego, Cywińskiego, sztandar odegrał ważną rolę pod Chrobrzem, skupiając wokół siebie żuawów, którzy dzięki temu odparli szarżę rosyjskiej konnicy. Cywiński po rozwiązaniu korpusu Mariana Langiewicza, sztandar ukryty również na piersiach pod żuawskim mundurem, przemycił do Lwowa, aby przekazać go jednemu z formujących się tu oddziałów. Niestety, paradując z dumą po terytorium austriackim w pełnym mundurze (wywołując przy tym nieopisany entuzjazm Lwowian), został aresztowany przez policję, a sztandar został w końcu kwietnia zarekwirowany. Podobno, jakimś niezrozumiałym sposobem, trafił na Syberię i służył tam w 1866 r. polskim powstańcom-zesłańcom próbującym z bronią przedrzeć się do Chin i Mongolii.

Jeden z powstańców, Karol Pieńkowski pozostawił rewelacyjny opis sztandaru kompanii żuawów pułku Dzieci Warszawskich płk. Ludwika Żychlińskiego. Pułk liczył 300 strzelców, 600 kosynierów, 200 nieuzbrojonych ludzi i 200 na nowo sformowanych żuawów, który zapisał się świetnym zwycięstwem pod Ossą w lipcu 1863 r. Sztandar był  brytem  czarnego materiału z wyszytą srebrną nicią trupią głową, z piszczelami na krzyż i napisem: „Śmierć Lub Zwycięstwo”. Po bitwie pod Krynicą, został ukryty z amunicją w lesie, w okolicy majątku Gołosze, jednak kozacy biciem zmusili fornali do wydania miejsca jego ukrycia.

*

4 Dywizja Strzelców II Korpusu Polskiego w Rosji (w Besarabii)przeszła długi szlak bojowy, aby ostatecznie niemal w całości powrócić do wolnej Polski. Po bitwie pod Kaniowem w maju 1918r. pomiędzy oddziałami II Korpusu, a wojskami niemieckimi dążącymi do jego rozbrojenia, nawiązano kontakt z białogwardyjskim gen. Michaiłem Aleksiejewem, z którym wymaszerowano na Kubań.

W tym czasie z Kijowa na Kubań przybył płk Lucjan Żeligowski reprezentujący Radę Naczelną Polskich Sił Zbrojnych. Pod koniec października 1918 r. Żeligowski, już jako generał, objął dowództwo Wojsk Polskich na Wschodzie, zastępując gen. Józefa Hallera. Jesienią 1918 r. zaczęto formować 4 Dywizję Strzelców Polskich liczącą 5 tysięcy żołnierzy. Postanowiono sprowadzić ją do Polski. Lecz zanim to nastąpiło, dywizja wzięła udział w walkach z bolszewikami pod Tyraspolem. Wobec bolszewickiej ofensywy, w końcu marca 1919 r. podjęto ewakuację 4. Dywizji z Odessy do Besarabii. Tu wzięła udział w kontrofensywie polskiej przeciwko wojskom Zachodnio-Ukraińskiej Republiki Ludowej.

Na archiwalnych kadrach filmowych, z których w 1992r. zmontowano film dokumentalny pt. ,,A jednak Polska” utrwalono moment wymarszu 4. Dywizji z Odessy. Oddziałowi ułanów (1. lub 6. pułk ułanów 4. Dywizji) towarzyszy niezwykły sztandar. U góry czerwony, u dołu biały, przy czym na dolnym brycie widnieje czarna trupia główka ze skrzyżowanymi piszczelami. Pochodzenie tego sztandaru okryte jest tajemnicą. Muzealnicy Muzeum Wojska Polskiego nie dysponują na jego temat jakimikolwiek informacjami. W tym czasie wśród polskich oddziałów na wschodzie panowała jeszcze wielka różnorodność sztandarów, które nie podlegały żadnym regulacjom (te wprowadzono w 1919 r.). Przyjmowano je od zaprzyjaźnionej ludności, adoptowano chorągwie kościelne, wymyślano je dowolnie według własnego upodobania. Widoczny na kadrach sztandar prawdopodobnie nie przetrwał próby czasu i nie zachował się do dnia dzisiejszego. Odwrócenie na nim barw narodowych nie zaskakuje; podobny układ widoczny jest na sztandarach Legionów Polskich we Włoszech w 1918 r.

Pojawienie się znaku czarnej czaszki na sztandarze polskich ułanów 4. Dywizji można wytłumaczyć faktem jej podporządkowania przez okres maja – grudnia 1918 r. wojskom gen. M. Aleksiejewa, który dla swych podkomendnych wprowadził noszony na epoletach wizerunek trupiej główki z piszczelami właśnie w kolorze czarnym. Zwyczajem tym prawdopodobnie zostali objęci także polscy sojusznicy gen. Aleksiejewa. Pozostaje jednak orzec do którego oddziału konnego należał ów sztandar, choć jednoznacznie uczynić tego nie sposób.

6 Kaniowski posiadał kolejno trzy sztandary. Informacje o nich są jednak mętne, niejasne i sprzeczne. Żaden nie zachował się. Jeden sztandar 6. p. uł. jest znany z dokumentacji i przedstawia orła z jednej strony i wizerunek Matki Boskiej z drugiej oraz numery pułkowe, drugi sztandar pochodzi dopiero z 1924 r. a więc nie może być rozważany w tym kontekście. Tak więc wszystko wskazywałoby na  trzeci sztandar wręczony w 1918 r. przez ludność polską pierwszemu szwadronowi tego pułku w stanicy Koszowata koło Humania. Jego wizerunek nie jest znany, żadne ze źródeł nie opisuje go. Tak więc nie sposób wykluczyć, że tajemniczy sztandar z czaszką to właśnie ten spod Humania należący do 6. pułku ułanów

7 pułk ułanów 4. Dywizji, czyli późniejszy 14. Jałowiecki swój sztandar otrzymał w 4 miesiące po nakręceniu w Odessie rzeczonych kadrów filmowych z widocznym na nich sztandarem z trupią główką. Tym nie mniej jednak należy zwrócić uwagę na pewną okoliczność; 1. pułk powstał na bazie polskiego szwadronu kpt. Szmidta. Szwadron ten pochodził z walczącego na froncie rumuńskim 2. Oficerskiego Pułku Konnego w składzie 1. Brygady pod dowództwem płk. Michaiła Drozdowskiego (tzw. ,,Drozdowscy”). Po przybyciu na Kubań, kpt. Szmidt odłączył do jego wojsk, dając tu początek 1. pułkowi polskich ułanów. Ważnym dla tych rozważań jest wiedzieć, iż ,,Drozdowcy”, do których należał szwadron Szmidta posiadali swój własny znak noszony na rękawach – haftowana czarna czaszka z piszczelami, taka jak na omawianym sztandarze. Tak więc przedmiotowy sztandar mógł w równej mierze należeć zarówno do 1. jak i 6. pułku ułanów, jednak ze wskazaniem na 6. pułk.

*

          W chwili największego zagrożenia bolszewicką ofensywą w kierunku Lwowa i Warszawy,  w lipcu 1920 r. podjęte zostały gigantyczne wysiłki w celu powstrzymania naporu wrogich wojsk. Jednym z takich przedsięwzięć stało się utworzenie złożonej z trzech dywizjonów Małopolskiej Jazdy Ochotniczej (późniejszy 24. Pułk Ułanów Lwowskich przemianowany z kolei na  6. pułk ułanów Kaniowskich).

Kiedy bolszewicy sforsowali Bug pod Rakobutami, na zagrożony odcinek Krasne – Zadwórze, rzucono III Dywizjon rtm. Krynickiego. Jego ułani dzielnie odpierali  ogniem karabinowym szarże kozaków w rejonie Zadwórza, a koło Kutkorza wpadli w okrążenie. III Dywizjon zakończył świetny okres bezprzykładnego bohaterstwa, wieńcząc go obroną już prawie na przedpolach Lwowa w dniach 16 i 17 sierpnia.

Na szczególną uwagę zasługuje 2. szwadron III Dywizjonu, tzw. ,,Szwadron Śmierci”. Oddział ten posiadał własny charakterystyczny proporzec, biało-czerwony, wycięty w ząb z wizerunkiem czaszki i napisem: II Szwadron Śmierci.

*

          Kolejny przypadek występowania znaku  trupiej główki na proporczykach polskiej kawalerii wiąże się z postacią  mjr. Feliksa Jaworskiego, obrońcy polskich  siedzib i kolonii na Wołyniu w 1917 – 18 r., atakowanych przez bolszewickie watahy. W 1919 r. zorganizował  tzw. Jazdę Ochotniczą Jaworskiego w składzie trzech pułków, biorących chlubny udział w wojnie polsko – bolszewickiej. Odniosła zwycięstwo pod Kąkolewnicą rozbijając czerwonoarmijną brygadę strzelców, pod Frankopolem i Strzeszowem zablokowała przeprawę na Bugu i zmusiła kilka dywizji bolszewickich do zmiany kierunku odwrotu.

Nieprzejednanie Jazdy Jaworskiego w ściganiu bolszewików, zaciekłość w ich zwalczaniu znalazła odzwierciedlenie we wprowadzonej w jej 1. pułku Wołyńskim symboliki białej czaszki widniejącej na granatowych proporczykach u lanc. Inspiracją mogła być tradycja wyniesiona przez mjr. Jaworskiego z białogwardyjskich oddziałów kawalerii rosyjskiej, gdzie symbolika czaszek funkcjonowała w najlepszych pułkach walczących z bolszewikami.

W lipcu 1920 r., rozpoczęto w Białymstoku formowanie Dywizjonu Jazdy Ochotniczej 1 Armii, który przeszedł do historii jako Dywizjon Huzarów Śmierci. Jego formowaniem zajął się porucznik Józef Siła-Nowicki, który już wcześniej dał się poznać jako znakomity partyzant i zagończyk. W skład jednostki weszli żołnierze rozbitych pułków, maruderzy, przypadkowi ochotnicy, a także szwadron łódzkiej policji konnej. 30 lipca tego roku pod wsią Dzierzbany jednostka przeszła swój chrzest bojowy, a szlak bojowy  huzarzy zakończyli w rejonie Lidy.

Huzarzy przyjęli znak trupiej główki, jako symbol swej jednostki. Pomysłodawcą był por. Siła-Nowicki, który  wcześniej służył w Jeździe Jaworskiego i stąd wyniósł ten pomysł. Huzarzy posiadali odznakę pułkową z czaszką, nosili ją na czapkach, na kołnierzach i umieszczali jej wizerunek na czarnych i biało-czarnych proporczykach u lanc. Szybko zyskali oni sławę bezlitosnych wojowników. Ciągnęła się za nimi, nie do końca zgodna z prawdą, fama porywczych i groźnych mścicieli spod znaku „trupiej główki”, którzy nigdy nie biorą jeńców.Widok  trupich główek u huzarów śmierci wywoływał grozę i popłoch u wroga. Spełniał więc ważną rolę oddziaływania psychologicznego.

*

          Od stycznia 1918 r. w skład białogwardyjskiej Armii Północno – Zachodniej wszedł 17-tysięczny korpus gen. Stanisława Bułak–Bałachowicza. Ten Białorusin właśnie porzucił krótkotrwałą służbę w Armii Czerwonej i przeszedł pod rozkazy gen. Nikołaja Judenicza. W 1915 r. Bałachowicz służył pod rozkazami Leonida „Atamana” Punina, w jego oddziale partyzanckim, w którym obowiązywał znak czaszki. Teraz przejął ten zwyczaj, zaprowadzając go w swoim korpusie. W 1920 r. Bałachowicz  przeszedł wraz ze swym oddziałem, nazywanym Ludową Armią Ochotniczą (Narodnaja  Dobrowolczeskaja Armia) do Polski, dołączył do Wojska Polskiego, uczestnicząc w wojnie polsko – bolszewickiej. Oddziały Bałachowicza cechowały się bezwzględnością wobec bolszewików i zaciekłością w bojach. Symbolika czaszek jako znaku walki  aż do śmierci pasowała do nich jak mało która. Widniała ona na czapkach, odznakach pułkowych i czarnym sztandarze z białym krzyżem.

 

*

          Znak Jolly Roger, tj. czarną piracką flagę z białą czaszką i skrzyżowanymi piszczelami stosowano na polskich okrętach podwodnych okresu II wojny światowej stosowano. Zwyczaj ten przejęty został od załóg alianckich okrętów podwodnych, które podnosiły tę banderę, wracając ze zwycięskiego rejsu.  Obok zasadniczego motywu, tj. czaszki, znajdowały się na niej także inne motywy. Biała kreska oznaczała storpedowany statek handlowy, czerwona kreska – storpedowany okręt wojenny, skrzyżowane lufy armat to stoczone pojedynki artyleryjskie (ich liczbę wyrażały umieszczone obok czerwone gwiazdki, skrzyżowane szable symbolizowały przeprowadzony abordaż, krata to pomyślne sforsowanie sieci zaporowych, sztylet to znak przeprowadzonej tajnej misji.

Takie flagi powiewały niejednokrotnie na okrętach podwodnych ORP Sokół” i ORP ,,Dzik”, operujących podczas dwóch kampanii na Morzu Śródziemnym z baz  na Malcie i w Bejrucie. Te dwa okręty podwodne odniosły wielkie sukcesy w wojnie podwodnej przeciw żegludze państw Osi, zatapiając co najmniej 14 jednostek przeciwnika. Dzięki sukcesom bojowym zyskały nazwę „Strasznych Bliźniaków” (Terrible Twins). Gdy w marcu 1944 r. oba okręty zakończyły kampanię na Morzu Śródziemnym i powracały do Wielkiej Brytanii, przy wejściu do portu w Portsmouth ich „Jolly Roger” dumnie powiewały z podniesionych peryskopów wraz ze zdobytymi flagami niemieckimi.

Wywieszanie na okręcie podwodnym flagi „Jolly Roger” uzasadniało jego porównanie do okrętu pirackiego. Miało to swoje pewne uzasadnienie; oba atakowały z zasadzki, tak aby najmniejszym wysiłkiem i własnym narażaniem pokonać przeciwnika. W obu przypadkach okręty robiły to podstępnie: łódź podwodna przez ciche skryte podejście, okręt piracki udając neutralny żaglowiec, w ostatniej chwili podnosząc czarną banderę z białą czaszką.

 

Podczas uroczystości w porcie La Valetta na Malcie w dn. 4 listopada 1941r. kapitanowi ORP ,,Sokół”  Borysowi kórnickiemu, flagę Jolly Roger wręczał osobiście wódz naczelny, gen. Władysław Sikorski. Stało się to  bezpośrednio po zatopieniu przez załogę ,,Sokoła” włoskiego krążownika ,,Citta di Palermo” i statku handlowego.

*

          W skład Kedywu Obwodu Śródmieście (Kierownictwa Dywersji Armii Krajowej) wchodziła m.in. Grupa Lasso. Wiosną 1944r. jej dowództwo objął  pchr. Jan Potulicki ,,Rafał”. Od jego pseudonimu oddział ten nazywany był podczas Powstania Warszawskiego ,,Rafałkami”. Stanowił Oddział Szturmowy w sile plutonu, który otrzymał zadanie dyslokować się ze Śródmieścia i wzmocnić siły powstańców na Powiślu (odcinek od ul. Czerwonego Krzyża do placówek na ul. Dobrej, Smulikowskiego i Solcu). Świetnie wyszkoleni, wyjątkowo dobrze uzbrojeni w broń maszynową i worek granatów „Rafałki” weszli w skład III Zgrupowania ,,Konrad” walcząc na Powiślu od 1 do 5 sierpnia. Następnie walczyli w składzie Grupy Bojowej ,,Krybar” kpt. Cypriana Odorkiewicza. Działaniem swym Grupa „Krybar” objęła część Powiśla pomiędzy wiaduktem Mostu Poniatowskiego, a ul. Karową. Żołnierze „Krybara” obsadzili pobliską elektrownię i trzykrotnie próbowali zdobyć Uniwersytet. Po upadku Powiśla, 6 września oddziały kpt. „Krybara” zajęły pozycje po zachodniej stronie ulicy Nowy Świat, gdzie walczyły do końca powstania, broniąc Niemcom dostępu w głąb Śródmieścia.

Łączniczka „Rafałków”, Halina Paszkowska ps. ,,Lusia” wspomina, jak pierwszego dnia powstania, na ul. Smulikowskiego, koło siedziby Związku Nauczycielstwa kilka osób malowało orzełki na hełmach i emblematy oddziału: ,,Zeszliśmy na dół i zobaczyliśmy, że powstańcy malują hełmy, orzełki. Zgłosiliśmy, że chcemy pomóc. Usiedliśmy tam i zaczęliśmy malować. Przemalowywaliśmy takie żółte trójkąciki na literę R, od Rafał. I to zresztą było naszym emblematem przez całe powstanie”. Informację tę uściślają archiwalne fotografie, świadczące, że „Rafałki” rzeczywiście nosili trójkątne, żółte naszywki z literą R, lecz także z czarną czaszką i skrzyżowanymi za nią piszczelami. Skąd taki motyw? To proste – powstańcy przejęli pewną ilość niemieckich proporczyków saperskich, używanych do oznaczania pól minowych i zagrożeń chemicznych (wbijano je w ziemię na szpilach). Te 15-centymetrowe, żółte trójkąty z czarną czaszką i piszczelami, po domalowaniu lub wyszyciu czarną nicią, w dolnej części litery ,,Rposłużyły „Rafałkom” za ich znak rozpoznawczy.

*

          Czaszki przyjęły się w szczególny sposób wśród oddziałów partyzanckich Narodowych Sił Zbrojnych. Miała je kompania ,,Warszawianka” NSZ pod dowództwem kpt. Piotra Zacharewicza ps. ,,Zawadzki”. Sformowana 8 sierpnia 1944 r. z dwóch połączonych oddziałów Narodowych Sił Zbrojnych Okręgu Warszawskiego: por. Tadeusza Siemiątkowskiego ,,Mazura” i ppor. Józefa Cieślińskiego ,,Mścisława”. Kompania ,,Warszawianka”, której pełna nazwa brzmiała Kompania Osłonowa Komendanta Okręgu – Kompania Szturmowa ,,Warszawianka” nawiązywała w nazwie do oddziału formowanego w Warszawie w lipcu 1944 r. przez kpt. ,,Zawadzkiego”, z przeznaczeniem do 204. Pułku Piechoty NSZ na terenie Gór Świętokrzyskich. Przyjął on nazwę ,,Warszawianka” ponieważ chciał być znany w terenie jako oddział kadrowy Warszawiaków, do którego mieli dopływać inni ochotnicy ze stolicy. Wyjazd na Kielecczyznę plutonu kadrowego, składającego się z około 10 ludzi miał nastąpić 2 sierpnia 1944 r. Wybuch Powstania Warszawskiego zaskoczył żołnierzy ,,Warszawianki” i stanął na przeszkodzie w realizacji podjętego zamierzenia.

,,Warszawianka” liczyła początkowo 80 ludzi,  a w chwili wyjścia do niewoli 170. Podporządkowała się dowództwu AK i włączyła się do walk powstańczych w stolicy. Od 8 sierpnia 1944 r. jej żołnierze walczyli w Śródmieściu w składzie Zgrupowania ,,Chrobry II” jako 2. kompania szturmowa. Obsadzała Dom Kolejowy, położony na rogu ulic Chmielnej i Żelaznej. Broniła linii frontu wzdłuż Alei Jerozolimskich. Część jej żołnierzy ze składu 1. plutonu 1. drużyny plutonowego Tadeusza Jóźwiaka ps. ,,Swen” nosiła naszywki z trupią główką na lewym ramieniu używanych tu strażackich bluz bądź cywilnych ubrań.

W sierpniu 1944r. sanitariuszki kompanii wykonały proporzec ,,Warszawianki”. Był w kształcie trójkąta o dług. ok. 80cm i szerokości podstawy ok. 30cm. Z jednej strony, na biało czerwonym tle był napis: WARSZAWIANKA, z drugiej strony, na czarnym tle widniała czaszka ze skrzyżowanymi piszczelami, symbol, że kompania była jednostką szturmową. Proporzec nigdy nie został publicznie eksponowany. Był przechowywany w pomieszczeniu dowództwa kompanii w piwnicy Domu Kolejowego, a o jego istnieniu wiedziały tylko osoby z najbliższego otoczenia dowódcy. Był pomysł aby w chwili składania broni kpt. ,,Zawadzki” z fasonem dzierżył proporzec jadąc na koniu. Złamana noga dowódcy nie pozwoliła na  taką ekstrawagancję, koń skończył w kotle jako posiłek dla wygłodniałych warszawiaków, dowódca pojechał rykszą, a proporzec ukryto pod posadzką warsztatu Domu Kolejowego.

Artykuł w najnowszym numerze Biuletynu Weksylologicznego ,,FLAGA”    

Jacek Jaworski 1 sierpnia 2021

 


Polskie swastyki jako symbol wojskowy w pułkach podhalańskich

By zrozumieć powód dla którego nasi Podhalańczycy używali znak swastyki, należy poznać polską proweniencję tego znaku, jego znaczenie, symbolikę tak jak ją rozumiano w regionach górskich Polski. W okresie międzywojennym swastyka była niezwykle popularnym symbolem, znakiem pomyślności i powodzenia na Podhalu oraz częściowo w Małopolsce. Miała chronić podróżnych, wędrujących po górach, chronić domostwa oraz sprzyjać osobie, która ją nosiła. Wykorzystywana była w zdobnictwie. Ozdoby w kształcie swastyki odnajdziemy m.in. na drewnianych skrzyniach z Podhala. Można ją zobaczyć także na barierce klatki schodowej w schronisku w Murowańcu na Hali Gąsienicowej. Widniały namalowane na przydrożnych kamieniach czy ścianach domów, kołyskach. ,,Góralski krzyżyk” był też częstym motywem w reklamach czy broszurach związanych z tematyką góralską, a także dotyczącą innych dziedzin i obszarów.

Swastykę chętnie wykorzystywano w Tatrach, gdzie istniała pod postacią ,,niespodzianego krzyżyka” wywodzącego się od krzyża św. Andrzeja. Nazwę tę zaproponował prof. Antoniewicz, w latach 20. ubiegłego wieku. Przed II wojną jego prawoskrętną wersję nosili górale. W różnych kształtach swastyka rzezana lub malowana na belkach stropu i w innych zakamarkach, miała, jako symbol słońca, płoszyć ,,złe”, które by chciało się zagnieździć w domu. Pojawiała się w nie rzucających się w oczy miejscach danego przedmiotu (od spodu, od tyłu). Według starych górali krzyżyk niespodziany (zwykle w postaci prostych lub bardziej ozdobnych nacięć w drewnie), umieszczony w niepokaźnym miejscu, chroni od nieszczęść budynek lub sprzęt i jego właściciela.

Symbole swastyki szczególnie lubił Mieczysław Karłowicz, kompozytor i taternik, autor licznych pionierskich wejść i przejść tatrzańskich. Znaczył nim swoje szlaki w górach, bilety wizytowe i listy do przyjaciół. Gdy w 1909 r. zginął w lawinie pod Małym Kościelcem, przyjaciele postawili w miejscu jego śmierci głaz z pamiątkowym napisem i znakiem swastyki.

Góralski niespodziany krzyż, swarga czyli swastyka był symbolem znanych na Podhalu wierzeń ludowych, szczególnie popularnym wśród zafascynowanych Tatrami twórców młodopolskich. Stanisław Witkiewicz ozdobił nim swastyką budynek Muzeum Tatrzańskiego, a Zakopane przed wojną miało w herbie swastykę. Swastyki również ozdabiały przed II wojną światową festyny i uroczystości góralskie.  W tamtym okresie   znalazła się też swastyka na pieczęci Zarządu Głównego Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego.

Pojawiała się ona także w publikacjach Walerego Eljasza-Radzikowskiego, malarza i grafika, popularyzatora Tatr, propagator Zakopanego i turystyki górskiej. Używał on swastyki w swoim podpisie, pieczętował się nią.

Natomiast syn Walerego, Stanisław Radzikowski,  malarz, lekarz klimatyczny w Zakopanem, badacz historii, nazewnictwa geograficznego i kultury ludowej Tatr i Podhala, umieszczał swargę przy swoich podpisach i na wizytówkach.

Choć swarga na ziemiach polskich traktowana była jako swego rodzaju talizman zarezerwowany do użytku religijnego oraz ludowego, to jednak pojawiła się również w dziedzinie wojskowości.

Polskie swastyki wojskowe to przede wszystkim (choć nie tylko) pułki Podhalańskie. To nie przypadek, bo na Podhalu swastyki, jako krzyżyki niespodziane, przetrwały najdłużej i głęboko wryły się w bogate i barwne tradycje góralszczyzny.

Każdy istniejący pułk  starał się czymś wyróżnić, czymś co określało by go jako formację o określonych tradycjach, o własnej specyfice i proweniencji. Dlatego pułki Podhalańskie otrzymały takie wyróżniki jak góralskie kapelusze, orle pióra, znaki szarotek, gałązki jedliny i wreszcie – góralskie swastyki.

Używając góralskiej gwary, swarzyce, śwarzyce, śwargi, krzyżyki niespodziane, a mówiąc wprost – swastyki, umieszczano na wszelkich symbolach i znakach pułków Podhalańskich.

11 listopada 1918 r. płk Andrzej Galica otrzymał rozkaz zorganizowana na Podhalu jednostek dla organizującego się Wojska Polskiego. 9 lutego 1920 r. powołano do życia Dywizję Górską dowodzoną przez awansowanego na stopień generała A. Galicy. Ten góral z Białego Dunajca, jeden z twórców i dowódców III Brygady Legionów Polskich, Podhalańczyk,    wybitny wojskowy, patriota, inżynier, literat i żołnierz swoją wolą i hardością przekuł w czyn wizję góralskiego wojska i uczynił z niej symbol chwały polskiego oręża.

Dywizja Górska składała się z dwóch brygad o dwa pułki każda. Pierwszą jej brygadę złożoną z 1-go i 2-go Pułków Strzelców Podhalańskich dowodził płk Stanisław Wróblewski. Drugą brygadą dowodził płk Wacław Fara. Tworzyły ją przemianowane z legionowych pułków hallerowskich 3-ci i 4-ty Pułki Strzelców Podhalańskich.

