Stowarzyszenie

Klub Miłośników Dawnych Militariów Polskich

Istnieje od 1965 roku

Kamil Kartasiński. Doktor nauk humanistycznych (historia)
Autor książek dotyczących Powstania Styczniowego oraz II WŚ

Recenzja książki Jacka Jaworskiego

𝐏𝐨𝐰𝐬𝐭𝐚𝐧𝐢𝐞 𝐒𝐭𝐲𝐜𝐳𝐧𝐢𝐨𝐰𝐞 𝐅𝐚𝐤𝐭𝐲 𝐳𝐧𝐚𝐧𝐞 𝐢 𝐧𝐢𝐞𝐳𝐧𝐚𝐧𝐞

SPIS TREŚCI

WSTĘP

ROZDZ. I

NIEZNANE SZTANDARY I BARWY NARODOWE POWSTANIA STYCZNIOWEGO

ROZDZ. II

KURIOZALNA BROŃ, OSOBLIWOŚCI I NIEZWYKŁE PROJEKTY TECHNICZNO – MILITARNE POWSTANIA STYCZNIOWEGO

ROZDZ. III

ZAGRANICZNI OCHOTNICY

ROZDZ. IV

Z ZIEMI TURECKIEJ DO POLSKI

ROZDZ. V

NIEZNANI UŁANI POWSTANIA STYCZNIOWEGO

ROZDZ. VI

KOSYNIERZY POWSTANIA STYCZNIOWEGO

ROZDZ. VII

ŻANDARMERIA POWSTANIA STYCZNIOWEGO

ROZDZ. VIII

POWSTAŃCZE ORKIESTRY

ROZDZ. IX

POŻEGNANIE Z BRONIĄ

BIBLIOGRAFIA

„𝑃𝑜𝑙𝑎𝑐𝑦 𝑗𝑎𝑘 𝑛𝑖𝑘𝑡 𝑖𝑛𝑛𝑦 𝑠𝑧𝑦𝑏𝑘𝑜 𝑧𝑑𝑎𝑙𝑖 𝑠𝑜𝑏𝑖𝑒 𝑠𝑝𝑟𝑎𝑤𝑒̨ 𝑧 𝑝𝑜𝑡𝑒̨𝑔𝑖 𝑘𝑜𝑠𝑦, 𝑏𝑜 𝑓𝑎𝑘𝑡𝑦𝑐𝑧𝑛𝑖𝑒, 𝑝𝑟𝑧𝑦 𝑧𝑎𝑠𝑡𝑜𝑠𝑜𝑤𝑎𝑛𝑖𝑢 𝑤ł𝑎𝑠́𝑐𝑖𝑤𝑒𝑗 𝑡𝑎𝑘𝑡𝑦𝑘𝑖, 𝑏𝑦ł𝑎 𝑡𝑜 𝑏𝑟𝑜𝑛́ 𝑛𝑖𝑒𝑧𝑤𝑦𝑘𝑙𝑒 𝑠𝑘𝑢𝑡𝑒𝑐𝑧𝑛𝑎. 𝑊 𝑡𝑟𝑎𝑘𝑐𝑖𝑒 𝑐𝑧𝑒̨𝑠𝑡𝑜 𝑤𝑦𝑠𝑡𝑒̨𝑝𝑢𝑗𝑎̨𝑐𝑒𝑔𝑜 𝑗𝑒𝑠𝑧𝑐𝑧𝑒 𝑤 𝑋𝐼𝑋 𝑤𝑖𝑒𝑘𝑢 𝑏𝑒𝑧𝑝𝑜𝑠́𝑟𝑒𝑑𝑛𝑖𝑒𝑔𝑜 𝑠𝑡𝑎𝑟𝑐𝑖𝑎 𝑏𝑦ł𝑎 𝑙𝑒𝑝𝑠𝑧𝑎 𝑜𝑑 𝑘𝑎𝑟𝑎𝑏𝑖𝑛𝑢 𝑧 𝑏𝑎𝑔𝑛𝑒𝑡𝑒𝑚, 𝑚𝑎𝑗𝑎̨𝑐 𝑤𝑖𝑒̨𝑘𝑠𝑧𝑦 𝑧𝑎𝑠𝑖𝑒̨𝑔 𝑐𝑖𝑜𝑠𝑢 𝑖 𝑙𝑒𝑝𝑠𝑧𝑒 𝑤𝑦𝑤𝑎𝑧̇𝑒𝑛𝑖𝑒” (𝑠.214)

Historia Powstania Styczniowego nie jest zakończoną opowieścią, ale wciąż trwającą podróżą w przeszłość, którą każde pokolenie nowych badaczy i pasjonatów odkrywa na nowo. Przemierzając pola bitew niepodległościowego zrywu z lat 1863-1864, towarzysząc powstańcom w ich codziennym życiu, czy poznając działalność Rządu Narodowego, wciąż odkrywane są nowe i ciekawe epizody tego niezwykłego powstania.