Symbolem polskich wojsk górskich niemal od pierwszych chwil ich istnienia stała się podhalańska swastyka – ,,śwarga”, swarzyca lub niespodziany krzyżyk. Emblemat ten został zatwierdzony i wprowadzony do użycia 21 czerwca 1919 r. mocą rozkazu Ministerstwa Spraw Wojskowych, choć w praktyce stosowany był już w 1913 r. przez tzw. Drużyny Podhalańskie działające w pow. nowotarskim jako jedna z ówczesnych organizacji paramilitarnych. Prawo do noszenia tych emblematów zostało potwierdzone w Przepisie Ubioru Polowego Wojska Polskiego wprowadzonym 1 Listopada 1919 r., w którym ponadto opublikowano, po raz pierwszy ich rysunek. W większości produkowanych typów emblematów metalowych, swastyki zwrócone są w prawo. Wykonywano jednak i takie, w których swastyka zwrócona jest w lewo. W 1927 r. ukazał się rozkaz Ministra Spraw Wojskowych uściślający dla formacji podhalańskich przepis z listopada 1919r. Rozkaz ten oficjalnie potwierdza prawo żołnierzy 21 i 22 DPG do noszenia emblematów na patkach kołnierzy kurtek i płaszczy oraz sankcjonował stosowanie emblematu jako elementu przytwierdzającego pióro z puchem do czapki rogatywki garnizonowej.
Pomysłodawcą i inspiratorem korpusówek z swastyką stał się gen. Galica, który jako rodowity góral od dzieciństwa dobrze znał ten znak widywany choćby na krokwiach domostw czy regionalnych haftach, a jako miłośnik góralszczyzny zaprojektował mundur Podhalańczyków inspirowany, na ile to było możliwe, góralskim folklorem i góralskimi motywami. I tak z podhalańskiej tradycji wywodziły się pewne części munduru takie jak kłobuki (góralskie kapelusze) z orlimi piórami, które stały się drugim ważnym symbolem polskich jednostek górskich. Na kołnierzach kurtek mundurowych i peleryn widniały tłoczone w blasze, białometalowe i żółtometalowe tzw. ,,korpusówki”, tj. oznakowania rodzaju wojsk, w tym przypadku gałązki jedliny i świerków z nałożonymi na nie swastykami. Istniały dwa zasadnicze, kolejno po sobie przyjmowane rodzaje podhalańskich korpusówek różniących się nico miedzy sobą, m.in. rozmiarami, kształtem gałązek, kątem pochylenia swastyki, długością zagiętych ramion. Pod względem drobnych różnic wynikających z interpretacji przez wykonawców przepisowego wzoru, można się dopatrzeć 5 mutacji korpusówek. Dla oficerów te same znaki swastyczne haftowano srebrnym bajorkiem.

Jeśli dodać, że tambour majorowie (dyrygenci) orkiestr wojskowych Podhalańczyków używali ozdobnych ciupag w miejsce długich buław jak w innych pułkach, to mamy obraz prawdziwie góralskiego wojska.

Swastyki tego wojska, swojsko nazywane też  ,,podhalankami” służyły jako przypinki do mocowania pióra i puchu przy kapeluszach i rogatywkach z granatowym otokiem. Pojawiały się na różnego rodzaju pułkowych artefaktach, jak fartuchy do werbli, płomienie fanfar, bębny, kobzy, proporce na lancach pododdziałów konnych, również na czaprakach pod używane w pułkach Podhalańskich siodła ozdabiano swastykami i cyframi pułkowymi np. granatowy czaprak pod siodło oficerskie w 4 PSP zdobiła duża, żółta prawoskrętna swastyka.

Swastyki nadrukowywano na legitymacje służbowe, książeczki do odznak pułkowych, dyplomy, druki pułkowe, grawerowano je na naczyniach, urnach z ziemią z pól bitewnych, a nawet na kieliszkach i sztućcach w pułkowych kantynach.
Wielkim rarytasem i przedmiotem pożądania stawały się w pułkach Podhalańskich pierścienie pamiątkowe. Na każdym widniała swastyka wykonana z różnych matali obok innych ornamentów charakterystycznych dla tych jednostek. W 2 PSP taki pierścień otrzymywali w prezencie od korpusu oficerowie przenoszeni do innych formacji. W 3 i 4 PSP korpusy podoficerów zawodowych ustanowiły pamiątkowe pierścienie, które nadawano odchodzącym na emeryturę zasłużonym podoficerom na mocy uchwały ogólnego zebrania podoficerskiego. W 3 PSP złoty pierścień z nakładana platynowa swastyką ozdobiony ornamentem w kształcie gałązek jedliny i z wygrawerowaną dedykacją otrzymał od korpusu oficerskiego pułku odchodzący dowódca płk Józef Giza. Podczas pożegnania pierścień pamiątkowy od oficerów 3 PSP otrzymał lubiany zastępca dowódcy pułku, ppłk Stanisław Tomiak. W 21 Pułku Artylerii Polowej 21 DPG pierścień pamiątkowy wręczano oficerowi przenoszonemu do innego pułku lub przechodzącemu w stan spoczynku. Pierścień wraz z dokumentem nadania wręczano odchodzącym z pułku oficerom 1 Pułku Artylerii Górskiej. Pierścienie były pamiątką służby w pułku, a także symbolem więzi koleżeńskiej.

Swastyki widniały na budynkach koszarowych i gospodarczych, pojawiały się podczas świąt pułkowych, różnego typu uroczystości, umieszczano je na trybunach honorowych i ołtarzach polowych, układano z kwiatów rodzaj wieńców w kształcie swastyki.

Prawdziwą jednak dumą każdego żołnierza i zarazem jego głębokim zobowiązaniem był pułkowy sztandar, na który składano żołnierską przysięgę. Sztandar to symbol honorowy każdego pułku, jego indywidualny znak i wyróżnik, przedmiot otaczany szczególną czcią. Także na wielu utrzymanych w biało – czerwonej kolorystyce, sztandarach pułków Podhalańskich widniały znaki swastyk, najczęściej jako haftowany na nich wizerunek odznaki pułkowej.

Takimi emblematami swastyk posługiwali się Podhalańczycy do 1939 r. W kampanii wrześniowej stanęli naprzeciw siebie żołnierze wrogich armii, walcząc na śmierć i życie choć na ich mundurach widniały podobne do siebie swastyki. Owszem, oficerowie Podhalańczyków zachowali przywilej noszenia swastyk w niemieckiej niewoli. W oflagach wykonywano z blachy po puszkach emblematy z podhalańskimi swastykami o różnych kształtach, a Niemcy tolerowali je, być może dopatrując się w nich tego co w odczuciu polskich jeńców – Podhalańczyków absolutnie nie istniało. Noszono je na patkach mundurów angielskich, w które zaopatrywano polskich jeńców. Jednak, z drugiej strony zdarzało się, że Niemcy we wrześniu 1939 r. bestialsko mordowali wziętych do niewoli Podhalańczyków i nie powstrzymywał ich od tych czynów widok swastyk u swych ofiar. To najlepszy argument przeciw dyletanckim posądzeniom o promowanie nazistowskiej ideologii w każdym przypadku kiedy odwołujemy się do tego znaku.

 

Odznaka 4 PSP wykonywana była w wersji oficerskiej emaliowanej, oraz nie emaliowanej dla szeregowych i podoficerów. W związku z bardziej surowym wyglądem odznaki w wersji dla szeregowych była ona chętniej noszona przez kadrę niż emaliowana, ponieważ ich zdaniem bardziej harmonizowała z mundurem. Na odwrocie odznaki były wytłoczone miejsca bitew pułku wraz z datami. Wytwarzano je w 1 Krajowej Medalierni Adama Nagalskiego w Warszawie.

Wzór i regulamin odznaki pułkowej 2 PSP zatwierdzono Dz. Rozk. MSWojsk. nr 32 poz. 312 z 16 października 1929 r. Odznaka jest jednoczęściowa i wykonana w dwóch wersjach – odznakę oficerską, emaliowaną, mogli nosić oficerowie i chorążowie, natomiast żołnierską, nie emaliowaną, podoficerowie i strzelcy. W złotym wieńcu laurowym widnieje swastyka ozdobiona emaliowanymi, granatowymi obwódkami. Ramiona swastyki rozdzielają gałązki świerkowe emaliowane na zielono. W środku umieszczona jest biała tarczka z inicjałami i cyfrą pułku. Odznaki oficerskie były tłoczone w srebrze, natomiast żołnierskie w tombaku, srebrzone i patynowane. Odznaki wykonywane były głównie w pracowni grawerskiej Wiktora Gontarczyka w Warszawie, przy ul. Miodowej 19.

Jedynie 6 PSP ze wszystkich pułków Podhalańskich posiadał swastykę lewoskrętną, pozostałe jednostki miały odznaki zwrócone w prawo. Odznaka była jednoczęściowa, rozm. 40 x 40 mm. Wersja oficerska wykonana była z tombaku złoconego i pokryta emalią. Rewers gładki. Wykonywał je zakład W. Gontarczyk Warszawa.

ilustracje: Internet

                 Jacek Jaworski

 


Niezwykłe projekty dokonywania desantów w epoce napoleońskiej

 Współcześnie wojskowi wkraczają nawet w środowisko wodne, wykorzystując foki czy delfiny do przeprowadzania podwodnych dywersji. Okazuje się, że zaprzęganie zwierząt morskich do celów wojskowych, w tym transportowych, towarzyszyło myśli militarnej już w odległej w przeszłości.

W epoce napoleońskiej rodziły się liczne, często fantastyczne palny załamania brytyjskiej zasady ,,splendid isolation”. Wszystkie miały na celu zminimalizowanie zasadniczej przeszkody jaką na drodze do podboju Anglii, stanowił kanał La Manche. Napoleon zgromadził wojska w portowym Boulogne i ponad 1000 statków transportowych, lecz różne czynniki wciąż opóźniały termin inwazji. Podczas oczekiwania na jej rozpoczęcie pojawił się w obozie niejaki Quatremere – Disjouval, który sam siebie uważał za wielkiego wynalazcę. Najnowszy jego pomysł, który pragnął przedłożyć Napoleonowi to użycie …delfinów jako wierzchowców dla oddziałów desantowych. Wszyscy oficerowie jacy zapoznali się z tym planem wyśmiewali się z racjonalizatora i pukali się w czoło. Wyjątek stanowił o dziwo marszałek Louis Davout. Ten trzeźwo rozumujący oficer dał się uwieść fantastycznej i barwnej wizji kawalerii na grzbietach delfinów, dokonującej zmasowanego ataku na wybrzeża Anglii. Przedłożył projekt Napoleonowi, który po jego przeczytaniu osłupiał. Dowiedział się z niego, że należy dokonać masowych odłowów tych ,,cieląt morskich”, wytresowanie ich w specjalnych basenach, wykonać specjalne uzdy, wędzidła, siodła i wsadzić na ich grzbiety tyralierów i strzelców konnych gwardii. By zapobiec zanurzeniu się delfina, wynalazca przewidział przytroczenie do jego boków dwóch worków z powietrzem, uniemożliwiającym mu nurkowanie. 30 stronic szczegółowego memorandum rozzłościło tylko cesarza, który w pierwszym odruch chciał wysłać wynalazcę do domu wariatów. Jeszcze przez pewien czas czynił uszczypliwe uwagi pod adresem promotora ,,morskiej kawalerii” – marszałka Davouta.

         

W armii francuskiej pracowano jednocześnie nad wszelkimi innymi sposobami pokonania przeszkody wodnej jaka stała na przeszkodzie podboju Wielkiej Brytanii. W 1798r. powstał projekt pływającej fortecy inwazyjnej ogromnych rozmiarów. Na pokładzie mogła pomieścić co najmniej kilka szwadronów kawalerii, oddziały piechoty i artylerię. Napęd fortecy stanowić miały cztery wiatraki, nadające ruch obrotowy kołom łopatkowym.

Francja w epoce napoleońskiej zamierzała przerzucić swe wojska przez kanał La Manche dwukrotnie: w roku 1801 i w latach 1803/5. W obu przypadkach wojska koncentrowały się w Boulogne, a wylądować miano na angielskim wybrzeżu miedzy Hastings i Dover, tj. przebywając drogą morską 27 mil morskich, czyli 50 km. Pokój zawarty w Amiens w marcu 1802r. uczynił ten plan bezzasadnym. Podczas drugiej próby w 1803r.  skoncentrowało się w Boulogne 100 tyś. ludzi  mając do dyspozycji 2300 statków przewozowych czyli łodzi wiosłowych z 2 – 3 działami, mogące wziąć 60 – 100 ludzi.  Zablokowana w swych portach flota francuska musiała jednak odkładać akcję z roku na rok. Zniecierpliwiony zwłoką Napoleon skierował armię przygotowaną do desantu na wschodnie granice Francji.

Na szczególną uwagę zasługuje przeprawa jaką zaplanowano w sztabie armii francuskiej w 1802r. Przewyższała ona wszystko co planowano dotąd w tym zakresie. Był to zakrojony na niebywała skalę plan inwazji na wyspy brytyjskie. Miał się stać spełnieniem marzeń Napoleona dokonania podboju Anglii. Atak, w myśl tego planu miał przebiegać trojako: z powietrza przy pomocy balonów, drogą morską przy użyciu łodzi desantowych oraz podmorskim tunelem, wykonanym na zasadzie szeroko w tym czasie stosowanych podkopów pod pozycje nieprzyjaciela. Swoją drogą wielka musiała być wiara w ówczesne  możliwości techniczne, jeśli zaplanowano budowę takiego tunelu, choć nawet współcześni budowniczowie tunelu pod kanałem La Manche, latami zmagali się z trudnościami wynikającymi z jego budowy.

Cesarz nadal dbał o swą flotę wojenną i utrzymywał w ciągłym pogotowiu obóz warowny w Boulogne. Nigdy nie porzucił myśli o inwazji na Anglię, która subsydiowała kolejne anty napoleońskie koalicje. O determinacji Napoleona w tym zakresie świadczy dobitnie pochodzący z późnego okresu bo z lat 1810- 1812 inny,  niezwykły projekt. Mieścił się zaledwie na jednej stronicy druku i dwóch stronicach kolorowanych ręcznie wykresów.  Jednak przez swą oryginalność i nowatorstwo mógł, stanowić zasadniczy zwrot w zakresie środków przeprawowych i desantowych. Autor pomysłu pozostaje nieznany, lecz, w związku z tym, że przedstawiony został w języku polskim, przypuszcza się, chyba nie bezpodstawnie, że mógł być nim bezimienny oficer  lub urzędnik inżynierii wojsk Księstwa Warszawskiego. Opis ,,płynącego Kastellu czyli Fortecy” wskazuje na ogromne jego rozmiary – 400 m długości i 175m szerokości. Mogła zabrać na pokład aż 10 tyś. wojska kilkaset koni i armaty. Ta gigantyczna tratwa miała być zbudowana z 7 warstw belek, Poruszana była 26 wiosłami z każdej burty, notabene burty krótszej. Wiosła poruszały wiatraki za pomocą systemu przekładni (pałąki do dyrygowania wioseł”). W razie ciszy morskiej, mogły je zastępować konie. . Na tratwie rysunki ukazują dwupiętrowe budynki, 4 magazyny amunicji i ,,budowy mechaniczne) oraz umocnienia ziemne(piersi obrony, tworzące parapet ochronny dla wojska i zaopatrzone w strzelnice dla armat. Dachy zabudowań umocniono balami i workami z piaskiem tudzież ubitą gliną.. Ziemne mury wzmocnione były kamiennymi filarami. Na maszcie, pod banderą mieścił się kosz obserwacyjny, w którym pikieta wartę odprawia. Do utrzymywania kursu służyły ,,styrniki”, a do cumowania na wodzie 12 kotwic z windami.

Ta pływająca forteca powinna odpowiadać trzem zasadniczym warunkom: Stateczności pływalności, , żeglowności. O ile pierwszy warunek mógł być zapewniony przez znaczną szerokość tratwy i nisko położony środek ciężkości, to dwa pozostałe przysparzały już wiele problemów. Pływalność przy tak gigantycznej masie, musiał być ograniczana przez zalewanie jej przez fale, a żeglowność, z kolei, poprzez prostokątny kształt konstrukcji musiała być znikomą. To samo dotyczyło zwrotności. Reasumując, tratwa przewozowa była nisko wystającym, bardzo statecznym, lecz bardzo powolnym i niezwrotnym statkiem. I nie nadawał się do żeglowania  po wodach zazwyczaj wzburzonego Kanału La Manche.

Przy całej swej pomysłowości, projekt ten wydaje się być mocno spokrewniony z wcześniej, bo w 1798r. zaplanowaną platformą desantową francuskiej konstrukcji. Zbieżność rozwiązań technicznych nasuwa nawet myśl o plagiacie. Wcześniejsza idea tratwy desantowej zasadzała się bowiem na takim samym napędzie zawdzięczanym czterem wiatrakom o poziomo ustawionych skrzydłach. Różnica polegała na tym, iż poruszały one nie wiosła, a koła łopatkowe. Odmienny też był kształt tratwy; ukośne krótsze boki ułatwiały rozcinanie fal.

Wg francuskich źródeł autorem pomysłu tratew był wybitny matematyk, fizyk, wynalazca geometrii wykreślnej a zarazem oficer artylerii Gaspard Monge, który zamówił skonstruowanie tych olbrzymich tratew długich na 700 jardów i szerokich na 350 jardów. Od 1792r. Monge sprawował funkcję ministra floty i kolonii. Miał więc ku temu wszelkie możliwości by swe plany skutecznie wcielać w życie. Najbardziej jednak oryginalny odzew na te plany nastąpił ze strony francuskich grawerów,  rytowników, artystów i drukarzy, który hurmem pospieszyli z eksploatacją patriotycznego motywu, publikując swe impresje na temat sekretnej broni desantowej  – gigantycznych machin pływających o napędzie wiatrakowym, kołowym lub wiosłowym, wypełnionych po brzegi piechotą, kawalerią i artylerią. Miało to znamionować rychły i niechybny podbój wysp brytyjskich. Francuskie ich wizerunki miały najwięcej wspólnego z oficjalną propagandą, która usiłowała przekonać najbardziej łatwowierną część społeczeństwa, że opcja inwazji na Anglię jest wciąż poważnie brana pod uwagę. Jednak ówczesna publikacja pt. ,,Recherse sur l´Usage des Radeaux pour une Descente” w całości odnosi się do tych chimerycznych środków transportu, podaje też skomplikowane statystyki dowodzące absurdalności takiego planu, który, jak się zdaje, nie był poważnie traktowany przez ludzi u steru nawy państwa: ,,Jedna taka tratwa wymagałaby użycia 30 drzew sosnowych, jeden za drugim,  by mogła mieć założoną długość, 900 potrzebne jest na uzyskanie jej szerokości, a 80dla osiągnięcie jej wysokości. Łącznie daje to 216000 pni, każdy o grubości jednej stopy i objętości 60 m 2. Każda stopa kwadratowa to waga 52-55 funtów, co daje od 3120 do 3300 stóp tj. tyle ile mieści się na 3 wozach., a całość drewna wymagałaby do przewiezienia 618 tyś. wozów. Ogólna waga tratwy musiałaby wynieść 44,500t.”

Brytyjscy drukarze kopiowali francuskie ryciny dodając do nich własne podpisy, np. ,,Prawdziwy widok francuskiej tratwy do planowanej inwazji na Anglię. Narysowany na podstawie oryginału w Brest”, lub: ,,Rytowane na podstawie wskazań francuskiego jeńca” Dodawano też szereg szczegółów jak: długość 2100 stóp, 1500 stóp szerokości, zabiera na pokład od 500 do 600 armat 36-cio i 48-mio funtowych, na każdym końcu ustawiony jest wiatrak napędzający koło wodne, po środku stoi fort z licznymi moździerzami i załogą.

Dążność do jak największej sprzedaży rycin i jednocześnie chęć wywołania sensacji spowodowała, że wersje pływających tratew mnożyły się, prześcigając jedna drugą w ich wielkości, uzbrojeniu itp. Dlatego też w krótkim czasie same ich wizerunki zaczęły żyć własnym życiem, a fantazja  zastępowała rzeczywistość. Tym nie mniej liczne plakaty i ryciny tratew desantowych stymulowały brytyjski patriotyzm i budziły czujność wobec spodziewanej francuskiej inwazji. Na ile była ona realna, świadczą nie pozostawiające złudzeń słowa Napoleona wypowiedziane w 1797r. do ministra spraw zagranicznych Charlesa Taylleranda: ,,Trzeba unicestwić brytyjską monarchię, lub oczekiwać na jej zniszczenie przez intryganctwo samych wyspiarzy. Obecna chwila daje nam kapitalną możliwość. Skoncentrujmy wszystkie nasze wysiłki na flocie i zetrzyjmy Anglię z powierzchni. Dokonajmy tego, a Europa będzie u naszych stóp”.

Napoleon porzucił plan dokonania inwazji na Anglię, gdy ostatecznie zdał sobie sprawę, że nigdy nie zdoła przekroczyć Kanału, dopóki potężna Royal Navy patroluje ten obszar morski. Admirał John Jervis miał rację gdy mówił: ,,nie twierdzę, że Francuzi nie mogą tu dotrzeć. Ja utrzymuję tylko, że nie są oni w stanie przejść przez morze”. Gdy rozważany także plan ataku na Anglię poprzez podmorski tunel, a również nalot balonowy upadł, Napoleon zdecydował ostatecznie uderzyć Anglię w sposób pośredni przez podbicie Egiptu, gdzie Anglicy mieli swe ważne interesy handlowe.

Jacek Jaworski 1 lipca 2021 r.


Kuriozalne uzbrojenie ochronne (cz. II).  ,,rycerze” I wojny światowej

W trakcie I wojny światowej odżyły pomysły Józefa Chamskiego i jemu podobnych entuzjastów militarnej wynalazczości, pod postacią indywidualnego opancerzenia żołnierzy armii obu walczących stron. Francuzi stracili w atakach na niemiecki pozycje aż 250 tyś. żołnierzy. W miarę postępowania wojny straty te przybrały katastroficzne rozmiary. Stawało się oczywiste, że potrzebne są skuteczne środki indywidualnej ochrony. W wielu armiach prowadzono szeroko zakrojone prace badawcze nad jej wprowadzeniem i udoskonalaniem. Nadmierna waga oraz niedostateczny stopień ochrony balistycznej opracowanych wówczas modeli opancerzenia indywidualnego (wykonanych z użyciem płyt ze stali pancernej) wykluczały ich szersze zastosowanie w walce. Pomimo tego, niektóre z tych wzorów zostały przetestowane w zasadzie na wszystkich frontach w latach 1915-1918 r. Generalnie opancerzenie nie zdobyło popularności wśród żołnierzy, przede wszystkim ze względu na znaczną wagę ówczesnych pancerzy oraz ograniczenie mobilności noszącego je żołnierza, co spowodowało ostatecznie zarzucenie szerzej zakrojonych prac na tym polu. Pomimo tego powszechnie uważano (szczególnie w USA już po zakończeniu I wojny światowej), że koncepcja opancerzenia indywidualnego dla żołnierzy piechoty ma przed sobą ogromną przyszłość i stanowić będzie niezwykle ważną dziedzinę w rozwoju wyposażenia indywidualnego żołnierza w nadchodzących latach. Testowano wówczas trzy podstawowe typy pancerzy: sztywne z litych blach, elastyczne z łączonych niewielkich kawałków metalu, naszytych na materiał i miękkie z warstw jedwabiu, bawełny i lnu. Każdy z nich miał jednak swe wady. Pierwsze były ciężkie i ograniczały ruchy, drugie nie rozprowadzały fali uderzeniowej, trzecie nie nadawały się do użycia w deszczowej pogodzie i ulegały szybkiej degradacji.

W początkach wojny Francuzi wykorzystywali stare kirysy, pamiętające czasy wojny francusko – pruskiej 1870r. Praktyka pokazała jednak ich całkowitą nieprzydatność w warunkach nowoczesnej wojny. Konstruowano więc coraz to inne modele pancerzy z łączonych, stalowych płyt, a nawet całych zbroi.

Tak, dosłownie zbroi, zakrywających niemal całe ciało, chciałoby się powiedzieć średniowiecznego rycerza. W schyłkowym okresie I wojny światowej pojawiły się nowe typy francuskich pancerzy i napierśników, lecz na front dotarły w stosunkowo ograniczonych ilościach. Informacje o nich są niezwykle skąpe. Niekiedy uzbrojenie ochronne bywało prawdziwym curiosum militaris, które próbowano udoskonalać w dość absurdalny sposób, jak np.  przez niecodzienne połączenie funkcji ochronnej i zaczepnej. Takim był skonstruowany w 1917r. w Bordeaux kirys o wadze 30 funtów. Tak znaczny ciężar zawdzięczał rozmieszczonym z przodu w dwóch rzędach 19 pistoletom uruchamianym jednocześnie przez pociągnięcie sznurka. Wykonano tylko jeden taki egzemplarz.

 

 

 

Od 1915r. także i Włosi opracowali i wprowadzili do użycia swoje pancerze wykonywane w kilku wersjach: Farina, Gorgena-Collaye, Fariselli, Cuirasse/Bouclier, Arditi. Niektóre opracowano we współpracy z Brytyjczykami (te używali również żołnierze brytyjscy i belgijscy).  Najliczniej występowały Fariny. Składały się z napierśnika i naplecznika, osłon barków, niekiedy też brzucha. W skład kompletu wchodził specjalny hełm. Używali je żołnierze oddziałów szturmowych, tzw. kompanii śmierci. Całość ważyła 10 kg, a żołnierz wyglądał w takiej zbroi niczym średniowieczny rycerz.

                              

Rosjanie od czasów wojny z Turcją 1877r. kiedy użytkowali pancerze z tektury, wciąż pracowali nad kolejnymi modelami pancerzy. W jednym przypadku sięgnęli jednak po zbroje zabytkowe. Od początku I wojny światowej ich lotnictwo używało wielozadaniowe, czterosilnikowe samoloty RBWZ Ilia Muromiec. Uzbrojone były w 6 – 7 km-y Levis, Madsen i Maksim. W prototypie Muromca próbowano zastosować nawet działo Hotkiss kal. 107mm, ustawione na platformie między zespołami kół. Wymagało to dwuosobowej obsługi – celowniczego i amunicyjnego. Dla ich ochrony przed ostrzałem nieprzyjaciela ubrano ich z zbroje z blachy grubości 2mm, wyciągnięte z jednego z muzeów.

W Centralnym Państwowym Archiwum Wojskowo – Historycznym zachował się notatnik pt. ,,Katalog pancerzy wynalezionych przez ppłk. A. Czemerzina”. Jego autorem jest wykładowca matematyki, znawaca chemii, ppłk wojsk inżynieryjnych A. Czemerzin. W latach 1905 – 1907 pracował nad skonstruowaniem optymalnego pancerza (pancyr) na użytek armii. Jak odnotował, poszczególne kirysy miały wagę od 5 do 11 funtów. Składały się z napierśnika, naplecznika, osłaniały okolice serca, płuc, boki, brzuch, kręgosłup i plecy. Niektóre modele posiadały ruchome folgi dla osłony brzucha i ud. Były cienkie, niedostrzegalne pod mundurem, a nade wszystko nie przepuszczały kuli karabinowej, co pokazały liczne testy przeprowadzane w obecności nabywcy. Katalog opisuje kilka takich testów, z których jeden odbył się 11 czerwca 1905r. w Oranienbaum w obecności samego cara Mikołaja II. Żołnierze kompanii karabinów maszynowych strzelali do pancerza Czemerzina z 8 kulomiotów z odległości 300 kroków. Cel był trafiony 36 kulami, lecz żadna z nich nie przebiła go ani nie spowodowała pęknięć. Pancerze tego typu testowano również w koszarach rezerwy moskiewskiej policji, która zakupiła ich pewną ilość. Tu ustawiono je w odległości już tylko 15 kroków, lecz ostrzał z pistoletów Nagant, Browning i Parabellum nie uszkodził je nawet w najmniejszej mierze, a jedyny rezultat strzału to zdeformowana kula. Temu zadziwiającemu wynalazkowi sporo uwagi udzielała ówczesna prasa, opisując m.in. jedną z prób, kiedy młody żołnierz w pancerzu założonym na mundur wystawił się na strzał z Browninga, skierowany z pół kroku prosto w serce. Żołnierz z uśmiechem czekał na wystrzał, który faktycznie okazał się dla niego całkowicie nieszkodliwy. Toteż 1300 szt. tych pancerzy zamówiła także petersburska policja, a kilka tysięcy sztuk rozesłano do twierdz, m.in. do warszawskiej, gdzie trafilo 4791 szt.