Jacek Jaworski, badacz historii militarnej, tym razem na swój warsztat wziął mało znane epizody z Powstania Styczniowego. Praca składa się z dziewięciu rozdziałów, z których każdy dotyczy innego zagadnienia. Autor skupił się tutaj przede wszystkim na aspekcie wojskowym Powstania Styczniowego. Mamy rozdział dotyczący zagranicznych ochotników, formacji powstańczych ułanów czy kosynierów, refleksje nad bronią powstańców czy zostaje omówiona kwestia powstańczych orkiestr. Całość uzupełnia bardzo ciekawy materiał ilustracyjny, który obejmuje fotografie z epoki, współczesne rysunki przedstawiające wojska powstańcze czy autorskie rekonstrukcje sztandarów czy uzbrojenia. Trzeba przyznać, że pod względem edytorskim, książka prezentuje bardzo wysoki poziom.

„𝑍̇𝑎𝑛𝑑𝑎𝑟𝑚𝑖 𝑝𝑜𝑙𝑜𝑤𝑖 (𝑤𝑖𝑒𝑠𝑧𝑎𝑗𝑎̨𝑐𝑦) 𝑏𝑦𝑙𝑖 𝑝𝑜𝑠𝑡𝑟𝑎𝑐ℎ𝑒𝑚 𝑑𝑙𝑎 𝑤𝑠𝑧𝑦𝑠𝑡𝑘𝑖𝑐ℎ 𝑡𝑦𝑐ℎ, 𝑛𝑎 𝑘𝑡𝑜́𝑟𝑦𝑐ℎ 𝑝𝑎𝑑ł 𝑐ℎ𝑜𝑐́𝑏𝑦 𝑐𝑖𝑒𝑛́ 𝑝𝑜𝑑𝑒𝑗𝑟𝑧𝑒𝑛́ 𝑜 𝑠𝑝𝑟𝑧𝑦𝑗𝑎𝑛𝑖𝑒 𝑤𝑟𝑜𝑔𝑜𝑤𝑖. 𝐵𝑟𝑢𝑡𝑎𝑙𝑛𝑖 𝑤 𝑑𝑧𝑖𝑎ł𝑎𝑛𝑖𝑢, 𝑏𝑒𝑧 𝑤𝑎ℎ𝑎𝑛𝑖𝑎 𝑒𝑙𝑖𝑚𝑖𝑛𝑜𝑤𝑎𝑙𝑖 𝑙𝑢𝑑𝑧𝑖, 𝑘𝑡𝑜́𝑟𝑦𝑚 𝑤 𝑚𝑛𝑖𝑒𝑗𝑠𝑧𝑦𝑚 𝑙𝑢𝑏 𝑤𝑖𝑒̨𝑘𝑠𝑧𝑦𝑚 𝑠𝑡𝑜𝑝𝑛𝑖𝑢 𝑢𝑑𝑜𝑤𝑜𝑑𝑛𝑖𝑜𝑛𝑜 𝑝𝑟𝑧𝑒𝑠𝑡𝑒̨𝑝𝑠𝑡𝑤𝑜 𝑝𝑟𝑧𝑒𝑐𝑖𝑤 𝑝𝑟𝑎𝑤𝑢 𝑝𝑜𝑤𝑠𝑡𝑎𝑛́𝑐𝑧𝑒𝑚𝑢. 𝑆𝑧𝑛𝑢𝑟 𝑑𝑜 𝑤𝑖𝑒𝑠𝑧𝑎𝑛𝑖𝑎 𝑠𝑧𝑢𝑏𝑖𝑒𝑛𝑐𝑧𝑛𝑖𝑐𝑦 𝑧𝑎𝑤𝑠𝑧𝑒 𝑚𝑖𝑒𝑙𝑖 𝑝𝑟𝑧𝑦 𝑠𝑜𝑏𝑖𝑒, 𝑎 𝑤 𝑠𝑧𝑢𝑏𝑖𝑒𝑛𝑖𝑐𝑒̨ 𝑧𝑚𝑖𝑒𝑛𝑖𝑎𝑙𝑖 𝑛𝑎𝑗𝑐𝑧𝑒̨𝑠́𝑐𝑖𝑒𝑗 𝑑𝑟𝑧𝑒𝑤𝑎 𝑙𝑢𝑏 𝑏𝑒𝑙𝑘𝑖 𝑤 𝑤𝑖𝑒𝑗𝑠𝑘𝑖𝑐ℎ 𝑠𝑡𝑜𝑑𝑜ł𝑎𝑐ℎ” (𝑠.263)