Szczegóły technologii sporządzania blachy na pancerz pozostały tajemnicą konstruktora, aczkolwiek niektórymi podzielił się z prasą, która okrzyknęła pancerz Czemerzina ,,wspaniałym wynalazkiem naszego wieku”. Główny jego sekret krył się sposobie wypełnienia mikroporów użytej stali chromoniklowej i jej składu. Stal wzbogacona została metalami szlachetnymi, jak iryd, wanad, a nawet srebro i platyna. Przy sporządzaniu stopu zastosowana była wysoka temperatura i wysokie ciśnienie hydrauliczne. Przy zaślepianiu porów stopu uzyskiwano znaczną ciągliwość blachy i jej twardość, 3,5 razy przekraczającą tę w tradycyjnej stali. Taka blacha nie przepuściła żadnej kuli karabinowej, a tym bardziej chroniła przed odłamkami granatu czy pocisku artyleryjskiego.

Takie cudo wynalazczości musiało kosztować, choć przecież cena życia nie daje się przeliczyć na pieniądze. I tak za najwyższej jakości pancerz trzeba było zapłacić od 1500 do 1900 rubli. Jeśli pancerz wykonywano na miarę, wówczas należało zdjąć gipsowy odlew torsu klienta, a to podnosiło cenę do niebagatelnej sumy od 5000 do 8000 rb. Koszt opancerzenia komory silnika pojazdu wojskowego wynosił 15000 rb, a opancerzenie karety 20000 rb.

Bez względu na cenę, 7000 pancerzy Czemerzina wysłano na front wojny z Japonią. Niestety przybyły one na Daleki Wschód już po zakończeniu działań wojennych.

                                 Tymczasem w 1917r. inny amerykański wynalazca, Otis Brewster zaoferował armii tzw. ruchomy fort (mobile fort), nazywany też tarczą Brewstera (Brewster body shield) czyli kompletny pancerz z 7 części, chroniący żołnierza od stóp do głów.  W razie potrzeby spiczasty hełm, zaopatrzony w chronione klapkami szczeliny obserwacyjne, mógł być odrzucony. Opancerzenie było tak wyprofilowane by kule ześlizgiwały się po jego powierzchni. Wytrzymywało pociski ckm-u Levis, wystrzeliwane z szybkością początkową 820m/sek. Całość ważyła aż 18kg..

 

        Jacek Jaworski 13 lipca 2021


     Kuriozalne uzbrojenie ochronne na przestrzeni wieków (cz. I)

Jednym z głównych wątków historii techniki wojskowej jest współzawodnictwo między środkami rażenia, a środkami niwelującymi ich wpływ na ludzi i budowle. Od średniowiecza tempo tego wyścigu dyktuje rozwój artylerii i innej broni palnej.  O ile stosunkowo łatwo jest chronić przed pociskami budowle, przez ustawianie masywnych osłon, a potem w razie potrzeby przez pogrubianie ich i zastępowanie budulca materiałami o większej wytrzymałości, o tyle ochrona ludzi stanowi zadanie znacznie trudniejsze. Przyczyną jest sztywność i ciężar osłon, które czym lepiej chronią ciało, tym bardziej ograniczają jego elastyczność i zdolność ruchu. Z tego powodu, w pewnym momencie z wojsk zaczęto wycofywać osobiste uzbrojenie ochronne, bowiem przy jego parametrach na granicy ergonomii człowieka, i tak były łatwo przebijane przez pociski broni strzeleckiej. Jednak proces ten miał swoje granice. Żaden sposób uchronienia się przed pociskiem nie mógł być wzgardzony, nawet jeśli osłonę stanowiła tektura, jedwab, tarcza czy zbroja z obu wojen światowych, a nawet … lustra.

Dziełko Johana Wilhelma Schmidta z 1809r. pt. ,,Der kleine Krieg oder Dienstlehre für leichte Truppen” ilustruje niezwykłe pomysły jakie zrodziły się wówczas w armii Westfalii. Jednym z najprostszych, służących ochronie żołnierza przed kulami było wielokrotne złożenie koca lub płaszcza i umieszczenie go na piersi, pod lederwaerkami. Rzeczywiście proste, lecz gdyby komukolwiek nie dane było zrozumieć istotę pomysłu, autor zamieścił stosowny rysunek

Do XIX w. zdawałoby się, całkowicie zapomniana została  taka broń ochronna jak stosowane przez rycerzy wczesnego średniowiecza skórzane pancerze (kaftany z utwardzanej byczej skóry). A jednak w 1813r. nad Elbą koło Pirny widziano walczących z 20. polską brygadą jazdy (13. pułk huzarów i 16. pułk ułanów) wpół dzikich Baszkirów, którzy ostrzeliwali polską jazdę chmurą strzał wypuszczanych z łuków. Już samo to stanowiło jak na te czasy, widok mocno anachroniczny. Jeszcze większą ciekawostkę stanowiło jednak to co nosili na sobie. Otóż pod kożuchami i twardymi wełnianymi sukmanami mieli na plecach dwie drewniane, podłużne płyty, złożone na krzyż, które skutecznie zabezpieczały ich od cięć broni białej. Warto dodać, że ich pobratymcy, Tatarzy robili sobie pancerze z zrogowaciałych kopyt końskich.

Okazuje się jednak, że takie drewniane opancerzenie to dopiero przyczynek do równie dziwnych pancerzy, stosowanych nawet przez całkiem cywilizowane armie. W latach 40. XIX w. polski podróżnik Teodor Tripplin zaobserwował w Hiszpanii, że kompania wyborcza jednego z pułków dragońskich używa hełmów z palonej skóry z grubą włosianą gąsiennicą, a przy tym czarno szmelcowanych żelaznych pancerzy na piersiach. Część pancerza chroniąca plecy wykonana była jednak z grubej, sztywnej skóry. Tripplina zapewniano, że taki skórzany kirys był na tyle odporny, że żadne pchnięcie cięcie pałasza nie mogło dojść do ciała. Poza tą elitarną kompanią pułku, pozostałe nosiły podobne pancerze, ale całe wykonane z jakiejś lekkiej masy sporządzonej z włókna konopi, a tak trwałej, że ani bagnet, ani kula karabinowa z odległości 30 kroków nie była w stanie go przeszyć. Receptę na tę wodoodporną masę przywiózł z Francji kpt. T. Kersausie, który zajmował się reorganizacją tego pułku.

W 1875r. miejscowe plemiona Indian zaczęły regularnie nękać graniczne prowincje Argentyny. Przeciw nim zorganizowana została ekspedycja w ramach tzw. Campana al Desirto. Walki były uciążliwe, a wojska rządowe ponosiły znaczne straty. Minister wojny Adolfo Alsina, który dał się już poznać z kilku wojskowych pomysłów racjonalizatorskich, rozkazał wówczas sporządzić dla żołnierzy pancerze z surowej skóry. Ich produkcją zajął się Arsenał w Buenos Aires. Wyglądem przypominały żelazne kirysy, ale przede wszystkim bardzo skutecznie chroniły żołnierzy przed włóczniami Indian.

 

Na ogół nieznanymi, ani z opisów ani z ikonografii, pozostają niezwykłe, bo tekturowe pancerze zastosowane przez wojska Unii podczas wojny secesyjnej w USA.  Może dlatego, iż noszono je pod mundurami. Zabezpieczały żołnierzy nie tylko od broni białej, ale i od kul karabinowych, nawet z najbardziej ulepszonej broni. Wg ówczesnych doniesień prasowych, pancerze te mogły uratować tysiące żołnierskich istnień, umocnić wartość żołnierzy i ich potencjał. Testowali na sobie oficerowie i następnie, chętnie je nabywali. Były nie tylko lekkie, skuteczne, ale i tanie; kosztowały 7 dol. w wersji oficerskiej i 5 dol. – żołnierskiej. Ich sprzedaż prowadził p. Elliot w swoim składzie na Brodway nr 231 w Nowym Jorku, były też dostępne w sklepach dla wojskowych, w trzech podstawowych rozmiarach. Amerykanie z powodzeniem używali tych pancerzy już nieco wcześniej, bo podczas walk z Indianami, kiedy to skutecznie zatrzymywały strzały z łuków.

                                                                     

 

 

 

To niezwykłe uzbrojenie z tektury miało swój polski wątek; w okresie wojny rosyjsko – tureckiej 1877r. dokładnie takie same pancerze wyrabiał warszawski rzemieślnik Jakub Pika. Codziennie z jego warsztatu znaczną ich ilość ekspediowano do armii rosyjskiej stojącej na linii bojowej w Turcji. Praktyka wykazała ich użyteczność, gdyż obstalunki na pancerze zwiększały się regularnie i w szybkim tempie. Do ich wytworzenia należało użyć szlachetne surowce włókniste – półmasę bawełnianą i masę celulozową (makulaturę), prasowane pod wysokim ciśnieniem po wcześniejszej kąpieli w roztworze chlorku cynkowego, podobnie jak to się robi przy produkcji preszpanu. Całość nasycano żywicami organicznymi. Była gładka i cechowała się dużą wytrzymałością mechaniczną.

XIX-wieczne tekturowe pancerze Amerykanów i Rosjan, aczkolwiek dziwne, miały swego chińskiego przodka z VIII w. z okresu panowania dynastii Tang. Chińczycy od wieków chętnie używali kusz, a to oznaczało pojawienie się na polu bitwy skuteczniejszych pocisków lecących z szybkością 70 km/h. Nie każdego stać było na kosztowną zbroję płytową. Wszyscy szukali niedrogiej i pewnej ochrony przed bełtami. Większość wojowników miała co najwyżej skórzane kaftany nabijane kawałkami metalu, lub też wojłokowe okrycia wypchane bawełną.

W 1621 r. powstał chiński podręcznik wojskowy, a w nim rysunek i opis zbroi wykonanej z niezwykłego tworzywa – papieru. Miała wygląd długiego płaszcza. Miało je nosić wówczas ponad tysiąc chińskich żołnierzy. Małe łuski takiego pancerza wykonywano z wielokrotnie składanego paska papieru nasączonego żywicą. Następnie każdą łuskę obrabiano nożykiem i rzemykiem doczepiano do kaftana. W ten sposób powstawała wielowarstwowa zbroja przypominająca długi płaszcz. Co ważne, była lekka i tania, a przede wszystkim chroniła przed bełtami, nawet z kusz. Z zapisków wiadomo, że wielokrotnie trafieni strzałami wojownicy w papierowych zbrojach wyglądali jak jeże. Jednak nie byli nawet ranieni i nadal walczyli.

 

Na przełomie  XIX/XX w. używano kamizelek ochronnych westfalskiego krawca Henryka Dowe, produkowane w Berlinie w 1894r. nie zabezpieczały dostatecznie od kul. 5 lat starsze od nich pancerze Kazimierza Żeglenia (Zeglarza), polskiego zakonnika z kościoła św. Stanisława Chicago, to  efekt 15 lat eksperymentów z zastosowaniem włosia i wiórów. W kolejnych modele zakonnik próbował użyć pajęczynę i jedwab. W poszukiwaniu najodpowiedniejszego jego gatunku wyjeżdżał do Berlina. Pokaz jego pomysłu elastycznej kamizelki kuloodpornej odbył się w Chicago. Sam Żegleń ubrał ją, a kościelny oddał do niego strzał; kamizelka wytrzymała tę próbę. Niestety, nie zdała egzaminu w Sarajewie w 1914 r. gdy ubrany w nią arcyksiążę Ferdynand zginął od kuli zamachowca. W tym czasie kamizelka taka była niezwykle kosztowna; po obecnym kursie jej koszt wynosił 15 tys. dol. Polski duchowny przystąpił do jej opracowania będąc poruszony ogromną ilością zabójstw dokonywanych przez ówczesny świat przestępczy. Jego intencją było wyposażyć w nie policjantów. Jednak koszt zdecydował o tym, że mogli posiadać je tylko nieliczni, uprzywilejowani funkcjonariusze.

Opancerzenie indywidualne, elastyczne pojawiło się po raz pierwszy w szerszym użyciu oraz produkcji wojskowej i cywilnej, w pierwszych latach XX w. Autorem osobliwości jaką stał się jedwabny pancerz ochronny okazał się znany na przełomie XIX./XX w. wynalazca z Tarnowa Galicji Jan Szczepanik. Ten kolejny wynalazek przysporzył mu znacznej popularności i szeroko rozsławił jego nazwisko. W kamizelce jego pomysłu energia pocisku pochłaniana była przez kolejne warstwy jedwabiu, z którego uszyta była sama kamizelka. Szczepanik zastosował taki rodzaj tkaniny, który używano w tkaniu dywanów wypukłych. Wg jego pomysłu zaczęto produkować pancerze, kamizelki, kaftany i inne ochronne części garderoby. Pancerz Szczepanika skutecznie chronił przed ranieniem od kul karabinowych i ciosami broni białej. Tkane z jego materiału parawany z podkładem z cienkiej blachy stalowej odbijały nawet 8 mm kule karabinu Manlichera, które potrafiły przeszyć z odległości 100 m 12 – milimetrową blachę. Wynalazca ten zyskał światową sławę, kiedy kareta wyłożona jego tkaniną kuloodporną uchroniła przed skutkami zamachu bombowego króla Hiszpanii Alfonsa XIII w 1902 r. Król udekorował wynalazcę orderem Izabeli I  Katolickiej. Również car Rosji Mikołaj II był żywo zainteresowany jego materiałem ochronnym. W Skierniewicach Szczepanik demonstrował swój wynalazek przed dworem i wojskowymi fachowcami. Jeździł w związku z tym do Petersburga. Car docenił jego dzieło, ale Szczepanik, kierując się względami patriotycznymi, orderu z jego rąk nie przyjął. Zadowolił się podarkiem w postaci złotego zegarka z wygrawerowaną koroną carską. Pomysł Jana Szczepanika został jednak szybko zapomniany wobec błyskawicznego rozwoju broni palnej oraz pojawienia się nowych rodzajów amunicji, przed którymi kamizelka ta nie mogła już chronić. Nie istniały bowiem wówczas tekstylne, włókiennicze czy też ceramiczne materiały balistyczne znane nam dzisiaj.

Po latach, a nawet wiekach niebytu, metalowe pancerze pojawiły się w Powstaniu Styczniowym 1863 r. Jednym z pierwszych, który zdecydował sie na ich użycie był dowódca partii na Podlasiu Władysław Cichorski ps. Zameczek. Swych ułanów wyposażył w ukute stalowe napierśniki pokryte ceratą. Tych dziwnych ni to ułanów ni to kirasjerów zobaczył Roman Rogiński na własne oczy w karczmie przy drodze z Wysokiego do Siemiatycz, o 10 wiorst od tego ostatniego. Siedziało tam 50-ciu młodych ludzi ,,w jaskrawych mundurach ułańskich z blachami na piersiach”. Druga relacja pochodzi od innego uczestnika powstania Józefa Grabca, który w kilku słowach wspomniał na ten temat: ,,Zameczek wymyślał fantastyczne mundury, jazdę ubierał w pancerze”.

Skąd podobny, dość kontrowersyjny pomysł? Może inspirację czerpał Zameczek z korespondencji jaka przed wybuchem powstania napływała do konspiracyjnego Rządu Narodowego. Napływały doń najprzeróżniejsze projekty od osób, które w trosce o przyszłą armię powstańczą proponowały do realizacji zadziwiające niekiedy pomysły i wynalazki wojenne, niezwykłe typy broni i sprzętu wojskowego. Między nimi znalazł się również projekt pancerzy ochronnych autorstwa zamieszkałego we Francji emigranta Józefa Chamskiego. Ten były żołnierz 4. pułku piechoty liniowej, w imieniu Komitetu Polskiego w Paryżu w 1863 r. mianowany został poborcą podatkowym w departamencie Ille et Vilaine. Trudnił się również poezją i publicystyką. Jego utwory jednak nie znajdowały wielu miłośników. Może dlatego skoncentrował się na projektowaniu dość zaskakujących pomysłów militarnych. Sądzić można, że przynajmniej jeden z nich mógł stać się obiektem zainteresowania nie tyle Rządu Narodowego, do którego był kierowany, co właśnie ze strony Cichorskiego – Zamczeka. Nie istnieje wprawdzie żadne źródło ikonograficzne przedstawiające pancerną jazdę tego dowódcy, lecz treść memoriału Chamskiego i sporządzony przez niego szkic projektu pancerza, nieodparcie kojarzy się z opisami ułańskich kirysów Zameczka.

Otóż Chamski dał się poznać jako wielki entuzjasta broni ochronnej, jak ją nazywał ,,odpornej”. Chciał więc by zaopatrzyć powstańców w kilka rodzajów pancerzy, począwszy od tych najprostszych. Proponował zastanowić się czy powstaniec nie ma u siebie w domu na podorędziu zwykłego narzędzia rolniczego, które zawsze potrzebne w obozie, może zarazem tworzyć wyborną broń odporną a dowcipnie użyte, w trójnasób stać się może korzystnym powstańcowi, służąc na obozowisku jako sprzęt, ochraniając go od piki, bagnetu, a czasem  nawet i od kuli, a co najważniejsze ,,podnosząc umysł przekonaniem wewnętrznem i uznaniem gruntownem, że jest lepiej uzbrojonym od nieprzyjaciela”. Chamski koncentrował się w ten sposób na przymiotach pospolitej łopaty gospodarskiej, na Litwie zwanej rydlem, a w Koronie szpadlem. Łopatę taką proponował zaopatrzyć w dwa otwory szersze u dołu, węższe u góry, w które od spodu wkłada się dwa odpowiedniej wielkości trzpienie osadzone na dwóch ukutych z żelaza blaszkach podwieszonych do rzemiennego pasa. Pas ten otaczając szyję i zapinając się na plecach, służyć miał do podwieszania żelaza łopaty na piersiach żołnierza. Przycięte krótko stylisko opadało do brzucha i cienkim rzemykiem troczone było do ciała, tworząc dodatkową ochronę.

Tym sposobem- zapewniał Chamski- ,,zrobi z żołnierza kirasjera … a siła moralna ożywi i podniesie przekonanie powstańców polskich, skoro ci się ujrzą uzbrojonymi pancernie, pewnym rodzajem narzędzia, które znajdą pod ręką w każdej chacie”. Takie pancerze wg autora pomysłu, mogły i powinny być w jeździe noszone na piersiach zawsze, ale w piechocie, która musi dźwigać na sobie wiele pakunków, łopaty zawadzałyby w marszach i obozach, gdyby nieustannie znajdowały się pod brodami. Toteż poza walką proponował nosić je na tym samym rzemieniu u boku albo z tyłu, jak komu wygodnie.

Autor tego niezwykłego pomysłu nie ograniczył się jednak do zaadoptowania łopaty na kirys. Wskazywał również na możliwość ukucia po prostu ,,przyzwoicie” grubych, stosownie wygiętych żelaznych blach i noszenia ich na piersiach jak pancerz. Wskazywał, że byłyby one nawet wygodniejsze, a może i tańsze. Na załączonym do tych objaśnień rysunku żołnierza przedstawił wizję takiego właśnie kutego pancerza. Podobnie jak łopata jest on troczony na pasie okalającym szyję i wyraźnie pokryty jest czarną ceratą.

 

W sposób nieodparty nasuwa  to na myśl podobnie wykonane pancerze jazdy Zameczka. Czy wziął on do serca sugestywne wywody Chamskiego o zaletach pancerzy i łatwości ich ukucia? Bardzo to możliwe. Gazeta ,,Nadwiślanin” donosiła, że na stacji kolejowej Łapy nad granicą litewską ,,w tamtejszej fabryce machin, opanowanej przez powstańców i obwarowanej przez nich, kują broń.”  Dodać należy, że to nie kto inny jak właśnie Zameczek zajął tę stację, a posiadając wśród swych ludzi rzemieślników z warsztatów kolejowych miał przecież wszelkie możliwości kucia tam nie tylko broni lecz i swych pancerzy.

Jacek Jaworski, lipiec 2021


Polskie swastyki wojskowe w okresie średniowiecza

 

Dla Polaków swastyka na długo jeszcze pozostanie złowieszczym symbolem przypominającym o bestialstwach dokonywanych przez nazistów, bezprawiach i zbrodniach inspirowanych przez narodowo – socjalistycznych aktywistów i przywódców. Nieodłącznie kojarzyć się  będzie z SS, Gestapo i z okupacyjnymi wojskami hitlerowskich Niemiec. Widok swastyk (Hakenkreuzów) na ich mundurach, czapkach, odznakach i sztandarach budził grozę i zarazem odrazę.

A jednak swastyka jest wpisana w pradawne dzieje Polski, tak samo jak nierozerwalnie łączy się z historią Europy. Na naszych ziemiach nosiła też nazwy: swarzyca, swarga lub świaszczyca, kołowrót lub krzyżyk niespodziany. Oprócz Słońca swastyka symbolizowała również ogień, ciepło, witalność i rozrodczość. Dla Słowian swastyka jest symbolem bożka Swarga, zależnie od interpretacji, w niektórych plemionach nazywanego Swarożyc i Swaróg.  Niektórzy badacze uważają, że Swarożyc to nie bóstwo, lecz właśnie sama swastyka. Jak wiadomo są to bóstwa solarne. Podstawą swastyki jest krzyż słoneczny o równych ramionach (oznacza on wszechobecność Boga). Złamane ramiona prezentują ruch czterech żywiołów i wzajemne przenikanie się. Zagięte ramiona niektórych swastyk tworzą niedomknięte koło – krąg płomieni, gdyż domeną bóstw solarnych był ogień. U Słowian popularne były także swastyki z podwójnym ,,złamaniem”. Jako, że są ,,dynamiczniejsze”, symbolizowały one Peruna – boga burzy, wojny i piorunów. Świaszczyca od prapoczątków była świętym symbolem Słowian,  jeden z znaków solarnych, który występuje w kilku podobnych do siebie wariantach graficznych.

Znaki swastyczne zdobiły denary Mieszka I, na których występowały razem z chrześcijańskim krzyżem i napisem MISICO, przy czym główna swastyka jest ,,podwójna”, tj. ma ramiona zgięte w obie strony.

 

 

Józef Ignacy Kraszewski w powieści pt. ,,Stara Baśń” opisał garncarza umieszczającego na swych wyrobach symbol Słońca, który Słowianie przynieśli od wspólnego plemienia aryjskiego. Chodzi oczywiście o swastykę. Może w tym przekazie było coś  z prawdy, bo np. w Płocku był w XI w. zakład garncarski, który używał swastyki jako znaku firmowego.

Podobne symbole znajdują się także na wczesnośredniowiecznej ceramice odnalezionej w Gieczu, Sandomierzu. Są one także częścią znanego motywu zdobniczego „Ręce Boga” pochodzącego z popielnicy odnalezionej w Białej k. Łodzi. Swastyki na ziemiach polskich zawsze okryte  były należytą czcią przez tych, który niegdyś nanosili je na swe przedmioty. Oznaczała szczęście, powodzenie, dobrą wróżbę. Jako wielokulturowy symbol, zawsze była znakiem przychylności bogów, urodzaju i zwycięstwa.

 

                                                                      

  

Według przekazów, swastyka ryta była również na belkach domów, jako znak ochronny, jednak drewno to nie przetrwało do dzisiejszych czasów.
W okresie wczesnego średniowiecza swastyka używana była w obrzędach religijnych do przeganiania złych upiorów. Na jednym z czerpaków wydobytym z Jeziora Lednickiego znajdujemy motyw plecionkowego krzyża maltańskiego opisanego na swastyce. Swastyczny symbol Słońca umieszczano również na biżuterii, ceramice i broni.

Swastyki można odnaleźć na budowanych w różnych okresach historii, polskich obiektach sakralnych. Wyryta w kamieniu widoczna jest na fasadzie Kolegiaty św. Piotra i Pawła w Kruszwicy, jednego z najstarszych zabytków architektury romańskiej w Polsce, zbudowanego w I połowie XII wieku. Prawdopodobnym pierwotnym miejscem tego obiektu była domniemywana Świątynia Swarożyca w Swarzędzu.

 

Swastyki plecionkowe można też spotkać na murach kościołów w Sędziszowej-Świerzawie na Śląsku i w Skalbmierzu w Małopolsce. Swarzycę zaokrągloną odnajdziemy też w Gieczu. Swastyka znajduje się na chrzcielnicy w kościele w Starym Żmigrodzie koło Jasła. Odnajdziemy ją także na jednym z grobowców na cmentarzu na warszawskich Starych Powązkach. Frapujący detal w postaci swastyki zdobią nagrobek Anieli z Makowieckich Porczyńskiej, w okolicy kwatery 220.

 

Swastyki znajdują się na rozlicznych artefaktach wywodzących się z wschodnich kresów dawnej Rzeczypospolitej – na ozdobach i przedmiotach codziennego użytku z XI – XIII w.w. z powiatów grodnieńskiego, mińskiego i mohylewskiego. Jej różnorodne odmiany, spotyka się na pieczęciach sprzed kliku wieków, należące do straganowych kupców, mieszczan, urzędników.

 

Swastyka znalazła swe odzwierciedlanie w tak ważnej dla wielu polskich rodów dziedzinie, jaką jest heraldyka. Najczęściej widnieje na rycerskich herbach z okresu średniowiecza w postaci jednej ze swych licznych odmian, tzw. triskelionu, tj. swastyki trójramiennej. Trzeba wiedzieć, że swastyka to  nie tylko najbardziej rozpoznawalna jej formaw kształcie krzyża z załamanymi ramionami; na samej Rusi  rodzajów swastyk było ok. 300 przeróżnych form, a w wielu innych państwach pojawiały się kolejne ich odmiany.

 

 

Jeden z znaczniejszych przedstawicieli litewskiej (wcześniej ruskiej) szlachty – Boreyko otrzymał w nagrodę herb nadany mu przez głowę Wielkiego Księstwa Litewskiego, ks. Olgierda, syna Giedymina. Był to wyraz uznania za zwycięstwo nad wojskami tatarskimi Złotej Ordy w 1362 r. w bitwie nad Sinymi Wodami. Bitwa ta rozstrzygnęła o wzroście potęgi Litwy, która rozciągnęła się od morza do morza włączając w swe granice ziemie Księstwa Kijowskiego .

Na herbie Boreyków widniała czerwona swastyka na białym tle. O losach członków rodu Boreyków nawet na Litwie niewiele wiadomo. Jeden z nich, Robert Boreyko ufundował w 1610 r. kaplicę w Wilnie, a Józef Chodźko – Boreyko, brał udział w powstaniu 1831 r., ale udało się mu uniknąć popowstaniowych represji i aresztu.

Poprzez heraldykę polska swastyka przeniknęła do sfery wojskowości, bo choć swarga na ziemiach polskich traktowana była jako swego rodzaju talizman zarezerwowany do użytku religijnego oraz ludowego, to jednak pojawiła się również u naszych wojów i rycerzy.