Nie oceniam jednak książki „po okładce”, ale po treści. Tą oceniam bardzo wysoko. Przede wszystkim w trakcie lektury, można od razu zauważyć pietyzm autora o detale. Każda z informacji, którą zawarł w przygotowanych przez siebie rozdziałach jest poparta solidną bazą źródłową. Sam czytając fragmenty poświęcone Żuawom Śmierci, odnalazłem kilka interesujących szczegółów, których wcześniej nie znałem. W narracji Jaworskiego podobały mi się stonowane opinie autora. Jaworski przede wszystkim przedstawia fakty, swoją ocenę ograniczając do minimum, pozwalając czytelnikowi samemu ocenić dane wydarzenia czy zachowanie postaci.

Dobrym przykładem jest tutaj rozdział poświęcony broni powstańczej. Pomysłów na likwidację „Moskali” w trakcie walki powstańczej była cała masa, ale w swoich „pomysłach” niewątpliwie przodował Ludwik Mierosławski. Opętany ideą swoich kosowozów, angażował ogromne środki i siły, aby doprowadzić do ich realizacji. Historia ta ma w sobie coś z groteski, ale jednocześnie tragedii. Mierosławski poświęcając całą swoją energię na wspomnianą idée fixe, zaniedbywał inne ważne obowiązki jako dyktator powstania oraz dowódca. Na każde rozsądne słowa krytyki, reagował niezwykle gwałtownie i ostro. Powstanie Styczniowe to niestety wiele podobnych historii, gdzie ambicja i zacietrzewienie pewnych jednostek czy grup powodowały bardzo wiele szkody. Sam Mierosławski to niezwykle skomplikowana postać, która w kontekście przedstawionym przez autora zagadnień, stała się dla mnie asumptem do większej refleksji nad polskimi elitami politycznymi w latach 1863-1864.