Od najdawniejszych czasów polscy wojowie zdobili swą broń i uzbrojenie znakami swastyk. Nie traktowano je jedynie jako ozdobnik, jeden z wielu ornamentów.  Swastyki, wówczas swargi, świaszczyce niosły dla nich mistyczny przekaz o boskiej opiece roztaczanej nad posiadaczem takiego znaku, który miał zapewnić wojenne powodzenie i ochronę przed ranami i śmiercią. Dlatego swastykami pokrywano wszelkiego typu broń, tarcze, nanoszono je na proporce hufców. Oryginalny wizerunek swargi na tarczy polskiego woja nie przetrwał próby czasu, lecz znamy go dzięki  pasjonatom z grupy rekonstrukcji historycznej Drużyna Najemna Swarga. Jej członków łączy pasja do historii i archeologii Europy, scala zaś silna więź, pogłębiana przez każdy kolejny wyjazd, każdą inicjatywę i imprezę historyczną. Celem Drużyny jest propagowanie kultury epoki wczesnego średniowiecza, przybliżania ludziom jej wspaniałości, dokonań materialnych, jak i duchowych.
Jej członkowie jeżdżą na największe festiwale skupiające się na wczesnym średniowieczu zarówno w Polsce, jak i za granicą. Nieustannie rosną w siłę. Lecz ich siła wyraża się nie tylko w ilościowym składzie drużynników i ich umiejętnościach posługiwania się dawaną bronią, lecz także w głębokim profesjonalizmie i wiedzy historycznej odzwierciedlonej w pieczołowitym odtwarzaniu wszelkich szczegółów strojów, sprzętów i uzbrojenia. Dlatego można w pełni polegać na ich wersji wyglądu tarcz, na których poumieszczali znaki swarg, takiego wzoru jaki widoczny jest do dziś na murze kolegiaty w Kruszwicy. Taki samy znak odtworzonej swastyki widnieje na proporcu wojów Najmana Swargi.

 

Wyrazistym przykładem umieszczania swastyk na uzbrojeniu dawnych prasłowiańskich wojów jest grot kopii, tzw. ,,kowelski”, wykonany ze stali i inkrustowany srebrem. Odnaleziono go pod Brześciem, pochodzi z III w. Swastyka znajduje się też na jednym z mieczów z Pokrzywicy Wielkiej na Mazowszu oraz na mieczu z Lutomierska.

Herb rycerski na tarczach Boryków pojawił się jeszcze na  polach bitwy pod Grunwaldem. Herby te były ważnym elementem identyfikującym wojownika. Widniały też na rycerskich tunikach.

 

Gdy  z pól bitewnych znikło rycerstwo z swymi tarczami, na których umieszczano herby rodowe, znikła z polskiej sfery wojskowej i swastyka. Ponownie symbolika swastyki odrodziła się w czasie I wojny światowej u legionistów 4. pułku piechoty, a następnie w pułkach Podhalańskich i niektórych jednostkach artylerii.

       Jacek Jaworski, lipiec 2021


Kilka mało znanych sztandarów wojskowych okresu wojny polsko – bolszewickiej

W wojnie z bolszewikami każde wsparcie było dla Polaków bezcenne. Nic dziwnego, że armia odradzającej się Rzeczypospolitej próbowała sięgać nawet po … Rosjan. W białoruskim Pińsku w końcu 1918 r. sformowała się białogwardyjska Rosyjska Drużyna Oficerska, która w marcu przyłączyła się do Dywizji Podlaskiej Wojska Polskiego. Do oddziału wcielono także Rosjan służących w oddziałach Ukraińskiej Republiki Ludowej, a nawet jeńców bolszewickich, którzy dobrowolnie wyrazili na to chęć. Na czele Drużyny stanął mieszkaniec Pińska, były oficer rosyjskiej armii, Polak kpt. Józef Bocheński. W szeregach WP oddział walczył przeciw bolszewikom jako Pińsko – Wołyński Batalion Ochotniczy. W styczniu 1920 r. mocno już zredukowany do 120 ludzi oddział został włączony w skład 3 Armii Rosyjskiej tworzonej na terytorium Polski i przetransportowany na Krym, gdzie w składzie III Korpusu Armijnego toczył dalsze walki z bolszewikami do kwietnia 1920 r. kiedy to został rozformowany.

Pińsko – Wołyński Batalion Ochotniczy posiadał własny sztandar w barwach białych i czerwonych z polskim Orłem i herbem Pińska oraz nazwą jednostki.

     

                                                                *

W 1920 r. oddziałem sprzymierzonym z WP była Ochotnicza Sprzymierzona Armia  białoruskiego generała Stanisława Bułaka – Bałachowicza, składająca się z dziwacznej zbieraniny żołnierzy różnych armii i narodowości, w tym również Polaków. Byli istnym postrachem dla bolszewików. Jej liczebność osiągnęła 20 tys. żołnierzy, którzy walczyli z sowiecką Rosją nawet jeszcze  po zawarciu rozejmu między Polską a bolszewikami. Odznaką bojową Bałachowców stał się biały krzyż z czarną czaszką. Symbol ten widniał na ich czarnym proporcu oraz na narękawanych naszywkach.

*

            Niespodziewanymi sprzymierzeńcami Polski podczas wojny 1920 r. stali się także  rosyjscy kozacy. Pochodzili z różnych pułków stacjonujących od Uralu pod Don. Silą wcieleni do Armii Czerwonej, przy nadarzającej się okazji przechodzili całymi jednostkami na stronę polską. W szeregach WP sformowano a nich dwie brygady: Dońską esauła Salnikowa i Kubańską esauła Jakowlewa, umundurowane w ich tradycyjne stroje. W Kaliszu sformowała się 2. Brygada Kubańska. Składała się z kozaków Kubańskich i Terskich. W połowie sierpnia brygada wyruszyła na front i wzięła chwalebny udział w wielkiej kawaleryjskiej bitwie pod Komarowem. Obie brygady kozackie połączyły się na froncie południowym we wrześniu. Razem utworzyły Zbiorczą (Swodną) Dywizję Kozacką. Po wycofaniu z frontu na początku października Dywizja przyłączyła się do armii Ukraińskiej Republiki Ludowej.

 

Il. 4 Dywizja Kozacka Wojska Polskiego. Z prawej kozacy Kubańscy z proporcem swej brygady

*

            Mało znanym faktem pozostaje zbrojny udział Polaków po stronie bolszewików, gdzie sformowano z nich tzw. Dywizję Zachodnią (późniejszą 52.). Składała się z trzech brygad po kilka pułków mających polskie nazwy (np. Warszawski, Wileński, Białostocki, Grodzieński). W składzie II. Brygady Białogrodzkiej walczył m.in. 2. Rewolucyjny Lubelski Pułk Strzelców sformowany w Moskwie w 1917 r. pod dowództwem Roguskiego. Pułk walczył na Froncie Południowym z kozakami gen. Bałaszowa, a następnie przeniesiony na Białoruś walczył przeciw armii niemieckiej, a w marcu 1919 r. starł się także z Wojskiem Polskim. Pułk posiadał czerwony sztandar z polskimi i rosyjskimi napisami oraz skrótem nazwy jednostki.

Il. 5 Polskie jednostki w RKKA 1918-1920, w tle sztandar 2. Lubelskiego Pułku Strzelców II. Brygady Zachodniej Dywizji

Jacek Jaworski, czerwiec 1920


Mało znane sztandary polskich oddziałów wojskowych w okresie I wojny światowej

I wojna światowa zastała Polaków rozrzuconych po całym świecie. Od Syberii i azjatyckich stepów Turkiestanu, poprzez Europę, do Stanów Zjednoczonych i Kanady formowały się polskie oddziały wojskowe.

W 1918 r. w stolicy Syberii – Irkucku, spośród potomków polskich zesłańców i rozmieszczonych tam jeńców narodowości polskiej, pochodzących z c. k. armii Austro-Węgier, sformował się szerzej nieznany Legion Polski płk. Skrybbo przy siłach Białej Gwardii. Legion szybko się rozrastał. We wrześniu 1918 r. składał się z trzech kompanii liniowych, a projektowane było utworzenie czwartej kompanii. Powstała również kompania sztabowa oraz Legia Oficerska. Legion zaliczony został w skład garnizonu irkuckiego i pełnił służbę wartowniczą. Jesienią Legion Polski połączył się z polską V. Dywizją Syberyjską i przeniesiony został do Nowo-Nikołajewska, gdzie przemianowano go na 3. Pułk Strzelców im. gen. J. H. Dąbrowskiego. Pod wodzą ppłk. Kohutnickiego podjął walki z bolszewikami na terytorium Syberii. Legion Polski w Irkucku otrzymał od miejscowej Polonii karmazynowy sztandar z białym Orłem.

*

W Turkiestanie skupiły się wydzielone z byłej carskiej armii oddziały wojskowe złożone z Polaków. Ich celem był powrót z bronią w ręku do ojczyzny. Sformowały się 3 kolumny marszowe, które kolejno podjęły mniej lub bardziej udane próby przedarcia się do Korpusów Polskich na Ukrainie, Białorusi i Mołdawii.  9 września 1917 r. na placu przed kościołem katolickim w Taszkencie odbyła się uroczystość poświęcenia sztandaru Polskiego Oddziału Wojskowego, ufundowanego przez tamtejsze Koło Polek (przewodnicząca – Stanisława Długoszewska, zastępczyni Irma Kaczorowa). Po mszy, ksiądz Stanisław Żelazowski wręczył go ppłk. Zarako-Zarakowskiemu, który następnie przekazał go dowódcy Oddziału – rtm. Henrykowi Proszkowskiemu, który złożył uroczystą przysięgę, że będzie bronić go do ostatniej kropli krwi. W uroczystości, poza wojskowymi Polakami i miejscowym polskim społeczeństwem, wzięli również udział Rosjanie z komisarzem Rządu Tymczasowego, gen. Czerkiesem i atamanem Murawiewem na czele. Po ukończeniu ceremonii poświęcenia sztandaru w koszarach Oddziału odbył się uroczysty obiad podczas którego rolę gospodyń pełniły panie z Koła Polek. Całość zakończono wieczornym koncertem w miejscowym teatrze Colosseum.

Sztandar posiadał na karmazynowym tle wizerunek orła, wzoru piastowskiego bez korony, z łukowato wygiętym napisem: „Nie damy ziemi skąd nasz ród”. Na odwrocie widniała Matka Boża z napisem: „Pod Twoją obronę uciekamy się”. Do drzewca przypięto karmazynową szarfę z wyszytymi motywami wieńców laurowych, a na jego szczycie był osadzony srebrzony orzeł.

*

Legion Polski w Finlandii to formacja z okresu I wojny światowej, niewątpliwie należąca do  najmniej znanych. Sformowany został w końcu 1917 r. z Polaków wydzielonych z armii carskiej służących w garnizonach w Helsinkach, Wyborgu, Ino, Willmanstrandzie, Tammerforsie, Vaasa o kilku innych miastach. Podczas stanowienia państwowości fińskiej i wojny domowej z rodzimymi bolszewikami oraz resztkami rosyjskiej armii w Finlandii, Legion Polski liczący ok 4 tys. ludzi stanął po stronie prawowitych władz, walcząc wiosną 1918 r. głównie na froncie wyborgskim i przyczynił się do uzyskania niepodległości przez Finlandię.

W 10. rocznicę powstania tego Legionu napisano o nim m.in.: „Podnieśli wysoko i dumnie sztandar z Orłem Białym i hasłem: „Niepodległość Ojczyzny”.

 *

22 czerwca 1918 r., w Szam­panii delegowane pododdziały polskich pułków I. Dywizji Strzelców Armii Polskiej we Francji odbyły wielką uroczystość. Tego dnia nasze pierwsze pułki, walczące na froncie francuskim przeciwko Niemcom, miały otrzymać od miast: Paryża, Verdun, Belfort i Nancy sztandary bojowe. Przed frontem szeregów polskich żołnierzy ustawiony był ołtarz polowy, obok złożone sztandary. Na uroczystość przybył prezydent Republiki Francuskiej Poincare, któremu towarzyszyli liczni dygni­tarze francuscy, generalicja, przedstawiciele polskich władz politycznych, przedstawiciele armii sprzymierzonych, oraz wielu przyjaciół Polski.

Wysłuchano mszy polowej, podczas której chorążowie pułków stanęli blisko ołtarza, trzymając amarantowe sztandary, na których widniały Białe Orły. Gdy kapelan poświęcił sztandary, oficerowie i żoł­nierze złożyli przysięgę: „Przysięgam przed Panem Bogiem Wszechmogącym, w Trójcy Świętej Jedynym, na wierność Ojczyźnie mojej, Polsce jednej i Niepodległej; przysięgam, iż gotów jestem życie oddać za świętą sprawę Jej zjednoczenia i wyzwolenia, bronić sztandaru mego do ostatniej kropli krwi, dochować karności i posłu­szeństwa mojej zwierzchności wojskowej, a w całem postępowaniu mojem strzec honoru żołnierza pol­skiego. Tak mi Panie Boże dopomóż”.

Po przysiędze, która wywarła na wszystkich ogromne wrażenie, prezydent Poincare, wygłosił podniosłą mowę, opublikowanej we wszystkich dziennikach i czasopismach, w której powiedział m.in.: „Panowie! W imieniu Francji składam hołd sztandarom, ofia­rowanym Armii Polskiej przez miasta; Paryż, Nancy, Belfort i Verdun. Paryż, który od półtora wieków przyjmował zawsze z gotowością i wzruszeniem synów Polski męczeńskiej. Paryż, gdzie Kościuszko przeżywał promienne chwile swej młodości i czarne godziny u schyłku życia; Paryż, skąd podążył on za morza bronić młodej Rzeczypospolitej, jako adiutant Waszyngtona i towarzysz broni Lafayett’a. Sztandar swój ofiarował Paryż, który podziwiał wzniosłe poezje Mickiewicza, który otworzył mu z wielką radością podwoje College de France. Drugi sztandar ofiarowało miasto Nancy, które wy­rażając wierną wdzięczność całej Lotaryngii, wzniosło pomnik »Stanisławowi Dobroczyńcy« na przepięknym placu Królewskim. Nancy, które w kaplicy Bon Secours, wzniesionej na wzór świątyń polskich, przechowuje grobowiec Katarzyny Opalińskiej, mauzoleum Stanisława i serce Marii Leszczyńskiej; Nancy, które zazdrośnie strzeże przed zaku­sami wroga swoje pałace, fontanny i portyki — bez­cenne skarby, pozostawione przez dobrego króla Polski starej stolicy Lotaryngii. Belfort, czujna strażnica Francji, nie mógł nie współczuć długim mękom Polski Belfort. Wreszcie Verdun, którego sławne imię rozbrzmie­wać będzie dla ludzkości po wsze czasy, jako pieśń zwycięstwa i wyzwolenia. Przez takie oto miasta ofiarowane sztandary polskie, godne są zaiste szlachetnego narodu, któremu zwiastują odrodzenie; godne są dzielnych wojsk, które je na zwycięski bój poprowadzą. Świętymi emblematami podobnymi w wa­szym nowym wysiłku sławnym chorągwiom Piastów i Jagiellonów, odradzacie czasy bohaterskie, gdy na amarantowym sztandarze bojowym Orzeł Biały rozwijał dumnie swe skrzydła. Te sztandary polskie przywodzą na pa­mięć Francji i obraz oburzenia, którem go­rzała od początku, na widok męki narodu polskiego i rozszarpania jego ojczyzny; i dłu­gotrwałą przyjaźń niegdyś zbyt często bez­silną, którą zachowaliśmy dla niedoli Polski; i przyjęcie braterskie tylu wygnańcom oka­zane; i krwi francuskiej i polskiej wspólnie przelanej, i walki w szeregach Armii napoleoń­skiej; a potem w czasach bliższych, te same ciężkie przejścia, wspólnie przeżyte w 1870 r. A dziś, sztandary polskie składają świadectwo świet­nym czynom polskich ochotników w obecnej wojnie i są odgłosem tylu protestów, które słyszeliśmy w ogniu bitew z ust żołnierzy Poznańczyków, którzy dość już mają przymusowego zaciągu do pruskich szeregów. Dla dzielnych żołnierzy tu obecnych i dla Polski całej macie, o Sztandary! siłę symbolu jeszcze bardziej potężną i bardziej świętą. Odtąd nie pod obcym znakiem walczyć będą synowie Polski: mieć odtąd będą barwy własne. Przybyli tłumnie z za oceanu tworzyć będą armię samo­dzielną, walczącą obok Aliantów nie tylko o wspólny ideał, ale i o własny ideał narodowy. Naród, który pomimo przemocy i ucisku zachował nie­naruszenie narodową odrębność, który wytrwał zwycięsko przy swoich tradycjach narodowych, który nigdy nie poz­wolił zagłuszyć swego głosu lub stłumić swoich dążeń, którego dusza nieśmiertelna wystrzeliła przepięknym kwiatem sztuki i literatury — naród ten zrywa się do nowego pochodu krzyżowego”.

*

Armię Polską we Francji (,,Błękitną Armię” gen. Józefa Hallera) zasilili w liczbie ok. 30 tys. ochotnicy- byli jeńcy wojenni pojmani przez armię włoską. Ci wcieleni do c.k. armii Austro – Węgier Polacy chętnie wstępowali w 1918 r w szeregi tworzących się z nich w obozach w Santa Maria Capua Vetere i La Mandria di Chivasso dziesięciu polskich pułków i czterech mniejszych formacji pomocniczych. W konsekwencji polskie jednostki z Francji i Włoch przybyły do Polski by wziąć udział w wojnie z bolszewikami 1920 r.

*

            Do ,,Błękitnej Armii” Hallera podążali ochotnicy nie tylko z Francji czy Włoch, lecz także z obu Ameryk. Obóz rekrutacyjny dla tych ochotników ulokowano po kanadyjskiej stroni granicy z USA, w Niagara -on-the-Lake, a w Toronto powstała polska szkoła oficerska. Polscy żołnierze w Kanadzie otrzymali nazwę Kanadyjskiego Korpusu Polskiego. Pierwszy transport z 600 polskimi żołnierzami odjechał z obozu już w grudniu 1918 r., pociągiem z St. John do Nowego Jorku, a zaraz potem napłynęły kolejne. Transporty morskie przypływały do Francji co 2 tygodnie, więc w końcu lutego było już ponad 10 tys. żołnierzy z których wkrótce utworzono 1. Dywizję Armii Polskiej we Francji.

Ochotnicy z USA i Kanady otrzymywali od lokalnych społeczności szereg sztandarów, które na francuskiej ziemi stawały się znakami bojowymi poszczególnych pułków. W samym obozie Niagara-on-the-Lake powiewał polski sztandar ofiarowany ochotnikom przez Polonię z Filadelfii i okolicy.

  Jacek Jaworski czerwiec 2021


Ciekawostka a zarazem zagadka. Znalazłem ten unikatowy rysunek Romana Rupniewskiego. Przedstawia gwardię narodową Krakowa z okresu Księstwa Warszawskiego. Uwagę przykuwa postać kawalerzysty (trzeci z prawej). Żadne inne znane mi źródło ikonograficzne nie przedstawia takiego jeźdźca w mundurze jakby szwoleżerskim, lecz w innych barwach, z niebieskimi wyłogami i niebieskiej czapce, czyli w barwach Krakowa. Co to za formacja konna, jak liczna, jak się nazywała?, tego nie wiem, nie znajduję o konnym oddziale GN żadnych informacji, wiadomym jest, że gwardie narodowe poszczególnych miast składały się z jednego trzybatalionowego pułku piechoty, a przepis ubiorczy nie podaje takiego wyglądu gwardzisty. Z drugiej strony Rupniewski  był solidnym i rzetelnym artystą i prawdopodobnie nie pozwoliłby sobie na fantazjowanie. Tak czy inaczej nie mogłem się oprzeć pokusie i na podstawie tego Malunku Rupniewskiego zrobiłem maksymalnie wierną namalowanemu wizerunkowi gwardzisty, rekonstrukcję niezwykłej czapki tego wojaka z umieszczonym na dnie półsłońca herbem Krakowa, oto ona.

Jacek Jaworski©2021


Napoleon – Cesarz Francuzów – zmarł dwieście lat temu

Przed dwustu laty, 5 maja 1821 roku zmarł na wyspie Świętej Heleny człowiek, który na przełomie XVIII i XIX wieku zmienił Europę, wstrząsnął tronami, ustanowił nowe granice państw, przyczynił się do śmierci setek tysięcy ludzi, przekazał potomnym nowe zasady prawa, odkrył starożytność egipską – bez przesady zmienił ówczesny świat. Był to Napoleon Bonaparte (ur. 15.08.1769 r.). Cesarz Francuzów, który po latach życia na szczycie władzy  zmarł na wygnaniu, jako pilnie strzeżony, więzień daleko od swojego świata, na maleńkiej wyspie, będącej przysłowiową kropką na mapie oceanu.

Wykorzystując rocznicę zamierzam przybliżyć ostatnie lata życia Napoleona, człowieka, który sam sobie włożył koronę cesarską na skronie i był to gest i rzeczywisty i symboliczny, gdyż wielkość zawdzięczał swojemu geniuszowi. Takim widzieli go współcześni – i przyjaciele i wrogowie – gdyż takie były realia. Do chwili obecnej ta postać budzi skrajnie sprzeczne uczucia i opinie, a w zależności od miejsca spojrzenia jedni widzą w nim uosobienie zła, człowieka który zrujnował Francję i Europę, a inni widzą człowieka, który wyprzedził swoją epokę i dążył do zjednoczenia Europy.

Nie zamierzam uczestniczyć w tym sporze, ani wciągać do niego Kolegów. Natomiast posługując się kartami pocztowymi z mojej kolekcji: „Napoleon i Jego epoka”, liczącej ponad cztery tysiące pozycji, pokażę obrazy lat spędzonych na historycznej już Wyspie, poczynając od ostatnich dni we Francji.

Waterloo. 15 czerwca 1815 roku na belgijskich polach, nieopodal Brukseli  odbyła się bitwa wojsk francuskich dowodzonych przez Napoleona z połączonymi siłami brytyjsko-pruskimi dowodzonymi przez Wellington.  Wynik tego starcia znają wszyscy, natomiast kolejne wydarzenia nie zawsze są oczywiste. Po przybyciu do Paryża Napoleon spotkał się z ministrami, powołano Komisję Rządową pod kierownictwem ministra Józefa Fouche (1750-1820). Cesarz abdykował na rzecz swojego Syna. W dniu 23 czerwca odwiedził Malmaison, gdzie pożegnał się z królową Hortensją (1783-1837), córką nieżyjącej już Józefiny (1763 – 18140, żoną Ludwika Bonaparte. W dniu 3 lipca  Napoleon wyjechał do Rochefort i w tym dniu skapitulował Paryż, otwierając ponownie bramy przed wojskami sprzymierzonych i powracającym w angielskiej asyście  królem Ludwikiem XVIII.  W dniach od 9 do 15 lipca Napoleon przebywał na wyspie Aix, obok La Rochelle, próbując uzyskać zgodę na osiedlenie się w Anglii. W dniu 15 lipca Cesarz wstąpił na pokład angielskiego okrętu „Bellerophon”, zdążając do wybrzeży angielskich, gdzie dopłynął w dniu 24 lipca. Po kilku dniach oczekiwania na pokładzie okrętu bez prawa zejścia na ląd do Napoleona przybył admirał Keith z decyzją rządu angielskiego odmawiającą prawa pobytu na ziemi angielskiej i wskazującą jako miejsce zesłania daleką wyspę na południowym Atlantyku. To miejsce nosi nazwę Wyspa Świętej Heleny. Był to wówczas punkt etapowy w drodze z Europy do Afryki Południowej i dalej do Indii, a także z kontynentu afrykańskiego na południowoamerykański i zarazem angielska baza wojenna z niewielkim garnizonem, strzegącym portu. Garnizon tworzyli żołnierze 53 pułku piechoty. Powierzchnia wyspy wynosi 314 km2. Klimat na wybrzeżu kontynentalny, natomiast w centrum wyspy, na płaskowyżu jest niekorzystny, o zmiennych temperaturach, silnych wiatrach, dużym nawilgoceniu, częstych mgłach. Po latach, na tej wyspie na przełomie XIX i XX stulecia Anglicy trzymali wziętych do niewoli Burów z Afryki Południowej. Stolicą jest Jamestown. W 1977 roku wyspę zamieszkiwało około 3 tys. osób, ale w roku 1815 było zapewne mniej mieszkańców.

10 sierpnia Napoleon na pokładzie kolejnego okrętu floty angielskiej o nazwie „Northumberland” opuścił na zawsze terytorium Europy. Towarzyszyła mu świta francuska – marszałek dworu Bertrand z żoną i dziećmi, kilku oficerów w stopniu generalskim, lekarz, ksiądz, kamerdyner, mameluk Saint Denis,  osobisty „ochroniarz” rodem z Korsyki o nazwisku Cipriani i inni. Łącznie około pięćdziesięciu osób. Na pokładzie był także admirał Cockburn, gubernator Wyspy,  Rejs trwał do 16 października, kiedy to okręt zarzucił kotwicę w porcie wyspy. Następnego dnia Napoleon zszedł na ląd – to jest data historyczna, a więc należy ją wymienić. Było to 17 października 1815 roku o godzinie 7.30 rano.

Na siedzibę Cesarza i francuskiej ekipy przeznaczono drewniany budynek, dawny magazyn, liczący dwadzieścia pomieszczeń. Obiekt nie był przygotowany na przyjęcie gości i na czas remontu Napoleon zamieszkał w domu rodziny Balcomb, gdzie przebywał około dwóch miesięcy. Po dostosowaniu obiektu w Longwood, ekipa francuska przeprowadziła się tam i do sąsiadujących budynków. Ściany pokoju zajętego przez Cesarza obito brunatnym nankinem (jedwab), umieszczono na nich portrety Syna i obydwu cesarzowych – Józefiny i Marii Luizy. Do spania służyło łóżko polowe (spod Austerlitz), w pokoju była jeszcze kanapa, kilka krzeseł, komoda. W łazience angielski cieśla okrętowy ustawił drewnianą wannę. W budynku była także sala bilardowa i jadania. Francuska asysta pomieściła się w budynku głównym i zabudowaniach obok.

Początkowo pobyt Napoleona upływał w zasadzie bez konfliktów z angielską władzą, wyjąwszy drobne incydenty związane z codziennym życiem. Lord admirał Cockburn, gubernator Wyspy odpłynął jednak w dniu 17 kwietnia 1816 r. zastąpiony przez sir Hudsona Lowe, generała porucznika. W przeszłości Napoleon i nowy gubernator spotkali się na polach bitew (między innymi w Tulonie 1793 roku), aczkolwiek nie mieli okazji poznać się osobiście. Hudson Lowe był typem służbisty, przejęty powierzoną mu rolą, a do rządowych dyrektyw dokładał własne drobne, ale dokuczliwe szykany. Napoleon i ludzie z jego otoczenia nie pozostawali dłużni i atmosfera „zgęstniała”. Pomimo blokady informacyjnej wiadomości o sytuacji na wyspie przenikały do angielskiej opinii publicznej, która o dziwo krytycznie oceniła swojego przedstawiciela. Hudson Lowe po powrocie do Anglii w spotkał się wręcz z ostracyzmem i niesławą, musiał zmienić nazwisko – zmarł w 1844 roku.

Napoleon początkowo dużo czytał, dyktował pamiętniki, spisywane przez  sekretarza Les Cases, spacerował, odbywał konne przejażdżki, rozmawiał z otoczeniem, które nadal stosowało – usiłowało – obyczaje dworskie z Paryża. Gubernator zwracał się do Napoleona per „Generał Bonaparte”, podczas gdy Francuzi nadal używali tytułów Sir i Cesarz. W odwecie Napoleon nie chciał przyjmować Hudsona Low. Ten w rewanżu ograniczał trasę spacerów i przejażdżek, składał niespodziewane wizyty kontrolne w Longwood, kontrolował korespondencję przywożoną i wywożoną przez statki zawijające do portu. Chociaż zapewne jakieś materiały komuś udawało się przemycić. Ale może także pozorowano ich przemyt dla nadania im pozoru autentyczności. Wszystko i wówczas miało swoja cenę. Mam w swoich zbiorach publikację pod tytułem Rękopism nadesłany z wyspy S.Heleny niewiadomym sposobem/ Przełożony na polskie z francuzkiego exemplarza, wydanego w Londynie u P.Murray 1817. Książkę wydano w Warszawie w Drukarni Zawadzkiego i Węckiego w 1817 r. (!). We wstępie – angielskim – znajduje się zapewnienie, iż „Dzieło…wyszło z wyspy S.Heleny, lubo sposób doyścia jego nieiaką taiemnica osłoniony został umyślnie. Czy zaś istotnie pisał je Buonaparte, czyli ktokolwiek z zaufanych jego przyjaciół, musi pozostać jako domysł.” 

Gubernator kontrolował gości odwiedzających Longwood, a ludzi z otoczenia Cesarza odsyłał do Anglii pod byle pretekstem. Wśród cesarskiej asysty także nie było spokoju, przedłużający się pobyt wywoływał zadrażnienia i konflikty, część ludzi chciała wrócić do Francji ze względów rodzinnych bądź zdrowotnych.

Zdrowie zaczęło dokuczać także Cesarzowi. Dwaj kolejni lekarze angielscy, którzy opiekowali się Napoleonem zostali odesłani  do Anglii, pod niepisanym zarzutem zbytniej troski o zdrowie więźnia. Przybyli lekarze z Korsyki, ale nie potrafili rozpoznać choroby trawiącej Napoleona, a problemy zdrowotne nasiliły się w 1819 roku. Wokół tej nierozpoznanej choroby powstały teorie spiskowe, głoszące iż Cesarz został otruty. Przecież Cesarz miał w chwili śmierci 52 lata, co nawet jak na ówczesne warunki nie było wiekiem alarmowym dla zdrowego człowieka. Teorie te żyją także współcześnie i co pewien czas pojawiają się głosy o celowości i potrzebie otwarcia trumien i sprawdzeniu przyczyny zgonu.  Na szczęście władze francuskie są odporne i nie są skłonne do takich działań, co jest uzasadnione względami czysto humanitarnymi, ale także politycznymi. Przecież jeżeli ktoś truł Cesarza, to mógł być tylko człowiek z bliskiego otoczenia, czyli Francuz. Anglicy, poza lekarzami nie mieli dostępu. Zwolennikom „szukania trupa w szafie” polecam lekturę książki pt. Zabójstwo na Świętej Helenie autorstwa Bena Weidera i Stena Forshufvud, wydanej w polskim przekładzie w 1997 r. przez Wydawnictwo Amber sp. zoo. (Antykwariaty, może biblioteki.) Autorzy rozwijają teorię spiskową, przedstawiając argumenty i dokumenty. Interesujące.

Napoleon podobno przeczuwał zbliżający się koniec życia. 15 kwietnia 1821 roku zaczął dyktować testament. Spisywał go do 25 kwietnia gen. Montholon na zmianę z Marchandem. Polecam dwutomową pozycję Historya niewoli Napoleona na wyspie Świętej Heleny przez Jenerała Montholon. Towarzysza wygnania i wykonawcę testamentu Cesarza. Książkę wydano w Warszawie w 1846 roku w Drukarni J. Jaworskiego  przy ulicy Miodowej w Pałacu Rządowym dawniej Paca  (obecna siedziba Ministerstwa Zdrowia). Wcześniej, bo w 1841 roku ukazało się opracowanie pt Historya Napoleona przez Emila Marco de Saint-Hilaire zawierające testament Napoleona. Wydawcą był August Emanuel Glucksberg w Warszawie, przy ulicy Miodowej No 407, pod Filarami.  Nie są to w tym okresie jedyne pronapoleońskie publikacje w Warszawie – jak widzimy ówcześni wydawcy trzymali przysłowiową  „rękę na pulsie”.

W dniu 2 maja nastąpiło gwałtowne pogorszenie zdrowia Cesarza, mówił w malignie, wzywał dawnych towarzyszy broni,  syna i żonę. 3 maja Napoleon przyjął ostatnie namaszczenie. 4 maja nad wyspą przeszła silna burza, co oczywiście miało być symptomem i zwiastunem nieszczęścia . I było. W dniu 5 maja 1821 roku o godzinie 5.30 po południu Napoleon wypowiedział ostatnie słowa, które przeszły do historii: „czoło armii”. Dwadzieścia minut później nastąpił zgon.

Następnego dnia o 6 rano doktor Antomarchii w asyście ośmiu lekarzy angielskich dokonał oględzin ciała zmarłego. Ustalono oficjalną przyczynę śmierci – dziedziczny rak żołądka. Serce i żołądek umieszczono w osobnych naczyniach szklanych w zalewie ze spirytusu winnego i włożono do trumny. Zwłoki ubrano w mundur strzelców konnych gwardii i przykryto płaszczem historycznym z bitwy pod Marengo. W nogach położono kapelusz. Szczegółowy opis zawdzięczamy temu, że aparat fotograficzny jeszcze czekał na wynalezienie.

W dniach 6 i 7 maja zwłoki wystawiono na widok publiczny. Zmarłego żegnali mieszkańcy wyspy i żołnierze angielskiego 53 pułku piechoty oraz przebywający w porcie podróżni i załogi statków.

8 maja ciało zabalsamowano i ulokowano w blaszanej trumnie, tę włożono do trumny z drewna hebanowego, kolejno do trumny z ołowiu i do zewnętrznej – hebanowej.

Na miejsce pochówku wybrano dolinkę, przez którą płynął strumyk – ulubione miejsce wycieczek konnych Cesarza.

Pogrzeb odbył się w dniu 9 maja. Trumnę wieziono na wozie dostosowanym do tego celu, a następnie nieśli ją angielscy grenadierzy . Było ich aż dwudziestu czterech, ze względu na olbrzymi ciężar. Grała orkiestra 53 pułku, oddano salwy honorowe, grób przykryto głazem bez napisu.

Po wyjeździe Francuzów obiekt mieszkalny zamieniono na magazyn, zacierając ślady jego kilkuletniej funkcji reprezentacyjnej.

W 1840 r. po porozumieniu rządów Anglii i Francji  przeniesiono ciało Napoleona  do Paryża, gdzie spoczywa w krypcie Kościoła Inwalidów.

W 1854 roku rząd Francji zakupił obiekt w Longwood i miejsce pochówku nad strumieniem. W budynku utworzono muzeum.

Legenda napoleońska powstała niemal natychmiast po upadku Cesarza.  Wielki człowiek, szykanowany i  samotny więzień na  dalekiej wyspie, odarty z godności i zaszczytów, mieszkający w drewnianym baraku zamiast w pałacu, oderwany od rodziny i bliskich – taka sytuacja musiała wzbudzać wyobraźnię i rodzić mity. Przyczyniali się do ich utrwalania  Francuzi z cesarskiego otoczenia odsyłani do Europy, marynarze i podróżnicy niedopuszczeni do złożenia wizyty w Longwood, oficerowie i żołnierze z lokalnego garnizonu odsyłani do Anglii, a także liczni bonapartyści z całej Europy. Taka sytuacja zapładniała poetów, pisarzy, malarzy, rzeźbiarzy, a ich dzieła powstawały zwłaszcza w latach czterdziestych XIX wieku, kiedy prochy Cesarza sprowadzono do Francji i w kolejne rocznice urodzin, śmierci, zwycięstw i innych okazji. Sadząc po ilości reprodukcji dzieł malarskich na kartach pocztowych ulubionym tematem artystów była samotność Wielkiego Człowieka. We Francji w setną rocznicę śmierci Cesarza odbyło się wiele wystaw okolicznościowych i ukazało się wiele publikacji, poświęconych pamięci Napoleona. Wśród nich były liczne pocztówki, a część z nich zachowana w moich zbiorach posłużyła jako ilustracja powyższego tekstu.

Maciej Prószyński

w dwusetną rocznicę śmierci Cesarza

5 maja 2021 roku

 

Zestawienie kart pocztowych ilustrujących tekst poświęcony dwusetnej rocznicy śmierci Cesarza Napoleona.

  1. Eugene Guillon (mal.) Napoleon et la Reine Hortense a la Malmaison (1815) plus podpis w jęz. ang., niem, i ros. Salon de Paris 1913 r. Made in France.

  1. Ile dAix – widok generalny Wyspy, na której Napoleon przebywał w dniach od 8 do 15 lipca 1815 r. (Wyspę blokowały okręty angielskie). Na rewersie napisy w jęz. franc. ang. i niem. Karta współczesna – zakupiłem ją w dniu 17 czerwca 2003 r. w La Rochelle.

  1. Ile Aix La Maison de Napoleon Ier – Dom, w którym Napoleon mieszkał przed odpłynięciem do Anglii. (karta sprzed 1914 roku)

  1. Em. Bachrach-Baree (mal.) Pożegnanie z Francją wyd. Raphael Tuck & Sons Berlin. (Wydawca angielski z niemiecką filią) Karta sprzed 1914 roku.

  1. W.G.Orchardson (mal.) Niewola Napoleona, także w jęz. niem. franc. i ros. Wydawnictwo „Stella” Bochnia 1457

  1. E.A.Guillon (mal.) Les adieux de Napoleon Ier a la France + ang Karta obiegowa z 1920 roku.

  1. M. Orange (mal.) Napoleon na pałub „Bellerophon” – jęz. ros. Kartę wydano w Petersburgu przed 1914 r.

  1. Recidense of Napoleon. (Longwood). Karta obiegowa, wysłana z Jamestown w dniu 4.2.14 roku, znaczek pocztowy „St. Helena” wartość 1 pensa.

  1. NN Karta obiegowa z 1910 roku wysłana z niemieckiego uzdrowiska do Rosji z tekstem rozpoczynającym się od słów „Jako ten Napoleon do Francji, tako my do Was wzdychamy…”

  1. Lit de Napoleon 1er a St. Helene – Łóżko Napoleona z St. Heleny (w zbiorach Muzeum Armii w Paryżu – wyd. Muzeum).

  1. W.G.Orchardson (mal. 1896 r.) Napoleon na ostrowie St.Heleny – ros. Kartę wydano w St. Petersburgu ok. 1910 r. Carte Postale + siedem języków.

  1. Sainte-Helene. (Orzeł na łancuchu – symbolika nie wymaga komentarza). Kartę wydano w Paryżu przed 1905 rokiem (długi adres).

  1. Napoleon 1er a Sainte Helene. Kartę wydano w Paryżu ok. r.1910

  1. Laigle blesse + niem. Wydawca NN, około 1910 roku

  1. NN wyd. Paryż, po 1905 roku

  1. C. Kraft (mal.). wyd. Berlin, przed 1914 r.

  1. T. Kroj mal. Napoleon wyd. NN przed 1914 r.

  1. Napoleon a Sainte Helene. Wyd. Pellerin w Epinal Francja. Oficyna wydawnicza specjalizująca się w drukach ulotnych, stosująca jeszcze w latach osiemdziesiątych XX wieku dawne techniki składu i druku.

  1. Napoleon diktiert seine Memoiren auf Sanct Helena. Wyd. w Wiedniu ok. 1920 r (?)

  1. Mort de Napoleon Ier. Karta obiegowa z 1904 roku (długi adres)., znaczek poczty belgijskiej. Wyd. NN

  1. Napoleon sur son lit de mort …Napoleon na łożu śmierci. To jest reprodukcja autentycznego rysunku wykonanego przez angielskiego oficera w dwie godziny po śmierci, Wyd. NN Carte Postale + siedem jęz., po 1905 roku.

  1. Testament Napoleona. Kartę wydano w Paryżu przed 1905 rokiem.

  1. Napoleon sur son lit de mort. Francja około 1910 r.

  1. Napoleon Ier sur son lit de mort…Carte Postale + siedem jęz. Francja, około 1910 r.

  1. Napoleon sur son lit de mort… wyd. Paryż, ok. 1910 r.

  1. Maska pośmiertna Napoleona i odcisk Jego prawej ręki, pobrane na łożu śmierci. Wyd. Francja około 1910 roku

  1. Trumny w których złożono ciało Napoleona. Wyd. Francja ok. 1910 roku

  1. Wóz, na którym wieziono trumny z ciałem Napoleona z Longwood na miejsce pochówku. Wyd. Francja ok. 1910 r. (Kartę zakupiłem w antykwariacie w Slavkowie – Austerlitz – 22 września 2005 roku.)

  1. Tombeau de lEmpereur Napoleon Ier a Sainte Helene. Wyd Francja ok. 1910 r. (Kartę zakupiłem w antykwariacie w Slavkovie – Austerlitz – w dniu 25 września 2008 roku)

  1. Tombeau de Napoleon…Wyd. Francja ok. 1910. przez Towarzystwo Przyjaciół Muzeum Armii.

  1. Mastroianni (miedzioryt) Immortalite. Wyd. Francja A. Noyer w 1912 r.

Artysta wykonał serię miedziorytów pod tytułem Vie de Napoleon spopularyzowaną na pocztówkach.

  1. Napoleon Ier Empereur des Francais. Wyd. Francja Paris przed 1914 r.

 

Uwaga: w kilku pozycjach wskazałem miejsce zakupu pocztówki, co jest doborem całkiem przypadkowym, ale ilustrującym proces kolekcjonowania tych kart. Pocztówki do zbioru „Napoleon i Jego czasy” kolekcjonuję już kilkadziesiąt lat, a kupowałem – kupuję – je w muzeach i antykwariatach polskich i zagranicznych podczas podróży służbowych i prywatnych w obszarze Europy od Lizbony do Moskwy, u bukinistów nad paryską Sekwaną i w Brukseli, a także na pchlich targach w Madrycie, Berlinie i na warszawskim Kole, a także oczywiście na aukcjach internetowych. Wspaniała zabawa i zarazem nauka. Polecam.

Z zadowoleniem informuję, że dużą część mojej kolekcji wypożyczyło Muzeum Zamkowe w Liwie w związku z przygotowywaną wystawą napoleońską – planowane otwarcie w czerwcu br – a podobny zamiar zgłosiło Muzeum Romantyzmu w Opinogórze, z którym prowadzę rozmowy organizacyjne. Okazuje się, że temat jest stale aktualny.

Maciej Prószyński

***


Zdrowych Świąt Wielkanocnych 2021 roku !

Rok temu przy okazji Świąt Wielkanocnych zaprezentowałem historyczne pocztówki świąteczne z motywem patriotyczno-wojskowym i wówczas tekst towarzyszący zatytułowałem „Wesołych Świąt”. Bowiem, jak wszyscy, uważałem, że za kilka miesięcy nasze życie wróci do normalności. Niestety tak się nie stało, a w koleżeńskich rozmowach telefonicznych nie padają zwykłe pytania o nowe odkrycia i nabytki kolekcjonerskie, tylko pełne troski o zdrowie, samopoczucie i planowany termin szczepienia. No cóż, dzieje się coś, na co nie mamy wpływu i dlatego musimy dbać o siebie, swoich bliskich i także przypadkowych ludzi spotkanych na drodze. Dlatego tytuł tak właśnie brzmi i obyśmy zdrowi byli !

Wracam do kart świątecznych o wątku patriotyczno-wojskowym. Przed rokiem demonstrowałem polskie pocztówki z różnych okresów, począwszy od pierwszych lat XX wieku. Sądząc z rozmów telefonicznych  prezentacja wywołała zainteresowanie oglądających z dwóch względów  – po pierwsze ze względu na tematykę, w której znalazły się liczne sylwetki w  polskich mundurach historycznych, co stało w kolizji z polityką zaborców, a po wtóre z uwagi na historię kart pocztowych. Obszerne rozwinięcie tych wątków znalazło się  w tekście napisanym przed rokiem, który jest dostępny, gdyż znajduje się na stronie naszego Stowarzyszenia i nie ma potrzeby jego powtarzania.

W obecnym roku do zaprezentowania wybrałem pocztówki świąteczne pochodzące z okresu Wielkiej Wojny od 1914 do 1918. Jak łatwo policzyć okres ten obejmuje cztery Święta Wielkanocne w latach 1915, 1916, 1917 i 1918. To jest długi czas, w którym zmieniała się sytuacja militarna, gospodarcza, polityczna. Z mapy Europy zniknęły dotychczasowe granice, a nawet państwa, w ich miejsce pojawiły się nowe – i państwa i granice. Miliony ludzi wędrowały po kontynencie w mundurach wojskowych i z bronią w ręku, a miliony innych – głównie kobiet, dzieci i starców – w cywilnych ubraniach wojna wygnała z własnych domów. Miliony ludzi rozpoczynało wojnę jako obywatele cesarstw: austro-węgierskiego, niemieckiego bądź rosyjskiego, a po jej zakończeniu stali się obywatelami nowych państw, powstałych na przysłowiowych gruzach ich dotychczasowych, najczęściej przymusowych „ojczyzn”.

Przepraszam za te wywody – oczywiste dla niektórych – ale przedstawiona sytuacja znalazła swoje odbicie także w tekstach i obrazach prezentowanych na ówczesnych kartach pocztowych. Oczywiście dla nas Polaków, najważniejsze są te druki ulotne dotyczące naszych polskich spraw, ale przecież nie byliśmy i nie jesteśmy sami na świecie, dlatego sięgnąłem do pocztówek austriackich i niemieckich. Tematyka tych kart jest zbliżona: żołnierz, rodzina, święcone. Oczywiste jest, że młodzi – najczęściej – ludzie wyrwani z domowego środowiska i rzuceni gdzieś w nieznany sobie świat, odczuwali dotkliwie rozłąkę właśnie w okresie świąt, kiedy wspomnienia pozostawionych rodziców, rodzeństwa, dziewczyn, kolegów i ulubionego psa stawały się bardzo żywe i dokuczliwe. Dochodził także wątek patriotyczny i religijny np. w przypadku polskiej tematyki motyw orła wypuszczanego z zamknięcia, motyw odwalanego kamienia symbolizujący dążenie do niepodległości. W przypadku państw walczących był powtarzany motyw flagi narodowej, ale nade wszystko dominował jednak motyw rodzinny.

Różne były i są obyczaje, odmienne kultury, inaczej przeżywano wojenną traumę w wielonarodowym cesarstwie Habsburgów, a inaczej u niemieckiego sąsiada. Proszę zwrócić uwagę na różnice tematyczne w ilustracjach zamieszczonych na pocztówkach austriackich i niemieckich. W mojej ocenie te pierwsze są bardziej radosne i weselsze, te drugie zaś to zwykle obrazy grupowe, pełne refleksji i nostalgii.

I jeszcze jedna uwaga. Na ogół prezentowane pocztówki zawierają „obrazy” okolicznościowe, związane ze świątecznym wydarzeniem, ale są też karty wydrukowane dla innych potrzeb, a status „świątecznych” nadano im przez nadruk „Alleluja”, czy „Wesołych Świąt”. Polecam uwadze polskie pocztówki „mundurowe” z reprodukcjami prac Zygmunta Rozwadowskiego, wydawane przez N.K.N. – Naczelny Komitet Narodowy, twór polityczny, proaustriacki – w Krakowie od sierpnia 1914 roku do powołania Rady Regencyjnej w 1917 roku. Wspomniany autor, był malarzem batalistą, współtwórcą Panoramy Racławickiej i ochotniczym żołnierzem Legionów Polskich.

A kiedy pojawił się polski wątek, to przyznam, że szczególną estymą darzę  trzy pocztówki z 1915 roku, adresowane do polskiego odbiorcy, a pokazujące  rosyjskich żołnierzy wydobywających się z jajek świątecznych. Wojenna (wojskowa) cenzura ten „patriotyczny” obraz przepuściła, nie dopatrując się w nim śmieszności, gdyż zapewne w założeniu miało być patetycznie.

Przypominam, że w ówczesnej Europie, jeszcze przed wybuchem wojny w 1914 r. system porozumiewania się przy pomocy kartki pocztowej był w stałym etapie rozwoju, a według urealnionych szacunków w skali rocznej oznaczało to nawet dziesiątki milionów tego typu przesyłek. Wg badaczy historii pocztówek krajem zdecydowanie przodującym w tej dziedzinie nad innymi były cesarskie Niemcy. Wojna, wyprowadzając z domów miliony ludzi, przyczyniła się do rozwoju pocztówkowej korespondencji ze względu na łatwość jej stosowania. Wystarczył adres i przysłowiowe: „żyję”, a żołnierzowi wystarczał na to kilkuminutowy postój pociągu na etapowej stacji. Pamiętajmy, że na zachodzie wojna toczyła się na w miarę stabilnych obszarach frontowych, a w większości ludzie żyli w miarę normalnie – przynajmniej na początku tego kataklizmu – w swoich miejscach zamieszkania. Na wschodzie front był mobilny, ale w tym rejonie była inna kultura, więcej analfabetów i nie było  tradycji prowadzenia takiej korespondencji w „zachodnich rozmiarach”, może za wyjątkiem Cesarstwa Habsburgów.  Funkcjonowanie miast wolnych od wojny i w przedwojennych formach oznaczało też, że producenci kart pocztowych mieli się dobrze, bowiem wzrosło na nie zapotrzebowanie. Taka sytuacja pozwalała renomowanym firmom na zachowanie jakości, chociaż w miarę czasu dawały się we znaki problemy zaopatrzeniowe (farby, papier) i kadrowe, gdyż fachowcy – drukarze siedzieli daleko w okopach. Ówczesne nakłady kart pocztowych były małe, wynosiły po kilkaset sztuk, ale nadrabiano to  ilością wzorów. Zapotrzebowanie rosło i niestety nieuchronną koleją rzeczy z czasem okazało się jednak, że jakość przeszła w ilość, a to za przyczyną rozwoju pocztówki „fotograficznej”, wytwarzanej przez lokalnych fotografów. Te karty, wykonane na papierze fotograficznym, są czarno-białe, czasem mają liniaturę na rewersie, czasem nie, z reguły nie noszą wskazania „wydawcy” i otwarcie mówiąc są mniej estetyczne  Takie pocztówki na ogół nie wytrzymały stuletniej próby czasy i zdecydowanie przegrały z kartami poligraficznymi, chociaż pozostały świadectwem  swojej epoki.  Z pewnością wówczas były tańsze i może bardziej dostępne, aniżeli ich drukowane „konkurentki”.  Chociaż piętno czasu odcisnęło swoje znamię także na pocztówkach drukowanych, a to za sprawą jakości papieru i braku odpowiednich farb drukarskich.

Karty krążyły na trasie: dom – „miejsce postoju” męża, syna, brata – dom, a poczta, także ta wojskowa, funkcjonowała w miarę dobrze, wyjąwszy przypadki szczególne. Oczywiście w kolekcjonerskich klaserach zachowało się znaczniej więcej kart wysyłanych do domu, aniżeli tych kierowanych na front.

Na zakończenie rozważań dwie ciekawostki. Przesyłki niemieckich żołnierzy były zwolnione od opłaty pocztowej, dlatego na pocztówkach przesyłanych przez żołnierzy nie ma znaczków pocztowych. Są za to pieczęci poczty polowej, a także – chociaż nie zawsze – pieczęci  określonych jednostek wojskowych.

Przesyłki żołnierzy Cesarstwa Habsburgów noszą znaczki pocztowe, których wartość w roku 1914 wynosiła „5 haller” (halerzy), a w roku 1917 wzrosła do 10 halerzy! Taka była cena wojny: brak wszystkiego i galopująca inflacja.

Życzę miłego oglądania w zdrowej formie. Bądźmy dobrej myśli i wielkiej wiary, że zło wkrótce przeminie.

ŚWIĄTECZNIE POZDRAWIAM

MACIEJ PRÓSZYŃSKI

marzec 2021 rok

Zestawienie pocztówek ilustrujących tekst pt. „Zdrowych Świąt Wielkanocnych”

  1. Wesołego Alleluja Na rewersie: Za zgodą wojennej cenzury Warszawa 18 lutego 1915 r. – napis w języku rosyjskim (cyrylica). „Wydawnictwo Rysowni M. Roszkowskiego/ Warszawa tel. 175-58.”

  1. Opis jak w poz. 1.

  1. Opis jak w poz. 1.

  1. Herzliche Ostergrusse ! Wesołego Alleluja. Na rewersie: wydawca jest oznaczony znakiem graficznym – sylwetka na koniu, wpisanym w okrąg. Nadruk „1915”. Karta z obiegu korespondencyjnego, wysłana „13/IV 1916”. Znaczek poczty austro-węgierskiej za 5 Heller (halerzy). Podłużna pieczęć z napisem „K.u.K. Militarzensur”, odciśnięta w czerwonym tuszu. Korespondencja w jęz. niemieckim.

  1. Wesołych Świąt 1914-1916. Malował E. Nieczuja Urbański Na rewersie: A. Luigard, Wiedeń. 19. (Eugeniusz Urbański herbu Nieczuja artysta malarz, secesja, żył w latach 1877-1955).

  1. Alleluja Na rewersie: Nakładem Centralnego Biura Wydawnictw N.K.N. Serya XXV/2/ Z. Rozwadowski/ STUDYUM (Zygmunt Rozwadowski, artysta malarz, batalista, żył w latach 1870-1956).

  1. Alleluja ! Na rewersie: Nakładem Centralnego Biura Wydawnictw N.K.N. Serya XXV/1/ Z. Rozwadowski/ STUDYUM – por. przypis do poz.7.

  1. Alleluja !! Na rewersie: Wydawnictwo „Sztuka” w Krakowie/ Ser.200 Nr 25 6126a Karta korespondencyjna datowana „Kraków 6/4 1917”, znaczek poczty austro-węgierskiej za 10 halerzy. Wydawnictwo mieściło się przy ul. Dietla, właściciel Arnold Stelzer, zał. w 1907 roku, upaństwowione w 1953 r.

  1. Wesołego Alleluja !Na rewersie: wydawca jak w poz. 8. Karta korespondencyjna datowana „Kraków 6.IV.1917”, dwa znaczki poczty austro-węgierskiej po 5 halerzy.

  1. A. Setkowicz Wesołego Alleluja! Na rewersie: F. & S. Kraków 1011 (wydawnictwo pracowało w latach 1915-1916). Adam Setkowicz artysta malarz, autor licznych prac o tematyce patriotycznej wydawanych w formie pocztówek, żył w latach 1875-1945). Karta korespondencyjna datowana „6/IV 1917”, znaczek poczty austro-węgierskiej za 10 halerzy.

  1. Wesołego Alleluja! Karta fotograficzna, nie ma wskazania wydawcy ! Karta korespondencyjna – kopertowa, niestety bez daty.

  1. Frohe Ostern! Na rewersie: wydawca Josef Eberle Wien; Deutscher Schulverein Karte Nr 701 (nakład), karta obiegowa datowana: „3/IV 1915”, znaczek poczty austro-węgierskiej za 5 halerzy; korespondencja w jęz. polskim.

  1. Herzliche Ostergrusse! Na rewersie: B.K.W.1 4699-8. Wydawca: Bruder Kohn Wien 1. To było największe wiedeńskie wydawnictwo, specjalizujące się w kartach pocztowych, publikowanych w numerowanych seriach (pow. numer czterocyfrowy) i poszczególnych pozycjach w serii (jw.). Karta korespondencyjna datowana „Siedlce 31/3 1915”, kopertowa, bez znaczka pocztowego, jęz. polski.

  1. Froehliche Ostern! Na rewersie: informacja w jęz. niemieckim o dochodzie przeznaczonym dla rannych w Wiedniu. Wydawca nie jest wskazany.

  1. Herzliche Ostergrusse! Na rewersie: K. Feiertag (malarz); wydawca B.K.W.1 4699-1 (por. przypis do poz. 13). Karta korespondencyjna z 1915 r. adresowana do oficera „…des Feldkanonen Regimentes No 98” w Osjeku. Znaczek poczty austro-węgierskiej za 5 Haller.