„𝑆𝑘𝑢𝑡𝑒𝑐𝑧𝑛𝑜𝑠́𝑐́ 𝑟𝑎𝑐 𝑏𝑦ł𝑎 𝑧𝑛𝑎𝑐𝑧𝑛𝑎. 𝐶ℎ𝑜𝑐́ 𝑛𝑖𝑒 𝑝𝑟𝑧𝑦𝑛𝑜𝑠𝑖ł𝑦 𝑝𝑟𝑧𝑒𝑐𝑖𝑤𝑛𝑖𝑘𝑜𝑤𝑖 𝑤𝑖𝑒𝑙𝑘𝑖𝑐ℎ 𝑠𝑡𝑟𝑎𝑡 𝑤 𝑙𝑢𝑑𝑧𝑖𝑎𝑐ℎ, 𝑡𝑜 𝑤𝑝𝑟𝑜𝑤𝑎𝑑𝑧𝑎ł𝑦 𝑜𝑔𝑟𝑜𝑚𝑛𝑦 𝑧𝑎𝑚𝑒̨𝑡, 𝑤𝑦𝑤𝑜ł𝑦𝑤𝑎ł𝑦 𝑝𝑎𝑛𝑖𝑘𝑒̨ 𝑖 𝑑𝑒𝑧𝑜𝑟𝑔𝑎𝑛𝑖𝑧𝑎𝑐𝑗𝑒̨. 𝑅𝑎𝑘𝑖𝑒𝑡𝑦 𝑛𝑖𝑒 𝑚𝑜𝑔ł𝑦 𝑛𝑖𝑒 𝑤𝑦𝑤𝑖𝑒𝑟𝑎𝑐́ 𝑜𝑔𝑟𝑜𝑚𝑛𝑒𝑔𝑜 𝑤𝑟𝑎𝑧̇𝑒𝑛𝑖𝑎 𝑛𝑎 𝑛𝑖𝑒𝑝𝑟𝑧𝑦𝑤𝑦𝑘ł𝑦𝑐ℎ 𝑑𝑜 𝑖𝑐ℎ 𝑑𝑧𝑖𝑎ł𝑎𝑛́ 𝑖 𝑠𝑘𝑢𝑡𝑘𝑜́𝑤 𝑧̇𝑜ł𝑛𝑖𝑒𝑟𝑧𝑎𝑐ℎ – 𝑧𝑎𝑟𝑜́𝑤𝑛𝑜 𝑟𝑜𝑠𝑦𝑗𝑠𝑘𝑖𝑐ℎ 𝑗𝑎𝑘 𝑖 𝑝𝑜𝑙𝑠𝑘𝑖𝑐ℎ. 𝐼𝑐ℎ 𝑙𝑜𝑡 𝑝𝑜𝑤𝑜𝑑𝑜𝑤𝑎ł 𝑝𝑟𝑧𝑒𝑐𝑖𝑎̨𝑔ł𝑦 𝑔𝑤𝑖𝑧𝑑 𝑖 𝑠𝑧𝑢𝑚, 𝑎 𝑝𝑒̨𝑘𝑎𝑛𝑖𝑒 – 𝑑𝑜𝑛𝑜𝑠́𝑛𝑦, 𝑠𝑢𝑐ℎ𝑦 𝑡𝑟𝑧𝑎𝑠𝑘 𝑖 𝑠𝑛𝑜𝑝𝑦 𝑖𝑠𝑘𝑖𝑒𝑟, 𝑐𝑜 𝑝𝑟𝑜𝑤𝑎𝑑𝑧𝑖ł𝑜 𝑑𝑜 𝑚𝑖𝑒𝑠𝑧𝑎𝑛𝑖𝑎 𝑠𝑧𝑦𝑘𝑜́𝑤 𝑖 𝑤 𝑠𝑧𝑐𝑧𝑒𝑔𝑜́𝑙𝑛𝑦 𝑠𝑝𝑜𝑠𝑜́𝑏 𝑝ł𝑜𝑠𝑧𝑦ł𝑜 𝑘𝑜𝑛𝑖𝑒” (𝑠.89)

Mój pogląd na Powstanie Styczniowe jest daleki od pokazywania tego zrywu w kontekście romantycznym. To była ciężka walka, która wymagała wiele poświęcenia, zabijania wrogów oraz ponoszenia ofiar. W publikacji Jacka Jaworskiego znajdziemy ciekawy rozdział poświęcony powstańczemu aparatowi bezpieczeństwa – policji, sztyletnikom czy żandarmerii. Wymienione tutaj służby pełniły bardzo ważną rolę w trakcie powstańczej walki. Stanowiły ochronę członków Rządu Narodowego, rozprawiały się ze zdrajcami, pilnowały porządku czy prowadziły akcje zamachowe na ważne osobistości rosyjskich władz cywilnych czy wojskowych. Podjęcie tego tematu przez autora książki, dobrze pokazuje, że pole bitwy z Moskalami z lat 1863-1864, rozgrywało się na wielu płaszczyznach. Bez dobrze działających służb Rządu Narodowego, trudno byłoby prowadzić tak długą walkę z rosyjskim zaborcą.

Z pracą Jacka Jaworskiego spędziłem kilka styczniowych wieczorów. Układ książki, które stanowią autonomiczne rozdziały pozwala ją czytać w dowolnej kolejności. Sam rozpocząłem swoją lekturę od rozdziału dotyczącego zagranicznych ochotników. Książka Jacka Jaworskiego zachowuje dobre proporcje pomiędzy chęcią przedstawienia czytelnikowi mało znanych epizodów Powstania Styczniowego w atrakcyjnej formie (narracyjnej i wizualnej), a naukowym podejściem do opracowywanego tematu. Moim zdaniem, książka obowiązkowa dla miłośników tematu Powstania Styczniowego.