  1. Innige Ostergrusse! Karta fotograficzna, bez wskazania wydawcy. Karta korespondencyjna, pieczęć pocztowa „Cieszyn 20.IV.16”, znaczek poczty austro-węgierskiej za 5 Haller.

  1. Froehliche Ostern! Na rewersie: FELDPOSTKARTE Verlag „Kriegszeitung der k.u.k 10 Armee” in Villach. Karta korespondencyjna z pieczęcią poczty polowej, bez znaczka pocztowego wysłana przez żołnierza III Bat. 118 k.u.k. Inf. Regt.  w dniu „3.III.18”.

Uwaga: takie karty otrzymywali żołnierze w wojsku i te przesyłki były zwolnione od opłaty pocztowej, poziom estetyczny słaby, papier „gazetowy” – to już był rok 1918, piąty rok wojny !

  1. Die besten Wunsche, zum Osterfeste. Znak producenta: litery EAS wpisane w owalny obrys nad 2025/3 – numer serii i pozycji karty. Na rewersie wskazanie wydawcy: E.A.Schwerdtfeger & Co. Berlin. Karta korespondencyjna datowana „1.4.1915”, bez opłaty pocztowej.

  1. Herzliche Ostergrusse EAS 2619/5 por. opis poz. 18. Karta korespondencyjna datowana : „Krzysz d. 10/4 16” (chyba powinno być Krzyż – korespondencja w jęz. polskim). Feldpostkarte, bez opłaty pocztowej.

  1. Herzliche Ostergrusse! Na rewersie: R&K Serie 2611/1 (wydawca, seria i numer karty w serii). Karta korespondencyjna „Feldpostkarte” datowana „16/4 16”. Pieczęć poczty polowej No 115 z datą 18.4.16 i druga większa z napisem w otoku: „9 Armee * Freiwillige Krankenoflage *”, a wewnątrz „Briefstempel”.

  1. Gesegnetes Osterfest Na rewersie: znak wydawcy w postaci kompozycji liter S, S, W, B połączonych znakiem dodawania „+” oraz No . 2310/4. Karta korespondencyjna „Feldpostkarte”, pieczęć poczty polowej „de Div. Menges” z dnia „2.4.18”.

  1. Herzliche Ostergrusse! Na rewersie: znak wydawcy L&P 5632. Karta korespondencyjna datowana „Koenigsberg dnia 14.4.16” – w jęz. polskim. Pieczęci pocztowe z napisem: Koenigsberg (P.R) 1 20.4.16. Adres poczty polowej nadawcy przykrywa niestety pieczęć pocztowa.

MP

 


Ciekawostka

Kilka lat temu wydawnictwo DRAGON wypuściło na rynek moją książę pt. Żołnierze spod znaku trupiej główki. To praca pokazująca wojskową symbolikę czaszki w armiach świata na przestrzeni wieków. W rozdziale poświęconym Wojsku Polskiemu napisałem, że znak trupiej główki pojawił się po raz pierwszy podczas Powstania Listopadowego. Jednak już po ukazaniu się książki, prezes Maciej Prószyński znalazł i przekazał mi informację wyszukaną w dziele Władysława Konopczyńskiego. Konfederacja barska, z której wynika, że trupie główki stosowali już konfederaci barscy (1768–1772). Wówczas marszałek szlachty województwa brzesko-litewskiego, Onufry Bęklewski zebrał w lasach koło miasteczka Prużany na Białorusi 500-osobowy oddział złożony z szlachty tego województwa. Jego konfederaci przyjęli jednolite uzbrojenie (karabiny, pistolety, szable i specyficzne lance z dwoma hakami do ściągania jeźdźców z koni), a także jednakowe mundury w postaci czerwonego żupana i czarnego kontusza z trupią główką po lewej stronie i napisem „Jezus Maryja” po prawej. Taką postać zleciłem do zrekonstruowania znajomemu plastykowi, malującemu dawne wojsko polskie, panu Januszowi Bronclikowi. Jest to pierwsza wizualizacja takiego żołnierza

Jacek Jaworski


Kuriozalne śmigłowce, wiatrakowce, pierścieniowce, koleoptery

Helikoptery nie wywołują na ogół specjalnej sensacji, ich charakterystyczne sylwetki są dobrze rozpoznawalne nawet przez laików. Nie zawsze jednak  tak było. Gdy ich pierwsze konstrukcje zaczęły się pojawiać na niebie wzbudzały niesamowite poruszenie. Były zaprzeczeniem dotychczasowego sposobu myślenia o zasadach latania. W tym czasie zapomniano już, o tym, że przed laty N. Tesla, wśród swych licznych wynalazków, opracował już i wynalazł samolot pionowego startu i przewidywał skonstruowanie bezskrzydłowego aparatu aeronautycznego. Tym bardziej w pomrokach dziejów tonie projekt sprzed niemal półtora wieku rosyjskiego elektrotechnika Aleksandra Łodygina. Dlatego może, że ów wynalazca zapamiętany został głównie jako konstruktor żarówki z włóknem żarowym wykonanym z węgla i wolframu. Jego ,,lietatielnaja maszyna” o kształcie zaostrzonego walca miała mieć dwa wirniki pionowy i poziomy napędzane silnikiem elektrycznym. W przypływie nagłego olśnienia jej projekt wyrysował na zwykłej kartce, wyrwał ją z zeszytu i pobiegł z nią do Ministerstwa Wojny żądając ileś tam milionów na budowę projektu. Działo się to w 1869r., a Łodygin był wówczas 22-letnim studentem petersburskiej politechniki. Wojskowi biurokraci odmówili poparcia młodego zapaleńca. Jednak pewne perspektywy, jak się zdawało, otwierała przed nim wojna francusko – pruska 1870r. Łodygin pomyślał, że będąca w fatalnej sytuacji Francja uczepi się jego zbawczego pomysłu niczym deski ratunku. Wszak Francuzi z powodzeniem eksperymentowali z wojskowymi balonami zwiadowczymi i łącznościowymi. Napisał list do premiera Gambetty z ofertą zbudowania bojowego elektrolotu, czyli cudo – broni, potrzebował nań jedynie 50 tyś. franków. Tymczasem na cud zakrawało to, że list nie tylko dotarł do Lyonu, lecz i doczekał się odpowiedzi i zapewnienia, że wynalazca otrzyma we Francji wszystko co potrzebuje. Co więcej, Łodygin cudem uniknął po drodze stryczka, kiedy posądzono go o szpiegowanie na rzecz Prus. W Lyonie Rosjanin otrzymał rządowe pieniądze oraz list żelazny z żądaniem okazania jego właścicielowi wszelkiej niezbędnej pomocy w zakresie zapewnienia mu warsztatów, maszyn, metalu. Prace konstrukcyjne rozpoczął w zakładach zbrojeniowych Creasot. Wzrost nastrojów rewolucyjnych we Francji, tworzenie się komuny w Paryżu, sprawił, że zapał Łodygina przybrał formę agitacji rewolucyjnej prowadzonej wśród robotników. Aresztowany, ponownie uniknął śmierci od kul plutonu egzekucyjnego, którą zamieniono mu na ekstradycję do Rosji. Tak więc swojego ,,elektrowiertolotu” nie ukończył. W tym czasie i tak nie osiągnięto odpowiedniego poziomu wiedzy, technologii i materiałów niezbędnych do budowy podobnych maszyn, a i dziś silniki elektryczne uważa się za nadto ciężkie dla helikopterów. Już pobieżne oględziny rysunku Łodygina nasuwają wniosek, że taki aparat nie mógłby latać; korpus jest zbyt potężny, a wirnik za mały. Tak więc w rosyjskim Ministerstwie Wojny nie siedzieli duraki.

          1 ,,Elektrowiertolot” Łodygina z lat 1869-1870

Petroczy-Karman-Zurovec PKZ 2 helikopter, wbrew swojej zbiorczej nazwie (od por. armii Austro -Węgier, Stefana Petroczy i profesora Theodora von Karmana) był dzieckiem jednego konstruktora i wybitnego pioniera lotnictwa wiropłatowego – por. Wilhelma Zurovec i to on otrzymał niemiecki patent nr 347,578 datowany na 12 lutego 1918r. Jego budowa sfinansowana została z prywatnych środków banku Węgierskiego i firmę stalownicza dr Liptaka and Co AG pod Budapesztem, która już w końcu 1917r. wypuściła prototyp niezwykłego helikoptera wojskowego. Konstruktor zastosował tu koncepcję użycia dwóch płatów wirujących w przeciwnych kierunkach w celu uniknięcia efektu torque. Każdy wirnik miał długość 6m i stanowił genialną kombinację metod wyjętych z tradycyjnych manufaktur i nowoczesnych metod inżynieryjnych. Zasilane były przez  silniki Gnome o mocy 100k mech zapewniający poprzez zwykłą przekładnię 600 obrotów na min. lekka i prosta, trójkątna  rama konstrukcyjna, która umożliwiała łatwy demontaż aparatu do jego transportowania, spoczywała na centralnie położonej atestowanej poduszce powietrznej o średnicy 1 m. Dodatkowe mniejsze poduszki zamontowano na wysięgnikach. Do końcówek wysięgników mocowane były linki, przechodzące przez bloczki i połączone z znajdującym się na ziemi elektrycznym kołowrotkiem umożliwiającym zwijanie i rozwijanie linek. Sprowadzanie helikoptera na ziemię odbywało się za pomocą spadochronu.

  2 PKZ 2 Petroczy

Waga całkowita PKZ 12 z paliwem a godzinę lotu, bez pilota i karabinu maszynowego wynosiła ok. 1200 kg. Pierwsze testy przeprowadzono 2 kwietnia 1918r. Po szeregu lotów okazało się, że silnik jest zbyt słaby i nie może zapewnić unoszenia się na wysokości większej jak 1,2m. Zastąpiono je trzema silnikami Le Rhones o mocy 120 k mech. Próby przeprowadzone w maju tego roku pokazały, że aparat może latać na wys. Od 10 do 50m przy obciążeniu od 150 do 200kg utrzymując przy tym stabilne unoszenie się. Na naprężonej lince.

W czerwcu Zurovec został poproszony o zademonstrowanie swego cudownego latającego wynalazku przedstawicielom wyższych władz wojskowych. Przy zerowym wietrze, z umieszczonym nad śmigłami koszem obserwatora, PKZ 2 wzniósł się dwukrotnie na wys. 7-8m pokazując przy tym zauważalną wibrację. Po usunięciu kosza i przy wietrze o sile od 6 do 7m/sek. Helikopter osiągnął wys. 12m mocna się jednak kiwając, tak że naziemna obsługa kołowrotu, z trudem utrzymywała go na uwięzi. Aparat runął z wys. 2m poważnie niszcząc ramę i łamiąc śmigła. Techniczne problemy okazały się nadto kompleksowe, by w szybkim tempie rozwiązać je. Jednak Zurovec nie pogodził się łatwo z spektakularną porażką.

Zastosował silniki chłodzone wodą i zgłosił gotowość nowych testów na 1 listopada 1918r. Było jednak już zbyt późno; woja kończyła się, a ta ciekawa konstrukcja nigdy nie wyszła poza etap eksperymentalny, odbywając łącznie 30 próbnych lotów, najdłuższy do 30 min. z dwuosobową załogą, dowodząc przy tym, że lot pionowy jest możliwy do osiągnięcia.

3 Próby PKZ 2

Mobilność to podstawa sukcesu armii. W latach 50-ych i 60-ych opracowano w USA szereg dziwnych typów indywidualnego przerzucania żołnierzy. W 1956r. na łamach czasopisma ,,Modern Mechanix” zaproponowano użycie powietrznej kawalerii na helikopterach. Nie byłoby w tym nic szczególnego, ani nowatorskiego, gdyby nie wyjątkowy charakter i konstrukcja zamierzonych helikopterów. Właściwiej byłoby nazwać je powietrznymi skuterami, z których żołnierze dokonywać mieli niespodziewanych wypadów na pozycje wroga, ostrzeliwując go z powietrza i obrzucając granatami. Konstrukcje tych helikopterów i taktyka ich użycia najlepiej ilustrują niżej zamieszczone rysunki.

 

4 Projekty miniśmigłowców US  Air Force z lat 50. i 60.

Od strony technologicznej budowa takich latających skuterów była całkowicie możliwa. Mniej więcej w tym samym czasie Amerykanie skonstruowali przecież jednoosobowy wiropłat Bensen Gyro – Copter (B – 7M). Prosty kadłub bez poszycia składał się z duralowych rur, siodełko pilota znajdowało się pod wieżyczką wirnika, a napęd stanowił silnik tłokowy o mocy 40KM. Długość wynosiła 2,62m, średnica wirnika 6,10m, ładowność 143kg, maksymalna prędkość 121km/h, zasięg 193km i wysoki jak na taką konstrukcję pułap 3,800m.

Podobnie Rosjanie jeszcze w okresie międzywojennym, w 1934r. skonstruowali tzw. autożyro A-7. Jego autorami byli inżynierowie Nikołaj Kamow i Nikołaj Skrżinskij. Ich aparat służył do rozpoznania i korygowania ognia artylerii, jednak inżynierowie silnie uzbroili go w 2 karabiny maszynowe, bomby, a później także w 6 niekierowanych rakiet RS-82. Podczas wojny Kamow nie porzucił myśli o budowie ,,żywego” aparatu lub, latającego motocykla” dla jednego człowieka. Wybrał dla niego układ współosiowy z dwoma wirnikami osadzonymi na wspólnej osi i obracającymi się w przeciwne strony. Miało to poważne zalety: maksymalne wykorzystanie mocy słabego silnika motocyklowego, poprzez możliwość odrzucenia śmigła ogonowego, a dzięki temu istniała możliwość zmniejszenia rozmiarów bo nie było długiej belki ogonowej, pozwalało to również na uproszczenie układu sterowania, zapewniało lepszą zwrotność i sterowność. Nowy śmigłowiec nazwany Ka-8 Irkutianin ważył wraz z pilotem 255kg. Zbudowano tylko 3 jego egzemplarze. W 1948r. przeprowadzono pokaz jego możliwości. Helikopter zrobił duże wrażenie na Stalinie, a zwłaszcza na przedstawicielach floty, która była zainteresowana małym śmigłowcem pokładowym. Po dalszych ulepszeniach konstrukcja została zaakceptowana jako okrętowy śmigłowiec rozpoznawczo – łącznikowy, który w wersji produkcyjnej otrzymał nazwę Ka-10. Osiągał prędkość 100km/h i pułap  600m wysokości.

5 Jednoosobowy Ka-8 Irkutianin

Lackner HZ-1 Aerocycle, znany też pod nazwą DH-4 Heli-Vector był amerykańskim latającym wynalazkiem przeznaczonym dla pojedynczego żołnierza. Zaprojektował go Lewis C. McCarty jun. Zbudowano go w zakładach Lackner Helicopters w połowie lat 50. Idea jego powstania zasadzała się na stworzeniu pojazdu latającego do wykorzystania dla wykonywania rekonesansów, forsowania przeszkód terenowych i wodnych. Pozwalał żołnierzowi uniknąć min. Ponadto miał być prosty w obsłudze dla przeciętnego żołnierza. I rzeczywiście był. Można było latać nim już po trwającym 20 minut szkoleniu. Pierwszy lot odbył się 22 listopada tego roku. Okazało się, że całkiem nieźle funkcjonuje. Przy ciężarze własnym 78kg, z dodatkowym zbiornikiem mógł przelecieć do 80km z prędkością 65m/h na wysokości 1,500m. Pojazd wyglądał jak dwie skrzyżowane ramy z centralnie położoną nad nimi platformą pilota. Napędzał go 20-konny silnik Mercury Marine, którym sterowało się za pomocą manetek, podobnie jak w motocyklu. Jego obroty przekazywał pas transmisyjny do dwóch przeciwobracającym się śmigłom o średnicy 4,6m. Na końcach wysięgników umocowano cztery poduszki powietrzne ułatwiające lądowanie, a centralnie położony gumowy pływak umożliwiał siadanie na wodzie. Zbudowano 12 takich egzemplarzy. Idea przerzucania tysięcy żołnierzy ponad głowami wroga zdawała się leżeć w zasięgu ręki. Jednak dokładniejsze testy wykazały, że jest to maszyna dość trudna do kontrolowania; po wykonaniu 160 lotów testowych i po kilku katastrofach projekt zarzucono w 1957r.

6 DH-4 Heli-Vector

Oryginalna idea przenoszenia drogą powietrzną pojedynczego żołnierza, w swym założeniu taktycznym, można rzec, była bardzo nośna. W USA Stanley Hiller zastosował w swoim nowym rozwiązaniu latającego aparatu, układ z dwoma wirnikami. Konstrukcja była nieco zbieżna z zbudowaną w 1955r. z amerykańską latającą, jednoosobową platformą. Zaprojektowana została przez Office of Naval Research. Niestety, i ten oryginalny projekt nie wszedł do seryjnej produkcji, choć platforma potrafiła wznieść się na wiele stóp i nieruchomo utrzymywać się w powietrzu, pozwalając żołnierzowi na prowadzenie ognia o szerokim polu rażenia.

 7 Latająca platforma Hillera 1955r.

Japończycy byli tymi, którzy jako pierwsi wykorzystali maszyny pionowego startu do zadań bojowych. Pierwszą maszynę przypominającą współczesny helikopter był tzw. ,,wiatrakowiec” z powodzeniem oblatywany już w 1923r.  Z wyglądu łatwo było go wziąć za zwykły samolot, ale latał jak śmigłowiec. Japończycy zawsze interesowali się nowinkami technicznymi. Na początku lat 30-ych ,,wiatrakowiec” był jeszcze czymś absolutnie nowym. Japończycy zakupili dwa takie egzemplarze w USA. Po sprowadzeniu ich do kraju, oceniali jakie mają możliwości i do czego można ich użyć.  Wojskowi szybko znaleźli odpowiednie zastosowanie dla nich. Okazało się, że są to doskonałe maszyny rozpoznawcze służące do obserwacji artyleryjskich; latały powoli i nie potrzebował długiego pasa startowego.  Wkrótce po zakupie oba ,,wiatrakowce” rozbiły się podczas testów. Wojsko przekazało wraki firmie Kajaba, która miała opracować jeszcze lepszą maszynę. Podczas przebudowy ,,wiatrakowca” inżynierowie dokonali istotnych ulepszeń. Uświadomili sobie, że ma zbyt słaby silnik.  Wykorzystali więc niemieckie silniki dużej mocy i stworzono nowy model zdolny do pełnienia misji bojowych.  Armia nabyła łącznie 98 dwuosobowych maszyn o kryptonimie K-1. Początek był dość pechowy; pierwszy z bojowych śmigłowców rozbił się w pół roku  przed atakiem na Pearl Harbor. Jednak maszyny te powszechnie i z dobrym skutkiem używano na Filipinach, choć amerykański wywiad w ogóle o tym nie wiedział i z tego powodu nigdy nie nadał im swego kodu. Gdy Japończycy zaczęli przegrywać wojnę, armia znalazła dla K-1 kolejne zastosowanie – zwalczanie łodzi podwodnych. W lipcu 1944r. w rejs wyruszył lotniskowiec ,,Sumaru”. Okręt miał za zadanie bezpieczne dostarczenie ropy do najdalej wysuniętych japońskich pozycji. Dla ochrony przed łodziami podwodnymi zaopatrzony został w ,,wiatrakowiec” z lekkimi bombami głębinowymi. K-1 miał mały udźwig dlatego wymontowano fotel obserwatora, dzięki czemu mógł zabrać 60kg ładunku wybuchowego. 15 listopada lotniskowiec ten został wypatrzony przez amerykański okręt podwodny i zatopiony zanim ,,wiatrakowiec” zdążył wypełnić swe zadanie bojowe.

8 Japoński wiatrakowiec K-1

Stosowane na niektórych niemieckich łodziach podwodnych wiroszybowce Focke-Achgelis Fa 330, nazywane też Bachstelze (Pliszka),  skonstruowane zostały w 1942r. Ten dziwny aparat powietrzny służył rozpoznaniu i pozbawiony był własnego napędu, a w powietrzu utrzymywał się dzięki sile nośnej wytwarzanej przez wirujący wskutek opływu mas powietrza, wirnik.

W tym celu wiroszybowiec musiał być holowany za okrętem podwodnym na linie odległości 300m. Pliszki były najtańszymi i najmniejszymi samolotami II wojny światowej. Ich trójpłatowy wirnik miał 7,31m średnicy, o konstrukcji stalowej. Pokryte były sklejką lotniczą w pobliżu krawędzi natarcia, a płótnem na pozostałej części. Całość ważyła 82kg. Kadłub to pionowa stalowa rura, do której przymocowano wirnik. Na wzdłużnej rurze umieszczono siedzenie pilota wraz z sterami i tablicą przyrządów. Rurowe wysięgniki podtrzymywały krótkie owalne rury stalowe po każdej stronie. Służyły one jako płozy startowe na pokładzie okrętu. W ogonie znajdował się ster kierunku, statecznika pionowego i poziomych powierzchni usterzenia ogonowego. Nie było sterów wysokości. Złożenie maszyny zajmowało nie więcej jak 5 min. Start odbywał się z małej platformy umieszczonej za kioskiem. Potrzebna był do tego prędkość powietrza opływającego wirnik nie mniejsza niż 35km/h. Osiągano to płynąc pod wiatr z pełną prędkością.

9 Start Pliszki

Fa 330 latał zwykle na wysokości 60-150m. Maszyna osiągała prędkość patrolową 40km/h. Do linki przyczepiona była linia telefoniczna. Pilot rozciągał pole widzenia Uboota z 12 do 50 km, wznosząc się przy tym na wysokość 220m. W razie dostrzeżonego niebezpieczeństwa pilot miał obowiązek wyczepić się z linki holowniczej i wodować na morzu, podczas gdy sam okręt zanurzał się. Tylko w rzadkich przypadkach zabierany był przez załogę U boota, który musiał szybko zanurzyć się.

10 Zachowana oryginalna Pliszka

Ogółem, w latach 1942-43 zbudowano 200 egzemplarzy Pliszki. Wszystkie powstały w zakładach Weser-Flugzeugbau w Hoyenkamp. Niektóre weszły do służby na okrętach typu IX D2 ,,Monsun”, ale ich bojowe zastosowanie było bardzo ograniczone. W załodze każdego okrętu podwodnego wyposażonego w wiroszybowiec znajdowało się 2 – 3 marynarzy przeszkolonych do jego pilotowania. Treningi pilotów odbywały się w tunelu aerodynamicznym w Chalais-Meudon pod Paryżem. Prawdopodobnie po raz pierwszy użyto ich w połowie 1942r.  na południowym Atlantyku. Wiadomo również, że  Fa 330 wykorzystywano na U-bootach operujących na Oceanie Indyjskim i w Zatoce Adeńskiej, czyli na obszarach, gdzie przeciwdziałanie alianckiego lotnictwa było niewielkie. Nie groziło im tam takie niebezpieczeństwo ze strony lotnictwa alianckiego jak na Atlantyku.

Właściciel firmy produkującej Fa 330, Heinrich Focke, chociaż zaprojektował i zbudował dla Kriegsmarine ponad 200 ich egzemplarzy ( w zakładach w Delmenhorst), został usunięty ze swego stanowiska głównego konstruktora fabryki. Naziści mieli wątpliwości co do jego politycznej poprawności.

Niemiecki RC FW 61 był dość udaną próbą hybrydy samolotu z helikopterem. Skonstruowano ją w 1937r. Dwa wirniki umieszczone zostały na umocowanych do kadłuba Fokerwulfa ażurowych wysięgnikach. Kontrolowały one tor lotu, podczas gdy stery i stateczniki na ogonie nadawały kierunek. Aparat osiągał pułap 2,5 tyś. m i prędkość 120km/h. Aparat ten służyć miał do lotów zwiadowczych i zbierania rannych z pola bitwy. Kobieta – pilot, Hanna Reisch ustanowiła rekord lotu na RC FW 61 przelatując 100km z Bremy do Berlina. Rok później rozpoczęto prace nad podobnym helikopterem transportowym. W 1944r. do użycia wszedł Fa 223, nowoczesna maszyna z potężnym silnikiem o ładowności 1200kg., to tyle co masa działa artyleryjskiego. Był pierwszym w dziejach helikopterem transportowym. 30 takich maszyn skierowano do wykrywania łodzi podwodnych. Jednak niedługo potem alianci zbombardowali produkującą je fabrykę.

11 RC FW 61

Ideę tej konstrukcji dostrzec można po latach w testowanym amerykańskim wielozadaniowym helikopterze – samolocie pionowego startu CV 22 Osprey produkcji Bell Boeing. Posiada on oryginalny system przechodzenia z lotu samolotowego na helikopterowy. Gondole dwóch wirników nośnych umieszczonych na końcach skrzydeł przestawiane są wówczas z poziomego położenia na pionowy. Lądowanie może odbywać się w praktycznie każdych warunkach, bo Osprey podchodzi do niego na pionowo ustawionych wirnikach, jak helikopter.

Na przełomie lat 50. i 60. XXw. wojsku potrzebny był niewielkich rozmiarów samolot pionowego startu, który mógłby latać szybciej niż dźwięki zwalczać samoloty naddźwiękowe i pociski rakietowe wroga.  Zmiennopłaty nie mogły spełniać tego zadania. Powstały więc prototypy samolotów, które wyglądem nie różniły się zbytnio od  ówczesnych myśliwców. Miały jednak tę właściwość, że startowały i lądowały dziobami do góry. Oczywiście siła ciągu śmigła lub silnika odrzutowego takiego samolotu musiała przewyższać jego ciężar, inaczej start nie nastąpiłby.  Po starcie stopniowo przechodził do normalnego lotu. Zamiast lotniska potrzebował niewielkiego placu lub metalowej rampy, którą można było wozić na samochodzie.

12 Projekt zmiennopłata z początku lat 60-ch niewiele różnił się od współczesnego Ospreya

O ile niemiecki RC FW 61 czy amerykański CV-22 to hybrydy helikoptera i samolotu, to brytyjski Hanfer Rotabuggy był jeszcze dziwniejszą hybrydą helikoptera i samochodu. Jego konstruktor, Austriak Raoul Hafner pracował nad takim pojazdem już w 1928r. znalazł sponsora w osobie szkockiego milionera, majora J. A. Coasta, który finansował jego ekscentryczny pomysł. Pierwsze testy przeprowadzono w 1930r. Start odbywał się przez holowanie za samolotem, a dalszy lot odbywał się już samodzielnie. Lecz dopiero w latach 30-ych, gdy Rotabuggy znalazł się na służbie brytyjskiej, badania nad jego wynalazkiem znalazły silniejszy impuls. Nowy typ helikoptera powstał na bazie wojskowego Willisa, mierzył 30 stóp długości, ważył 1411kg, średnica wirnika wynosiła 12,4m, rozwijał prędkość 117 km/h, załogę stanowiło dwóch ludzi. Latający jeep powstał jako odpowiedź na zapotrzebowanie na lekki helikopter, który będzie potrafić wylądować w każdym terenie. Miał zapewnić wojskom większą mobilność, służyć do wypadów na tyły przeciwnika. Pierwszy prototyp zbudowała M. L. Aviation Company w 1942r.  Pierwsze loty próbne odbył w listopadzie 1943r. Wykazały podatność maszyny na wibracje. Po wprowadzeniu poprawek konstrukcyjnych wibracje ustąpiły i mógł osiągać szybkość 241km/h. Zbudowano jeszcze szereg wariantowych prototypów, lecz te nigdy nie weszły do seryjnej produkcji. Pomimo rządowych zapewnień o całkowitym sukcesie projektu, wkrótce dalsze prace nad nim zarzucono. Ostatnie próby przeprowadzono  w lutym 1944r.