„𝐵𝑖𝑡𝑤𝑎 𝑝𝑜𝑑 𝐾𝑜𝑠𝑡𝑎𝑛𝑔𝑎𝑙𝑖𝑎̨ 𝑧𝑎𝑠ł𝑢𝑔𝑢𝑗𝑒 𝑐ℎ𝑦𝑏𝑎 𝑛𝑎 𝑚𝑖𝑎𝑛𝑜 𝑛𝑎𝑗𝑑𝑧𝑖𝑤𝑛𝑖𝑒𝑗𝑠𝑧𝑒𝑗, 𝑎 𝑧𝑎𝑟𝑎𝑧𝑒𝑚 𝑛𝑎𝑗𝑡𝑟𝑎𝑔𝑖𝑐𝑧𝑛𝑖𝑒𝑗𝑠𝑧𝑒 𝑏𝑎𝑡𝑎𝑙𝑖𝑖 𝑡𝑒𝑔𝑜 – 𝑖 𝑛𝑖𝑒 𝑡𝑦𝑙𝑘𝑜 𝑡𝑒𝑔𝑜 𝑜𝑘𝑟𝑒𝑠𝑢. 𝑆𝑡𝑜𝑐𝑧𝑦𝑙𝑖 𝑗𝑎̨ 𝑛𝑖𝑒 𝑤𝑟𝑜𝑔𝑜𝑤𝑖𝑒, 𝑎 𝑝𝑟𝑧𝑦𝑗𝑎𝑐𝑖𝑒𝑙𝑒. 𝑃𝑜𝑙𝑎𝑐𝑦 𝑢𝑑𝑧𝑖𝑒𝑙𝑖𝑙𝑖 𝑟𝑢𝑚𝑢𝑛́𝑠𝑘𝑖𝑒𝑗 𝑎𝑟𝑚𝑖𝑖 𝑐ℎ𝑟𝑧𝑡𝑢 𝑏𝑜𝑗𝑜𝑤𝑒𝑔𝑜. 𝑀𝑖ł𝑘𝑜𝑤𝑠𝑘𝑖 𝑠𝑡𝑤𝑖𝑒𝑟𝑑𝑧𝑖ł: „𝑍 𝑟𝑢𝑚𝑢𝑛́𝑠𝑘𝑖𝑒𝑔𝑜 𝑧̇𝑜ł𝑛𝑖𝑒𝑟𝑧𝑎 𝑏𝑒̨𝑑𝑧𝑖𝑒 𝑧̇𝑜ł𝑛𝑖𝑒𝑟𝑧, 𝑎𝑙𝑒 𝑝𝑜𝑡𝑟𝑧𝑒𝑏𝑎 𝑚𝑢 𝑤𝑖𝑒̨𝑐𝑒𝑗 𝑤𝑜𝑗𝑛𝑦”. 𝑍 𝑝𝑒𝑤𝑛𝑜𝑠́𝑐𝑖𝑎̨ 𝑗𝑒𝑑𝑛𝑎𝑘 𝑛𝑖𝑒 𝑝𝑜𝑡𝑟𝑧𝑒𝑏𝑜𝑤𝑎ł 𝑤𝑎𝑙𝑘𝑖 𝑧 𝑃𝑜𝑙𝑎𝑘𝑎𝑚𝑖, 𝑎 𝑖 𝑑𝑙𝑎 𝑡𝑦𝑐ℎ 𝑏𝑦ł𝑜 𝑡𝑜 𝑐𝑎ł𝑘𝑜𝑤𝑖𝑐𝑖𝑒 𝑛𝑖𝑒𝑐ℎ𝑐𝑖𝑎𝑛𝑒 𝑑𝑜𝑠́𝑤𝑖𝑎𝑑𝑐𝑧𝑒𝑛𝑖𝑒.” (𝑠.169)

 

 

 

 

 

 

 

 


Recenzja artykułu zamieszczonego w ostatnich Militariach

Bartosz Prószyński

Rozmieszczenie jednostek wojsk niemieckich na obecnych terenach Polski przed I wojną światową.