13 Bez względu na to jak dobrze latający jeep prezentuje się na papierze, jego zwariowany wygląd daje wyobrażenie o tym, jak taka niezdarna hybryda sprawowałaby się w walce

Brytyjski skaczący jeep zaprojektowała na zapotrzebowanie armii w 1960r. grupa inżynierów z Firmy British Aircraft Corporation (BAC) w Warton. Potrzebował 12 zmiennokątowych wentylatorów by przelecieć, czy przeskoczyć ponad okopami wroga lub przeszkodą terenową. Nie potrzebował natomiast pasa startowego. Należał jednak do tych wynalazków, które przez lata tkwiły w archiwach koncernu lotniczego i zbrojeniowego BAE Systems. Został uznany za ,,nadto wyprzedzający swe czas”, zbyt drogi i skomplikowany.

14 Skacząco – latający jeep firmy BAC Warton z 1960r.

Współcześnie Amerykanie powrócili do idei latającego Willysa Rotabuggy`ego i do ACMA. Agencja Zaawansowanych Obronnych Projektów Badawczych Departamentu Obrony Stanów Zjednoczonych, DARPA wyłożyła tylko w 2012r. 18mln. dol. na projekt Transformer Vehicle – TX. To czteroosobowy, wojskowy pojazd drogowy, zdolny do natychmiastowego wzniesienia się w powietrze, w razie napotkania przeszkody drogowej lub zasadzki. Może być użyty również do transportu rannych, zaopatrzenia, zwiadu, misji logistycznych i wsparcia wyizolowanych w walce małych oddziałów, szczególnie w warunkach zurbanizowanych obszarów. Zawdzięcza to hybrydowemu silnikowi elektryczno – spalinowemu, zaawansowanym akumulatorom, pozwalającym na gromadzenie energii, chowanym skrzydłom, śmigłom wentylatorowym o zmiennym kącie nachylenia (jak w CV 22 Osprey), a w drugiej wersji – wirnikowi helikopterowemu i tylnemu śmigłu, lekkim materiałom z jakich jest zbudowany, sensorom, pozwalającym na szybką zmianę trajektorii lotu z pionowej na poziomą. Jest więc latającym samochodem wielozadaniowym o wysokiej mobilności i dalekim zasięgu.

15 Transformer Vehicle – TX

Wśród pokaźnej galerii dziwnych helikopterów uwagę zwraca przedwojenna polska konstrukcja zakładów lotniczych Dąbrowski – Sedlitz. W sytuacji nieuchronnie zbliżającego się wybuch wojny z Niemcami, część przewidujących generałów zdawało sobie sprawę, mobilność będzie ogromnym atutem w walce z pancernymi kolumnami wroga. Dostrzegali potrzebę szybszego niż zapewniała to sieć kolejowa, przerzucania swoich wojsk.  Odpowiedzią na te wyzwania miał być produkt w postaci ciężkiego helikoptera transportowego KND-25. Zbudowany w sekrecie, z kutych stalowych płyt, łączonych nitami, z silnikiem lokomotywowym Diesla o mocy 6000KM ważył 56t. Teoretycznie zdolny był unieść w powietrze oddział kawalerii z pięcioma armatami 85mm i amunicją. W praktyce jednak nawet pusty ledwo wznosił się w powietrze, a ogromny silnik mający służyć zwiększonemu udźwigowi, paradoksalnie zaprzeczał temu celowi, bo ze względu na swe rozmiary,  we wnętrzu  helikoptera pozostawało miejsce tylko dla pilota i3 mechaników. Ten dziwaczny, bo będący skrzyżowaniem dwupłatowego samolotu z helikopterem wehikuł, prawdziwy behemot przestworzy, okazał się więc bezużyteczny; nie był zdolny przenosić ładunku, czyli spełniać zadanie dla którego został zbudowany. Odbył jedynie dwa próbne loty. Po wojnie widziano ów helikopter, pozbawiony kół, skrzydeł, śmigieł i wirników napędzający diabelskie koło w parku rozrywki w Bydgoszczy.

16 Prototyp polskiego helikoptera transportowego

Wśrd całej masy odmian niezwykłych aparatów powietrznych, uwagę zwraca krewniak helikoptera – niemiecki Focke – Wulf Triebfluegel. To niewątpliwie jeden z najdziwniejszych aparatów powietrznych okresu II wojny światowej. Był produktem myśli technicznej niemieckich inżynierów. Niekiedy zaliczany jest do grupy śmigłowców, choć z pewnością nie przypominał ich swym wyglądem. Jego sylwetka przywodziła na myśl rakietę ze statecznikami, na których jednak zamocowane zostały koła, oraz trzema ramionami wirnika. Potrafił wznieść się pionowo i podobnie wylądować. Lecz naziści mieli w stosunku do niego większe oczekiwania. Toteż aparat został wyposażony w trzy silniki odrzutowe umieszczone na końcach ramion wirnika. Paliwo było wtłaczane do prądu powietrza zagęszczonego na wskutek pędu. A jednak szybko okazał się bezużyteczny gdy okazało się, że po tej innowacji, lądowanie stało się zbyt trudne.

17 Focke – Wulf Triebfluegel

Jednym z ciekawszych prototypów samolotów pionowego startu był tzw. koleopter, czyli pierścieniopłat. Ten futurystyczny pomysł zrodził się w początku 1944r. i ukończony został w marcu 1945r. jako Heinkel Lerche VTOL. Stanowił wówczas projekt studyjny autorstwa Heinkla. Gdyby nie koniec wojny mógłby się stać rewolucyjnym rozwiązaniem mogącym poważnie zaciążyć na przebiegu walk, w schyłkowym jej okresie. Potrafił startować pionowo jak rakieta, latać poziomo i lądować na ogonie. Pilot zajmował miejsce w jego dziobie w pozycji leżącej. Długość aparatu wynosiła 10mprzy rozpiętości skrzydeł (pierścienia) 4,5m. Wraz z ładunkiem ważył 5,6t.. Teoretycznie mógł rozwijać szybkość do 1280km/h, lecz praktycznie latał  z prędkością 750-800km/h. Jego uzbrojenie to dwa działka MK 108 kal. 30mm i trzy nowoczesne rakiety Ruhrasahl X-4.

18 Plany  pierścieniopłata z 25lutego 1945r.

Najbardziej charakterystyczną jego cechę stanowił napęd w oparciu o dwa śmigła obracające się w przeciwnych kierunkach i umieszczone we wnętrzu skrzydła o kształcie pierścienia.  Narastające trudności zaopatrzeniowe, nierozwiązane problemy z utrzymaniem sterowności uczyniły projekt wysoce nierealnym.

19 Niemieckie pierścieniowce

Projekt odrodził się jednak już po wojnie. Nowa jego wersja zaprojektowana została przez niemieckich inżynierów, zarówno pod wpływem Heinkel Lerche jak i znacząco różniącego się FW Triebfluegla z II wojny światowej. Jednak rząd RFN w 1958r. powierzył zadanie budowy takiego myśliwca Francuzom, zawierając tajny kontrakt z firmą Société National d´Etude et de Construction de Moteurs d´Aviation (SNECMA) współpracującej z spółką Nord – Aviation. Prace  nad tego typu samolotem prowadzono we Francji już od 6 lat. Wyposażony został w silnik turboodrzutowy z serii Atar, którego dysza skierowana była w dół, kiedy aparat stał na ziemi. Silnik ten umożliwiał start i lądowanie w pozycji pionowej oraz lot do przodu w pozycji poziomej. Był to samolot zupełnie unikalny, bo posiadał ,,obrączkowe” skrzydła. Kadłub przypominający cygaro, otoczony był płatem o kształcie szerokiego pierścienia. Podczas lotu poziomego płat ten wytwarzał siłę nośną utrzymującą samolot na określonej wysokości. Kiedy jednak szybkość lotu znacznie wzrastała, pierścieniowy płat zaczynał spełniać drugą funkcję: stawał się strumieniowym silnikiem odrzutowym. Powietrze wpadając do przestrzeni między płatem a kadłubem spręża się i rozgrzewa, a specjalne wtryskiwacze wprowadzały do tej przestrzeni paliwo. Paliwo spalało się i strumień gazów wypływał do tyłu z wielką prędkością, wytwarzając siłę ciągu skierowaną do przodu. Co powstrzymało rozwój tej konstrukcji? Pierwsza i zasadnicza przeszkoda polegała na trudności opracowania pewnej i precyzyjnej metody balansowania na   kolumnie powietrza z dyszy odrzutowego silnika podczas pionowego wznoszenia się i lądowania, a szczególnie podczas pionowych manewrów. Stabilność samolotu nie mogła opierać się jedynie na wyrzucanych z silnika gazach. Pilotowi miały pomagać żyroskopy, gyrometry, system kierunkowych otworów w przeciwdziałającym przechyłom (stabilizujących silników posiłkowych rozmieszczonych wokół silnika głównego). Nadal jednak sterowanie nim wymagało niemal nadludzkich umiejętności. Od prototypu tego oczekiwano rozwinięcia prędkości 2500km/h i wznoszenia się na wysokość 20 km w ciągu zaledwie 3 minut. Pierwsze testy nad koleopterem prowadzono we Francji już w październiku 1956r.. Pierwszy publiczny jego pokaz miał miejsce podczas Salonu Lotniczego w Le Bourget w czerwcu 1957r. budząc zdumienie publiczności. Dziewiczy lot koleopter odbył w maju 1959r. Jedyny prototyp rozbił się dwa miesiące później. Dalsze badania nad nim nie prowadzono już. Większość podobnych konstrukcji nie wyszła poza sferę projektową, a koleopter nigdy nie wszedł do seryjnej produkcji[1].

20 Schemat koleoptera w locie poziomym i na starcie. 1-radiostacja, 2-kabina, 3-obrotwe siedzenie pilota, 4-wlot powietrza, 5-wsporniki pierścieniowego płata, 6-zbiorniki paliwa, 7-silnik turboodrzutowy, 8-wtryskiwacze paliwa silnika strumieniowego, 9-stery gazowe, 10-podwozie

21 Koleoptery

Tekst został opublikowany na łamach bieżącego numeru miesięcznika Odkrywca

Jacek Jaworski; marzec 2021 


Wesołych Świąt !

Zdaję sobie sprawę, że w obecnych czasach powszechnego zagrożenia tytuł może być odebrany jako ironia i kpina z naszego położenia, ale nie taka jest moja intencja. Zamierzam sięgnąć do dawnych czasów, kiedy te słowa rzeczywiście oznaczały, to co w nich wybrzmiewa.

Z okazji zbliżających się Świąt Bożego Narodzenia chciałbym przedstawić dawne pocztówki o tematyce wojskowej i patriotycznej, przypominając czasy, kiedy ludzie w cywilu i w mundurach informowali o sobie przy pomocy ulotnej kartki pocztowej. Ulotnej, ale wówczas powszechnie dostępnej i jednak osiągalnej, a obecnie, przechowywanej z pietyzmem w albumach rodzinnych czy też zbiorach kolekcjonerskich.

O historii kart pocztowych pisałem wcześniej i nie ma potrzeby powtarzania tych informacji. Ograniczę się tylko do przypomnienia, że pocztówki, jako forma korespondencji zyskały swoiste „prawo obywatelstwa” w ostatniej dekadzie XIX wieku, a nasilenie ich obecności na rynku pocztowym miało miejsce w latach przed I wojną  światową, kiedy w Europie krążyły dosłownie miliony takich przesyłek. Przypomnę również, że na początku XX wieku jedna strona karty pocztowej była przeznaczona wyłącznie na adres, a przekazywany tekst umieszczano obok  „obrazka”. Dopiero po 1905 roku rozpowszechniły się karty pocztowe, na których strona adresowa, została podzielona na  dwie części – adresową i korespondencyjną, a strona ilustracyjna pozostała bez dopisków. Musiało to być poprzedzone decyzją Międzynarodowej Organizacji Pocztowej

Karty pocztowe o tematyce wojskowej pojawiły się bardzo wcześnie i spełniały w zasadzie dwie role. Po pierwsze były łącznikami żołnierzy z domem rodzinnym. Przy obecnych środkach łączności trudno sobie wyobrazić, że przed stu laty, na przełomie wieków  środkiem komunikacji pozostawała przesyłka pocztowa – list i karta pocztowa. Poczty krajowe funkcjonowały inaczej niż obecnie – mam w kolekcji karty wysyłane z Wiednia (pieczęć pocztowa) w 1905 roku, które po dwóch dniach opieczętowano w Częstochowie. Obecnie nie wydaje się to być możliwe.

Młody człowiek wyrwany ze swojego środowiska np. rodzinnej wsi, której dotychczas nigdy nie opuszczał i przeniesiony na drugi koniec kraju, do obcego sobie otoczenia, przebywający w nieprzyjaznych z reguły warunkach koszarowych tęsknił oczywiście za domem i bliskimi. Producenci lokalnych pamiątek i miejscowi – dla koszar – fotografowie natychmiast zwęszyli interes i dostarczyli żołnierzom wychodzącym na pierwsze przepustki karty pocztowe. Święta były szczególną okazją do wysłania przekazu do rodziny. Niestety do obecnych czasów nie zachowało się wiele takich przesyłek. A nawiązując do autorów ilustracji zamieszczanych na kartach pocztowych i wydawców, to byli to wspomniani miejscowi fotografowie wypuszczający produkty średniej – mówiąc oględnie – jakości, a także renomowane oficyny wydawnicze, wykorzystujące prace artystów o znanych i cenionych nazwiskach.

A po drugie na ziemiach rdzennie polskich podzielonych pomiędzy państwa zaborcze szczególnym powodzeniem i popularnością  cieszyły się tzw. „patriotyczne” karty świąteczne z wizerunkiem polskiego żołnierza w mundurze z początku XIX wieku. Czy to było możliwe w okresie germanizacji i rusyfikacji i reakcji władz zaborczych na wszelkie przejawy polskości. Okazuje się, że przy odrobinie pomysłowości dawało się ominąć czujność cenzorów, a może i oni przymykali oko. My kolekcjonerzy militariów wiemy, że  w pierwszej połowie XIX stulecia mundury armii różnych państw były do siebie bardzo podobne, a praktycznie różniły się godłami na kaszkietach. Ale gdy na ułańską czapkę nałożono ceratowy pokrowiec, a mundur z wyróżniającymi szczegółami został przykryty płaszczem, to okazywało się, że wszystkie „koty są szare”. Pamiętniki z wojny 1812 roku pełne są informacji o stosowaniu takich podstępów podczas odwrotu z Rosji i pomyłkach w rozpoznawaniu przeciwnika. Zapamiętałem opowieść o francuskim oficerze, który jeździł do rosyjskiego obozu po siano i obrok dla swojego konia.

Wróćmy do kart pocztowych. W każdej armii stosowano barwy wyróżniające – białe, czerwone, żółte – i ich kompozycje. I dlatego przedstawiony na „obrazku” ułan z białymi czy żółtymi lampasami i takim otokiem i wypustkami nie budził wątpliwości rosyjskiego cenzora, a cieszył polskiego odbiorcę takiej pocztówki. Można powiedzieć, że każdy widział to, co chciał zobaczyć.  

Wydarzenia wojny 1914-1918 przyczyniły się do rozwoju sztuki epistolarnej, bowiem poczty polowe i państwowe cywilne działały sprawnie, a karty pocztowe krążyły oczywiście na trasie dom rodzinny – okopy i okopy – dom rodzinny. Z przyczyn naturalnych tych pierwszych zachowało się bardzo mało, natomiast o wiele więcej – ale bez przesady – pozostało kartek wysyłanych przez żołnierzy.  Zwracam uwagę na trzy karty z wizerunkami ludzi w mundurach państw zaborczych, ale z polską dedykacją „Wesołych Świąt”. Można stwierdzić, że zaborcy przypomnieli sobie o rdzennych Polakach.

Druga wojna światowa miała inny charakter, polskiej korespondencji na trasie żołnierz – dom rodzinny nie było, a   na terenie ziem okupowanych wykorzystywano karty pocztowe z okresu międzywojennego. Interesujące natomiast są świąteczne karty pocztowe wykonane po 1945 na indywidualne zamówienie konkretnego żołnierza z jego fotografią, Takie prace były komponowane już przed 1939 rokiem.         

P.T. Czytelnicy darują mi naturalne uogólnienia i skróty myślowe, co jest konieczne ze względu na rozmiary tematu. W demonstracji skupiłem się na tematyce polskiej, co jest uzasadnione dopuszczalnymi logicznie i technicznie rozmiarami prezentacji.

Osoby zainteresowane proszone są udział w dyskusji na temat kolekcjonerstwa kart pocztowych, a tym samym ochrony zabytków kultury materialnej, tak interesujących wizerunkowo i równie podatnych na zniszczenie.

Maciej Prószyński

w grudniu 2020 roku.

  1. Karta korespondencyjna z 1908 roku wysłana z Warszawy – adres w jęz. rosyjskim, korespondencja w jęz. polskim, znaczek poczty ros. wartości 3 kopiejek. Nadruk „Pocztówka”, także w językach francuskim i rosyjskim. Brak wskazania wydawcy – „E.G.” ?

2. Karta korespondencyjna z 1910 roku wysłana z Ostrowca do Łodzi. Pieczęcie pocztowe w jęz. rosyjskim, znaczek poczty rosyjskiej za 3 kopiejki. Nadruk „Pocztówka” także w jęz. francuskim i rosyjskim. Nakład J. Ślusarski Warszawa 21 955h Adres i korespondencja w języku polskim

  1. Karta korespondencyjna z 1913 roku – znaczek zerwany, pieczęć uszkodzona. Wysłano z Warszawy do Nowogródka. Adres i korespondencja w jęz. polskim. Nadruk „Pocztówka”, także w jęz. francuskim i rosyjskim. Nakład B-cia Rzepkowicz Warszawa

4. Karta korespondencyjna z 1913 roku wysłana z Warszawy do Łodzi. Znaczek poczty rosyjskiej wartości 3 kopiejek. Nadruk „Pocztówka”, także w jęz. francuskim i rosyjskim. Adres i korespondencja w jęz. rosyjskim. Nakład J. Ślusarski Warszawa „Oryginały własne. Nakład. wzbr.”

5. Karta korespondencyjna z 1917 roku wysłana ze Środy do „Kempen” (Kępna). Znaczek poczty niemieckiej, adres w jęz. niemieckim, korespondencja w jęz. polskim. Wytwórca B.P. Warszawa No.25

6. Karta korespondencyjna tzw. „kopertowa” z 1919 roku wysłana z Warszawy, na adres warszawski. Wydawca S.P. Warszawa No.6. Autorem strony graficznej jest „M. Morawski” ? w 1905 roku.

7. Karta korespondencyjna z 1920 roku „kopertowa”. Nie ma wskazania wydawcy – zapewne pochodzi z Wielkopolski 

  1. Karta korespondencyjna z 1921 roku, wysłana z Bydgoszczy do Poznania, Nie ma wskazania wydawcy. Znaczki poczty polskiej

9. Karta korespondencyjna z 1923 roku wysłana z Przemyśla do Warszawy, znaczek Poczty Polskiej wartości 3 tys marek. Wytwórca FRIST Ser.404/56 (firma krakowska)

10. Karta korespondencyjna „kopertowa” z 1914 roku. Wizerunek żołnierza w niemieckim mundurze, ale życzenia polskie. Nadruk w jęz. niemieckim „Feldpostkarte/Postkarte”. Wydawca nie jest wskazany

11. „Pocztówka” bez obiegu pocztowego, napisy także w jęz. francuskim i rosyjskim. Na rewersie „W noc wigilijną” Nadruk w jęz. rosyjskim informujący o zezwoleniu wojennej cenzury w Warszawie wydanym w dniu 1 listopada 1914 roku. Wizerunek żołnierza w mundurze rosyjskim, ale w tle opłatek z polskim napisem. Nakładem Chlebowski i Michałowski p.f.„ Świt”

12. Karta bez obiegu pocztowego. Wizerunek żołnierza w mundurze Cesarstwa Habsburgów, ale życzenia polskie. Wydawca: O.K.W. 422

13. „Wesołych Świąt Bożego Narodzenia” Nadruk „Pocztówka” oraz „Miejsce na markę”. Wyd. Sekcji Opieki M.S.W. nad Inwalid. Wojsk. Serja 1 Na Gwiazdkę. Wg. Rysunku Edm. Bartłomiejczyka, wyd. Lit. Art. B. Główczewski Warszawa. (wczesne lata dwudzieste XX wieku)

14. Pocztówka korespondencyjna z 1920 roku. Wskazanie wytwórcy z Poznania jest nieczytelne. Nadruk: Pocztówka

15. Karta wykonana na indywidualne zamówienie – okres międzywojenny, brak cech identyfikacyjnych. (Takie karty zwykle wykonywano w kilku może kilkunastu egzemplarzach)

16. Karta wykonana na indywidualne zamówienie i przesłana w kopercie do „miłej koleżanki Stasi” w Rzeszowie – „3.I.46 r.”. (por. uwaga jak wyżej)

  1. Karta wykonana na indywidualne zamówienie, ale bez cech identyfikacyjnych: „Heniek” do Rodziców i daty. (por. uwaga jak wyżej)

  1. Karta bez obiegu pocztowego. „Hej Kolęda po Odrę i Nysę/ Gdzie Nasz Żołnierz Pilnuj Granicy.” Wyd. Dolnośląska Spółdzielnia Pracy „FOTOTECHNIKA” Wrocław; PWZG Płn.1501 (F 40453); 54/48. (wyda. w 1948 roku – ?) 

Wspomnienie o Janie Henryku Dąbrowskim

W dniu 6 czerwca 2020 roku mijają dwieście dwa lata od śmierci Jana Henryka Dąbrowskiego (1755-1818). Wprawdzie nie jest to tzw. okrągła rocznica, jakie czasem obchodzimy wspominając odległe wydarzenia lub wybitne osoby historyczne, ale ten Wielki Polak zasługuje na przypomnienie nie tylko dlatego, że stale jest obecny w naszej pieśni narodowej.

Liczne wydarzenia, jakie zachodziły w życiu Jana Henryka Dąbrowskiego wymagają obszernego przedstawienia, a ani miejsce na to, ani nie taka jest intencja tego wspomnienia.  Sięgnijmy zatem, tylko do części mniej znanych faktów odnotowanych w życiorysie Generała.

W wieku 14 lat wstąpił do pułku szwoleżerów ks. Albrechta w wojsku saskim (rok 1769), gdzie służył Jego Ojciec. I z tego niewątpliwie względu młody Jan Henryk uzyskał stopień chorążego, a po trzech latach podporucznika, chociaż „nadkomputowego”, czyli bez pensji. Przypomnieć należy te młodzieńcze lata, gdyż zaważyły one na wyborze przyszłej karierze wojskowej. A odnośnie saskiej służby Ojca, to w owym czasie zagraniczna służba wielu oficerów nie tylko polskich była bardzo popularna. W wojsku pruskim, rosyjskim, austriackim, saskim, polskim służyli liczni cudzoziemcy traktując to, jako naukę zawodu bądź zwyczajnie znalezione miejsca pracy, wobec wypełnionych etatów w armii narodowej. Wracając do naszego Bohatera, to dopiero po kolejnych dwóch latach w 1774 uzyskał stopień podporucznika etatowego z przysługującym z tego tytułu wynagrodzeniem. W roku 1780 uzyskał przeniesienie do gwardii stacjonującej w Dreźnie, a więc przy dworze, co młodemu oficerowi otwierało drogę do kariery. Zwłaszcza, że z jednej strony odnosił liczne sukcesy towarzyskie, ale z drugiej przykładał się do służby, dużo się uczył, studiował dzieła teoretyków wojskowych i pod tym względem wyróżniał się zdecydowanie z grona rozrywkowo nastawionych oficerów gwardii. Był np. obserwatorem manewrów armii pruskiej i kolejno rosyjskiej, co niewątpliwie wzbogacało wiedzę wojskową i dawało duże doświadczenia.

Reformy wojskowe w Rzeczpospolitej otworzyły polskim oficerom drogę powrotu do służby krajowej. Ściągali do kraju z własnej inicjatywy bądź wezwani przez polskie władze i w tej grupie znalazł się J.H. Dąbrowski, wówczas już rotmistrz i adiutant szefa gwardii konnej w armii saskiej. Po dwudziestu latach i czterech miesiącach służby w pułku szwoleżerów i gwardii saskiej przyszedł czas wstąpienia do Wojska Polskiego. 28 czerwca 1792 roku król Stanisław August Poniatowski podpisał Janowi Henrykowi Dąbrowskiemu patent na podpułkownika. Tak rozpoczęła się polska karta w życiorysie Generała.

Kolejne wydarzenia są mniej lub bardziej znane (może jednak mniej), dlatego przypomnę tylko kluczowe daty. W kampanii 1792 roku J.H. Dąbrowski nie brał czynnego udziału, gdyż I Brygada Kawalerii Narodowej stacjonowała na terenie Wielkopolski, a więc na zapleczu frontu, ale już w kolejnych wydarzeniach w roku 1794, czyli w Powstaniu Kościuszkowskim zapisał chlubną kartę w obronie Warszawy przed Prusakami i w udanej wyprawie do Wielkopolski. Po klęsce narodowej Generał udał się na emigrację i przez Drezno dotarł do Paryża. Po wielomiesięcznych zabiegach, intrygach, podchodach dyplomatycznych uzyskał akceptację na tworzenie Polskich Legionów i udał się w tym celu do Lombardii. Jak wiemy zabiegi przyniosły efekty, gdyż z polskich emigrantów i jeńców polskiego pochodzenia z armii austriackiej powstały polskie oddziały. Tam zrodziła się pieśń, śpiewana do dzisiaj, jako polski hymn narodowy. Autorem słów jest Józef Wybicki (1747-1822). W grudniu 1806 roku po zwycięskiej wojnie francusko-pruskiej, gen J.H. Dąbrowski wkroczył z wojskiem  francuskim do Poznania i natychmiast podjął trud odbudowy armii polskiej. Zaszczytna kampania roku 1807, kolejno wojna z Austrią w 1809 i wreszcie nieszczęsna „druga wojna polska” w roku 1812. Udział w kampanii saskiej w 1813 r. w tym walka w Lipsku i odwrót do Francji, Aż do kapitulacji i abdykacji cesarza Napoleona. Powrócił do Kraju, jako naczelny dowódca Wojsk Polskich. Wreszcie podjął ostatnie prace dla Polski zmierzające do  odtworzenia Wojska Polskiego w Królestwie Kongresowym. W roku 1815 Jan Henryk Dąbrowski uzyskał awans na najwyższy stopień generalski – generała broni (jazdy) i złożył dymisję. Ostatnie lata spędził w Winnogórze, majątku w Wielkopolsce, gdzie zmarł 6 czerwca 1818 r.

Generał J.H. Dąbrowski wyróżniał się niewątpliwie spośród ówczesnych polskich wyższych oficerów gruntownym wykształceniem wojskowym i rzetelnym stosunkiem do obowiązków wojskowych. Wielokrotnie spotykał się z tego tytułu z zarzutami stosowania nadmiernej dyscypliny, ale podwładni Go lubili i szanowali, bo wymagał, ale i dbał o swoich podkomendnych, także po zakończeniu przez nich służby. Przykładem niech będą czasy Legionów, kiedy o mundury, broń, oporządzenie i wreszcie jedzenie musiano toczyć nieustające boje z nie zawsze uczciwą administracją francuską i włoską.

J.H. Dąbrowski otrzymał wiele odznaczeń polskich i zagranicznych, że wymienię tylko Order Orła Białego, Polski Krzyż Wojskowy – VM i francuską Legię Honorową. Jego nazwisko umieszczono na paryskim Łuku Triumfalnym.

O bezpośredniej aktywności na polu bitwy świadczą rany odniesione podczas walk we Włoszech, w kampanii 1807 roku, w Rosji nad Berezyną, w kampanii 1813 roku

I wreszcie interesująca wiadomość dla miłośników historii wojskowości i kolekcjonerów. J.H. Dąbrowski był wielkim miłośnikiem historii wojskowości i kolekcjonerem. W swoich zasobach – gromadzonych jeszcze podczas służby w wojsku saskim – miał „zbiór map i rycin, który osiągnął dwa tysiące sztuk” (wg J. Pachońskiego). Czytał wiele i miał olbrzymią bibliotekę, do której książki ściągał z całej Europy. A książka uratowała mu życie podczas walk we Włoszech, gdyż kula ugrzęzła w tomiku Schillera, schowanym w kieszeni munduru. Miał tez zbiór broni i innych militariów. Swoją kolekcję zapisał  Towarzystwu Przyjaciół Nauk w Warszawie, gdzie była eksponowana w Pałacu Staszica. Po rozmaitych kolejach losu pochłonęła ją niestety II wojna światowa.

W 1997 roku w dwusetną rocznicę powstania Mazurka Dąbrowskiego w Środzie Wielkopolskiej uroczyście odsłonięto pomnik Jana Henryka Dąbrowskiego – dzieło poznańskiego artysty Roberta Sobocińskiego. W Winnogórze jest muzeum Generała.

Osobom, które chciałyby bliżej zapoznać się z historią życia Jana Henryka Dąbrowskiego polecam lekturę Jego biografii opracowanej przez prof. Jana Pachońskiego (zm.w 1985 r.) pt. „Generał Jan Henryk Dąbrowski 1755-1818” i wydanej przez Wyd. Ministerstwa Obrony Narodowej w 1981 roku w nakładzie 5 tys. egzemplarzy. Szukać należy w antykwariatach i dobrych bibliotekach, gdyż prywatni kolekcjonerzy  raczej nie wypuszczają z rąk takich pozycji.

To krótkie Wspomnienie uzupełniam o pocztówki tematyczne z mojej kolekcji.

1. Generał lejtnant Jan Henryk Dąbrowski 1794 r. autor nieznany, obraz w zbiorach Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie; kartę wydało Muzeum Okręgowe w Ostrołęce z okazji dwusetnej rocznicy Powstania Kościuszkowskiego w zbiorze „I Wielkopolska brygada kawalerii narodowej”.

2. Marsz, marsz Dąbrowski … (bez podpisu – Juliusz Kossak), karta ze stroną przeznaczoną wyłącznie na adres tzw„długi adres” sprzed 1905 roku; znaczek austriacki za „5 heller”,

3. Jan Henryk Dąbrowski, jako wódz Legionów – Correspondenz-Karte/ karta korespondencyjna sprzed 1905 r. „długi adres”, brak wskazania wydawcy;

4. General Jan Henryk Dąbrowski + notka w jęz. francuskim. Medaille commemorative…par K.Zmigrodzki Edit. Musee National Polonais de Rapperswil (Suisse), Zurich;

5 Henryk Dąbrowski mal. Juliusz Kossak (błędny nadruk “Józef Poniatowski”) wyd. J.F.J.Komendziński, Zakopane, Nr 40; Karta korespondencyjna sprzed 1905 roku, „długi adres”;

6. Obchody dwusetnej rocznicy powstania Mazurka Dąbrowskiego – koperta Pierwszego Dnia Obiegu, znaczek okolicznościowy i pieczęć;

– 7 Jan Henryk Dąbrowski … Karta pocztowa wyd. Rejonowy Urząd Poczty w Poznaniu VI 1997 r. + pieczęć okolicznościowa;

8 Jan Henryk Dąbrowski Wyd. Zarządu Głównego T.S.L.(Towarzystwa Szkół Ludowych) Zakład art. reprodukcji W.Krzepowski Kraków przed 1939 r.;

9. Henryk Dąbrowski „Reprint widokówki przedwojennej Pieśń Legionów nr 8” wyd. POSTMARK Poczta Polska w 1997 r.

10. 250 rocznica urodzin Generała Jana Henryka Dąbrowskiego 1755-1818; autor nieznany ze zbiorów Muzeum Narodowego w Poznaniu; wyd. Rejonowy Urząd Poczty Poznań Miasto VIII w 2005 r.;

11. Portret gen. Jana Henryka Dąbrowskiego mal. Karol Antoni Simon (zm. 1841r.) lit. w Muzeum Narodowym w Poznaniu; karta kopertowa dużego formatu 147 mm x 210 mm.

Maciej Prószyński  Czerwiec 2020 r.


O „wojskowych” kartach pocztowych słów kilka

Pocztówki, karty pocztowe, odkrywki czasem zwane także widokówkami ze względu na obrazek krajobrazowy na awersie. Ich tematyka jest różnorodna – z okazji Świąt Wielkiej Nocy zamieściliśmy przykłady kart pocztowych przedstawiających „wojskowe” Święta na przestrzeni kilkudziesięciu lat – do 1939 roku.

W związku z licznymi pytaniami wypada sięgnąć do historii karty pocztowej będącej swoistym łącznikiem pomiędzy członkami rodziny, znajomymi i przyjaciółmi, których los rzucił w różne strony. Tak było, a obecnie tak zwane młode pokolenie w większości używa do tego celu różnego rodzaju ulotnych technik elektronicznych, chociaż moja Wnuczka przesyła karty ze swoich podróży. Stosując nowoczesne środki łączności nie trzeba szukać kiosku, wydawać pieniędzy i na kartkę i na znaczki, pisać – o zgrozo – szukać skrzynki  pocztowej czy nawet poczty. Telefon jest pod ręką, robimy foto i wysyłamy. I już wszyscy są zadowoleni. Jest tylko pewne „ale” – mianowicie ulotność takiego przesłania i jego krótkotrwałość. Po krótkim czasie przykrywają je inne wiadomości, z czasem oczyszcza się skrzynkę i widok jakiegoś miasta czy przyjacielskie pozdrowienia idą w przysłowiowy eter. Żeby nie było nieporozumień – nic nie mam przeciwko nowoczesnym środkom komunikacji między ludźmi, tylko chcę uprzytomnić stan obecny. Młodzi ludzie żyją szybciej, bardziej doraźnie i jeszcze nie mają „nic za sobą” – czas na wspomnienia przyjdzie.

I po tym wstępie możemy wrócić do pocztówek, które czasem jeszcze tkwią w rodzinnych domach, w starych babcinych czy maminych albumach, można je spotkać na turystycznej drodze w formie wspomnianych widokówek, starsze trafiają się w antykwariatach czy na wystawach kolekcjonerskich. Pytanie – od kiedy pocztówki towarzyszą społeczności zazwyczaj budzi zadumę pytanego, a odpowiedź jest mieszaniną wiedzy i domysłu, z przewagą tego drugiego. No to coś podpowiemy, chociaż nie będzie to finalnie jednoznaczne.

Pewne jest, że „karta pocztowa”, jako forma korespondencji pojawiła się powszechnie w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XIX stulecia. Podkreślam słowo powszechnie, czyli już istniała w świadomości ludzkiej, głównie rodzinnej i przyjacielskiej. Natomiast pierwsze karty pocztowe – oczywiście nie w znanej nam formie – podobno pojawiły się w latach siedemdziesiątych XIX wieku. Są tropy wiodące do Wiednia w 1869 roku, inne do niemieckiego drukarza z Oldenburga około roku 1870, a jeszcze inne do Paryża, oblężonego przez Prusaków podczas wojny 1870-71. Jak widzimy początek był w odległych miejscowościach, ale w zbliżonym okresie. Zapewne forma ówczesnych przesłań była inna, aniżeli ta ukształtowana z biegiem lat  przez tradycję i urzędowe decyzje. Warto wspomnieć, że długo zaporą dla wprowadzenia kart pocztowych do obiegu był przepis o tajemnicy korespondencji, wprowadzony i konsekwentnie utrzymywany przez międzynarodową organizację pocztową – „Union Postale Uniwersale”. Taki nadruk w języku francuskim musiał figurować po roku 1878 na kartkach pocztowych w obiegu międzynarodowym. Chociaż dla prawdy należy podać, że ta reguła nie zawsze był przestrzegana w obiegu krajowym. I jeśli chodzi o kolejny nadruk urzędowy, to na kartach umieszczano nazwę pocztówki we francuskiej wersji językowej, czyli „Carte postale” i w języku kraju pochodzenia, a także adresata. Z tego okresu pochodzą karty pocztowe z nadrukiem nawet w kilkunastu językach. Przypominam, ze w ówczesnym okresie język francuski był powszechny i królował na świecie, jak obecnie angielski.

Ustalono także wówczas wymiary karty pocztowej na 14 cm długości i 9 cm szerokości. No i jeszcze jedna reguła, będąca obecnie doskonałym znakiem rozpoznawczym okresu pochodzenia karty – na jednej stronie, nazwijmy ją awersem było miejsce wyłącznie na adres, natomiast na drugiej – rewers – był zazwyczaj jakiś rysunek, zajmujący prawie całą powierzchnię. Z reguły na korespondencję było bardzo mało miejsca. Znam kartki, na których pod rysunkiem napisano tylko datę i imię nadawcy, gdyż nic innego się już nie zmieściło, a przestrzeń na drugiej stronie była z przyczyn formalnych niedostępna. Tam natomiast, gdzie rysunek zajmował tylko część karty tekst lokowano wokół niego, wykorzystując miejsce. Przypominam, że wówczas ludzie posługiwali się piórami ze stalówką i atramentem, a w szkołach powszechnie uczono kaligrafii. Obecnie takie wyczyny epistolarne, jakie obserwujemy na dawnych kartach pocztowych byłyby niemożliwe.

Reguła „strony adresowej” – skrupulatnie przestrzegana, pod rygorem wycofania karty z obiegu – obowiązywała do 1904 r., kiedy tę część karty podzielono graficznie na połowy, przeznaczone na adres i na korespondencję. Przykłady takich kart wydrukowanych przed 1904 i w okresie późniejszym zamieszczamy.

 

Jeżeli zatem mamy w ręku dawną kartę pocztową i korespondencja jest na jednej stronie z rysunkiem, a adres na drugiej, to znaczy, że pochodzi ona sprzed 1904 roku.  Świadomie używam określenia „rysunek” (obraz), ponieważ pierwsze karty były swoistymi dziełami sztuki, wykonywanymi przez artystów-malarzy na zamówienie wydawcy czy drukarni. Były to scenki rodzajowe, widoki, przesłania świąteczne etc – zawsze namalowane. Karty fotograficzne pojawiły się z czasem, kiedy ta forma korespondencji stała się całkowicie powszechna. Na przestrzeni ponad dwudziestu lat karty pocztowe zadomowiły się we wszystkich krajach europejskich, a stąd uzyskały „mandat” światowy. Podobno w okresie przed 1914 rokiem w Europie w obiegu były miliony – tak miliony, to nie jest pomyłka – krążących od przysłowiowej Lizbony do Moskwy. Rekordy przesłań bili Niemcy. Z tego okresu pochodzi dowcip, przekazywany przez filokartystów – czyli kolekcjonerów kart pocztowych – na temat zachowania mężczyzn różnych nacji, uczestniczących w katastrofie kolejowej. Francuz oczywiście nagabuje konduktorkę, Anglik oczekuje podania herbaty, a Niemiec siada w cichym kącie i wypisuje karty pocztowe. Istotnie najwięcej kart wysyłano w ówczesnym Cesarstwie Niemieckim.

I wojna światowa zakłóciła życie społeczne w całej Europie, ale poczta funkcjonowała i kartki pocztowe z domu do syna czy ojca w okopach kursowały ze zdwojoną częstotliwością. W drugą stronę, czyli z okopów do domu także i to właśnie te głównie pozostały w rodzinnych pamiątkach. Do rzadkości należą kartki przechowane przez żołnierzy, z reguły ulegały one zniszczeniu z przyczyn naturalnych.

Pomijając rozważania na temat długich lat historii trzeba wspomnieć, że z biegiem czasu karty tzw. artystyczne ustępowały pola kartom fotograficznym. Pozostawały w dotychczasowej formie graficznej, jako karty okolicznościowe – świąteczne, imieninowe itp. –  natomiast architektura pojawiała się już tylko w formie fotografii. Rozwój turystyki w drugiej połowie XX wieku przyczynił się oczywiście do utrwalenia tej formy korespondencji. Podróżnicy- rekordziści wysyłali po kilkadziesiąt widokówek do znajomych, czasem z życzliwej pamięci, a czasem – niestety – ze zwyczajnej pychy – „patrzcie, gdzie ja jestem”. Tak było do czasu upowszechnienia Internetu i rozwoju mediów elektronicznych. Chociaż istnieje liczna grupa ludzi nadal hołdująca tej formie kontaktu z bliźnimi z okazji podróży wakacyjnych czy świąt. Oby jak najdłużej, bo przecież do kart pocztowych można wrócić po latach i snuć miłe wspomnienia.

No dobrze, to było w dużym skrócie i uproszczeniu o historii kart pocztowych, ale my jesteśmy członkami Stowarzyszenia zajmującego się badaniem historii wojskowości. A więc teraz pora na tematykę militarną.

Wojsko – we wszystkich krajach europejskich – było widoczne na pocztówkach praktycznie od początku ich istnienia, jako formy korespondencji. W ostatniej dekadzie XIX wieku, a właściwie do roku 1914 wojsko cieszyło się wielkim uznaniem społecznym we wszystkich państwach. To był wspaniały okres pokoju w Europie liczący kilkadziesiąt lat, a wiadomo, że w czasie pokoju wojsko pięknieje, zyskuje na znaczeniu, staje się wszechobecne w życiu politycznym i społecznym. Człowiek w mundurze był widoczny na ulicy, w kawiarni, na przyjęciach rodzinnych. Mało tego, modne stało się wychowywanie młodych chłopców w duchu militarnym. Ubierano ich w mundury wzorowane na ojcowskich, „zbrojono” w szable, bagnety i karabiny wzorowane na broni dorosłych, tylko pomniejszonej. W ówczesnej wrażliwości społecznej szabla w rękach dziecka, była zabawką, a nie bronią. O właściwym przeznaczeniu tego narzędzia, już wszyscy zapomnieli, bo kolejne roczniki młodych ludzi szły do wojska i wracały całe i zdrowe po kilkuletniej męskiej przygodzie. Leży przede mną wspaniały album – „Imperial German Edged Weaponry” tom III, w którym kilkadziesiąt stron poświęcono małym „ułanom, kirasjerom, dragonom” etc i ich broni w latach przed 1914 r.  Wówczas byli wyspecjalizowani producenci takiej „broni”, a obecnie są kolekcjonerzy specjalizujący się w tej dziedzinie.

W takiej atmosferze społecznej wojsko musiało znaleźć się na pocztówkach. Tematyka różnorodna – np. w czasach pokoju prezentowano mundury – historyczne i aktualne – różnych formacji „naszego” wojska, a szczególną ku temu okazją były zmiany. Dla spopularyzowania nowych mundurów wydawano serie kart pocztowych prezentujących nową formę i obecnie są one źródłem wiedzy, gdyż nie zawsze mamy dostęp do ówczesnych przepisów mundurowych. .

Na kartach pocztowych znalazły się także mundury historyczne, czasem z notkami dotyczącymi wydarzeń, w jakich przed laty określona formacja występowała. W tych ramach mieszczą się kartki prezentujące mundury armii europejskich podczas wojen napoleońskich. Przypominam, że wydarzenia z tego okresu można było nazwać wojną światową, bowiem toczyły się także na kontynencie amerykańskim i afrykańskim, chociaż głównie w Europie. Rok 1912 i 1913 dla państw centralnych, a głównie Niemiec był czasem przygotowywania się do wojny, czemu służyło odtwarzanie historii, także na kartach pocztowych, mających olbrzymi zasięg propagandowy. Rosja – chyba z tych samych względów – uroczyście czciła swoje zwycięstwo w 1812 roku. A Francja podjęła wielką pracę przestawienia mundurów różnych formacji napoleońskich. Tę serię liczącą kilkaset pozycji wydawano w okresie kilkudziesięciu lat, a autorami byli uznani artyści-bataliści odtwarzający sylwetki żołnierzy na podstawie przekazu z epoki i przepisów mundurowych. Nawiasem mówiąc te olbrzymią pracę kontynuowano, aż do czasu II wojny, prezentując armię z lat 1914-1918 i w okresie pokoju.

To są tylko przykłady, a takich publikacji było wiele, praktycznie we wszystkich ówczesnych państwach. Tamta mapa Europy była inna, aniżeli obecna.

Niejako drugim nurtem tematycznym była powszechna satyra skierowana na wojsko i jego obyczaje, czasem zjadliwa i kpiarska, ale na ogół życzliwa, choć obecnie znając drażliwość niektórych decydentów poszczególne przekazy rysunkowe mogłyby wywołać sprzeciw. Najwięcej kart pocztowych o takiej tematyce ukazywało się w monarchii austro-węgierskiej, słynącej z tolerancji.

Wspomniałem o powszechnym kwitowaniu stulecia wojen napoleońskich. Wówczas na pocztówkach ukazało się bardzo wiele reprodukcji dzieł artystycznych poświęconych Napoleonowi, jego bliskim i przeciwnikom, ludziom z epoki, obrazów batalistycznych, pomników architektury. Wydawano takie karty pocztowe zwłaszcza w Niemczech, Austro-Węgrzech i Rosji, ale nie tylko tam.

Szczególny okres w życiu społecznym przyniosła wojna 1914 roku. Miliony ludzi oderwanych od rodzin ruszyło w świat sobie nieznany, czasem w pierwszą w swoim życiu podróż, z której mieli nie wrócić. Zostały rodziny czekające wiadomości, a nie było takich środków komunikacji, jakie są obecnie. Były pocztówki, a drukarze i lokalni fotografowie szybko zrozumieli, jaki interes przed nimi. Obok kart artystycznych pojawiły się fotograficzne, wykonywane np. dla miejscowego garnizonu przed jego wymarszem. Często spotykamy fotografie indywidualnych żołnierzy, mające formę – nawet stosowny nadruk – karty pocztowej, gotowej do przesłania. Po uważnym obejrzeniu można gdzieś znaleźć kolejny numer, co ułatwiało fotografowi identyfikację obiektu, bo przecież fotografował z reguły przynajmniej kilkuset żołnierzy. W renomowanych wydawnictwach publikowano serie pocztówek barwnych, na których z reguły był jakiś akcent patriotyczny i oczywiście „nasi” żołnierze. Malarstwo, to z reguły dzieła domorosłych artystów – ale nie brakuje i „dobrych” nazwisk – przedstawiających bitwy w stylu „nasi zwyciężają, oni uciekają”. Kartki wysyłane z okopów noszą oczywiście pieczęć cenzury wojskowej, często z nazwą formacji i jednostki.

Niestety masowe zapotrzebowanie na karty pocztowe przyczyniło się do zubożenia ich formy graficznej i jakości. W okresie pokoju karty wykonywano na kartonie – z reguły były to przynajmniej trzy, a czasem cztery i pięć warstw papieru. Jednak drukarze i ich pomocnicy poszli do wojska, a istniejące warunki nie pozwalały na należytą staranność wykonania. Ponadto wszystko działo się pod presją czasu, a ten warunek doskonale był wypełniony przez kartę na papierze fotograficznym. Stosunkowo często uzupełniano obraz fotograficzny przez ręczne podmalowywanie wybranych fragmentów.

Na temat wojennej korespondencji w latach 1914 – 1918 i jej śladów kolekcjonerskich można napisać przysłowiowe tomy, a ten tekst jest tylko sygnałem.

W okresie międzywojennym na kartach pocztowych rozwijało się malarstwo historyczne – batalistyka, portrety – czasem satyra i życzliwe prztyczki, okazjonalne przesłania świąteczne z motywem wojskowym.

W Polsce obecnie rzadziej można napotkać motyw wojskowy na karcie pocztowej – czasem jest sprzęt pancerny, samoloty bojowe, okręty. Odważniejsze wydawnictwa drukują małonakładowe serie sylwetek w mundurach historycznych, a np. na Targach Ksiązki Historycznej w 2019 roku kupiłem zestaw polskich sylwetek mundurowych z wojny 1792, opublikowany przez wydawnictwo z Białorusi. Zestawy pocztówek prezentujących mundury historyczne są nadal publikowane w Wielkiej Brytanii.

I ostatnie uwagi. Gromadzenie kart pocztowych o określonej tematyce, to olbrzymie wyzwanie i pole do popisu dla kolekcjonera.  Przykładowo przywołam karty pocztowe dotyczące wydarzeń historycznych np. „Napoleon i Jego epoka”, „Powstanie Listopadowe”, „I wojna światowa”, karty mundurowe (sylwetki w różnorodnych mundurach), karty świąteczne z akcentem wojskowym, motywy religijne w życiu wojska, karty z cyklu „ułan i dziewczyna”, satyra wojskowa. To wszystko można odszukać na giełdach i targach kolekcjonerskich, antykwarycznych i internetowych. Ceny są różnorodne – czasem niestety szokujące – i nie ma potrzeby rozwodzenia się na ten temat, ponieważ kolekcjoner, gdy sobie coś upatrzy i chce to mieć, to mieć będzie. Znam to autopsji. Życzę sukcesów w tej i innych dziedzinach.

W czasie zarazy, 16 kwietnia 2020 r.

Maciej Prószyński

[MP©2020]


Życzenia świąteczne w wojskowym wydaniu

Poniżej prezentujemy karty wydane z okazji Świąt Wielkanocnych w języku polski. Jak widać akcent wojskowy był dość popularny – z pewnością bardziej niż dzisiaj, a także nie brakuje im humoru.

       Karty pocztowe wydane w latach 1903 – 1909

  Karty pocztowe wydane w latach 1910 – 1912

  Karty pocztowe wydane w latach I wojny światowej

 

  Karty pocztowe wydane w okresie międzywojennym

Wszystkie karty pochodzą z kolekcji Pana Macieja Prószyńskiego (SKMDMP)

 


 


Polecamy! Pozwolenie na broń – 180 lat temu!

Niniejszym zamieszamy tekst źródłowy, opracowany na podstawie dokumentu z epoki. Czytając go, porażająco uderza jego aktualność i

pozwala w pełni wczuć się w problem pisarza Kosko. ⇒Pozwolenie

Tekst jest oryginalny, obok dla czytelności przepisano go i opatrzono uwagami oraz niezbędnymi przypisami.

[GK©2020]


Szable Niepodległości  – Janusz Jarosławski

Zaplanowane spotkanie z autorem kolejnej książki o szablach związanych z WP w XX wieku niech będę okazją do kilku refleksyjnych myśli.  Tym bardziej jest to warte uwagi, gdyż biorąc pod uwagę, że zainteresowanie szablami wśród koleżeństwa SKMDMP jest wręcz powszechne – na rożnym poziomie, ale jednak – temat tej broni białej w ostatnich latach nie był częstym przedmiotem referatu – ostatnia prelekcja wygłoszona przez Pana Jana Januszka (gość) – o szabli wz 34 (Szabla wz. 34 – oryginał, czy falsyfikat) w styczniu 2018. Wcześniej był wykład kol. Grzegorza Krogulca  O pierwowzorze szabli wz. 21 – wygłoszony 17.04.2000 (!). Jeszcze wcześniejszy odczyt wygłoszono w 1982 (Zygmunt Bielecki – Złota szabla). Odczyt na temat szabli mamy w Klubie średnio co 18 lat !

Czy to dlatego, że o szabli XX wieku już wszystko wiadomo? Czy nic nie zostało do zbadania? Czy zadowalamy się posiadaną już wiedzą? Czy kolekcjonować to znaczy tylko posiadać?

Mimo bardzo pokaźnej bibliografii, dość regularnie ukazują się nowe książki o tej tematyce na polskim rynku księgarskim. Publikowane są również, artykuły w prasie, informacje na stronach internetowych. Analogiczna sytuacja jest z bagnetami (choć ten temat był przedmiotem referatów w Klubie kilkanaście razy), gdzie na brak nowych publikacji nie można narzekać. Czy ukazujące się pozycje są jednak efektem badań źródłowych, poszerzających istotnie wiedzę, czy kolejnym katalogiem zbiorów – z mniej lub bardziej szczegółowymi fotografiami? Czy mogą stanowić nowy choćby przyczynek, czy tylko ozdobę domowej półki.  Niech dowodem na te wątpliwości będzie szabla wz. 34 – zdecydowanie najsłynniejsza, wręcz mityczna szabla żołnierza polskiego w XX w., a jednocześnie przedmiot pożądania wszystkich kolekcjonerów białej broni tego okresu. Mimo bardzo szerokiego zainteresowania i opublikowania na przestrzeni wielu lat kilku artykułów brak jest monografii tej szabli! Poważnej opozycji książkowej taktującej o historii jej powstania, produkcji, odbiorach technicznych, odmianach, użytkowaniu, przydziałach do jednostek, zaletach, wadach, opiniach, porównywaniu z innymi szablami, kolekcjonowaniu, rynku, kopiach i fałszerstwach itd. Kilkusetstronicowa pozycja tylko o tej szabli nie byłaby wcale nierealną. Pytanie o monografie można mnożyć do praktycznie wszystkich “kultowych”militariów polskich. Jako wyjątki można wymienić – hełm wz 31 (choć może nie do końca) i Krzyż Walecznych oraz publikacje ŚP pana Wiesława Słupczyńskiego – wszyscy autorzy związani w swojej karierze z Naszym Klubem.

Miejmy nadzieję, że rozmowa z Panem Januszem Jarosławskim – autorem kilku książek o szablach poszerzy nasze horyzonty, a może i odniesie się do powyższych myśli.

Jako zadośćuczynienie za powyższe dywagacje zamieszamy kilka fotografii potwierdzających różnorodność tej broni w WP w latach 1918 – 1939. Fotografie pochodzą z kolekcji Bartosza i Macieja Prószyńskich. Bardzo dziękujemy za udostępnienie i prosimy o poszanowanie praw własności – dlatego zastrzegamy, że reprodukcja bez zgody ich właścicieli jest zabroniona!

 

SZABLA  WZ 1848 ARTYLERIA PRUSY/NIEMCY

ARTYLERZYŚCI KONNI LATA DWUDZIESTE

9 PUŁK STRZELCÓW KONNYCH, KOP

SZABLA FRANCUSKA WZ 1822

 
ARTYLERZYŚCI I STRZELCY KONNI (NA OSTATNIM ZDJĘCIU TAKŻE SZABLA WZ21)

SZABLA ROSYJSKA WZ. 1881 TZW. DRAGONKA Z OKUCIAMI DO BAGNETU

WCZESNE LATA DWUDZIESTE

SZABLA POLSKA WZ. 17

 

UŁAN I SZWOLEŻER WCZESNE LATA DWUDZIESTE

SZABLA POLSKA WZ. 21

19 PUŁK UŁANÓW, ARTYLERZYŚCI KONNI, 1 PUŁK STRZELCÓW KONNYCH, 6 PUŁK STRZELCÓW KONNYCH

 

SZABLA POLSKA WZ 34

6 PUŁK STRZELCÓW KONNYCH

 

[MG©2020]