                Z przykrością zmuszony jestem do napisania tych wielu nieprzychylnych słów pod adresem Kolegi z naszego Stowarzyszenia, bowiem zanim ten artykuł ukazał się w druku, z mojej strony oraz innych Kolegów wysuwane były prośby i uwagi o poprawienie wielu kwestii, lecz pozostały bez echa. Autor nie poczuwał się do wprowadzenia zmian i poprawek, które wpłynęłyby na merytoryczną stronę tekstu. Można by odnieść wrażenie, że pisząc w osobie trzeciej przemówił za grupę wciągając nas do swoich badań nad obranym tematem, zamiast pisać we własnym imieniu, dlatego dodatkowo zobligowany zostałem do zajęcia stanowiska. Zdając sobie sprawę, że przez pryzmat tego artykułu, czytelnicy mogą źle ocenić nasze Stowarzyszenie, poczułem się zobowiązany odbiorcom do zadośćuczynienia w niniejszej recenzji. Nie dysponuje czasem, żeby zrobić detaliczną analizę artykułu, opiszę więc tylko wybrane, rażące błędy.

              Już sam tytuł budzi zastrzeżenia i kontrowersje, gdyż koliduje z dalszymi informacjami podanymi przez autora, o czym wspomnę później. Autor nie określił przedziału czasu, czyli nie wiadomo o jakim okresie przed I wojną światową jest mowa, co jest dość istotne w rozwoju organizacji „wojsk niemieckich”. Mógł również sprecyzować, jakie jednostki chce opisać, np. zawężając się do jednostek czynnych, które w czasie pokoju miały inną strukturę organizacyjną niż podczas mobilizacji. Dlaczego nie wymienił jednostek skadrowanych? Takowe tworzyły infrastrukturę organizacyjną przygotowaną na wypadek mobilizacji wszelkich jednostek: rezerwowych, zapasowych, Landwehr, Landsturm (obrony narodowej i pospolitego ruszenia) itp. A gdzie sądownictwo wojskowe, intendentura, żandarmeria, służba zdrowia, kolej, samochody…? Wspomnę tylko dla przykładu o twierdzach (np. Poznań, Grudziądz, Toruń), które miały oddzielny inspektorat inżynieryjny (i artylerii) i podlegały głównemu Inspektoratowi Korpusu Inżynierii i Saperów oraz Twierdz z siedzibą w Berlinie. Ten związek organizacyjny zawierał ogromną i różnorodną liczbę jednostek i oddziałów wojskowych, dawniej rozlokowane w twierdzach Cesarstwa Niemieckiego. Dziś miejsca te m.in. leżą na terenach Polski, co nie zostało uwzględnione, a jest przecież tematem recenzowanego artykułu.

            Mówiąc o państwie niemieckim w okresie sprzed I wojny światowej nie wolno zapominać, że było to Cesarstwo Niemieckie (Deutsche Kaiserreich 1871-1919). Dla wyjaśnienia, termin „wojska niemieckie” to ogólne pojęcie (w jęz. niem. deutsche Truppen), takie jak „siły zbrojne” (Streitkräfte), nie określające rodzaju wojska. Tytuł artykułu mówi jednoznacznie o „jednostkach wojskowych”, więc gwoli przypomnienia: „jednostka wojskowa – jest to oddział wyodrębniony pod względem administracyjnym i gospodarczym mający osobowość prawną” [Mała Encyklopedia Wojskowa tom I, Warszawa 1967, s. 591]. Wiadome jest, że jak wszystkie organizacje z osobowością prawną, również byt każdej jednostki wojskowej uregulowany był i jest stosownymi przepisami.

            W słowie wstępnym, autor pisząc o praktyce kolekcjonerskiej, nie z punktu własnej wiedzy, lecz z punktu wszystkich kolekcjonerów, stwierdził, iż mają oni problemy z rozszyfrowywaniem nazw niemieckich jednostek. Czytelnicy i kolekcjonerzy nie muszą nic rozszyfrowywać, ponieważ nazwy niemieckich jednostek nie są zakodowane jak w bajce „Tajemnica szyfru Marabuta”. Zrozumiałą rzeczą było znakowanie oparte o skrócone nazwy jednostek wojskowych, gdyż na ogół pełnej nie dawało się zapisać na częściach uzbrojenia lub oporządzenia. W pierwszym zdaniu, ze swojego punktu widzenia, autor sugeruje nam jakoby w wojsku znakowano tylko broń białą (bagnety i szable). Za tym zdaniem pojawia się niezrozumiała, subiektywna opinia, że przed I wojną światową „(…) wojska europejskie pozostawały w błogim spokoju, czyli w czasie dominanty wojskowej administracji, która – aby uzasadnić swoje istnienie, a także utrzymywać porządek w magazynach i w obrocie „wartościami skarbowymi” – rozwinęła z powodzeniem system znakowania broni i oporządzenia”.  Cytowane zdanie jest odzwierciedleniem szeregu niekonsekwencji w całym słowie wstępnym autora, który nie panuje nad informacjami, które przekazuje czytelnikowi.

            Zacznijmy od ewidentnej luki w znajomości wydarzeń historycznych przed I wojną światową, bo o jakim błogim spokoju można mówić? Wiemy o wojnie hiszpańsko-amerykańskiej 1898, powstaniu bokserów 1899-1901, wojnie rosyjsko-japońskiej 1904 -1905, kryzysie marokańskim – pierwszym w 1905 i drugim w roku 1911, wojnie włosko-tureckiej w latach 1911-1912, kryzysie bałkańskim 1908-1909, wojnach bałkańskich w 1912 i 1913 r., do tego należy nadmienić o konfliktach w koloniach państw europejskich np. wojna burska 1899-1902, powstania afrykańskich ludów Herero i Namaqua itd. Znajomość tych faktów nadal nie upoważnia do twierdzenia, iż wojskowa administracja musiała uzasadnić swoje istnienie przez znakowanie broni i oporządzenia (a więc nie tylko „bagnet czy szabla” były znakowane przez jednostkę wojskową!). Zapewniam czytelnika, że wojsko nie musiało „uzasadniać swojego istnienia” w taki, ani w żaden inny sposób, ponieważ w tamtych czasach egzystencja wojska była naturalna i oczywista. Przywołując w tym miejscu tytuł artykułu, w całości może on wzbudzić mylne wrażenie, że z wybuchem I wojny światowej zmieniła się rola administracji wojskowej, a znakowanie skarbowego majątku wojska straciło znaczenie, bądź nawet zostało zaprzestane.

            Pisząc o znakowaniu broni, autor stwierdza, że odbywało się to „według kolejnych rozkazów wydawanych przez dowodzących – książęta, królowie, cesarz” i powstały katalogi (nie podając tytułu choćby jednego z nich). Zapewne nastąpiła pomyłka z dziennikami rozkazów wydawanymi w Wojsku Polskim w okresie międzywojennym. Z kolei samodzierżawie panowało w Rosji. Natomiast gdyby autor umiał skorzystać z literatury, którą sam podał, dowiedziałby się z niej, iż istniały przepisy o stemplowaniu broni ręcznej zatwierdzane i wydawane przed I wojną światową przez ministerstwa wojny Bawarii albo Prus [Rüdiger Franz, Prussich deutsche Seitengewehre 1807-1945, tom I, Swäbisch Hall 1996, s. 342]. Na stronie 342 tego opracowania wymienione jest podstawowe źródło wiedzy, nieodzowne do poprawnego napisania niniejszego artykułu: Vorschrift über das Stempeln der Handwaffen, Berlin 28 Januar 1909 [fot. 1].

1. Przepisy dot. znakowania broni ręcznej z 1909 r.

            Podając przykład znakowania broni 5.R.3.125, autor nie podzielił się z czytelnikami informacją, w jakim okresie przed I wojną światową obowiązywało takie znakowanie. Zapewne z powodu niedostatecznej wiedzy na ten temat. Wystarczyło tylko przejrzeć wydawane na przestrzeni lat 1870-1914 przepisy o znakowaniu broni ręcznej w armii Cesarstwa Niemieckiego. Analizując przykład: 5.R.3.125, w żadnym wypadku nie będzie on oznaczał „5. Pułku Piechoty. 3 batalion. 125 numer broni”. Niepoprawny zapis w języku polskim „pułk piechoty” z dużych liter i interpretacja kierująca tylko do tej jednej jednostki wojskowej mówią same za siebie o jakości artykułu napisanego przez kolegę Bartosza Prószyńskiego. Brak w nim konsekwencji, poprawnych zapisów w języku polskim, prawidłowych tłumaczeń z języka niemieckiego i zrozumienia podstaw organizacji wojsk, z czego wynika wiele błędów popełnionych w artykule. Dlatego łatwiej by było napisać artykuł na nowo niż opisać zawarte w nim wszystkie błędy.

            Gwoli wyjaśnienia. Po pierwsze, w armii Cesarstwa Niemieckiego pułki piechoty zaczynały się dopiero od numeru „13”, natomiast od liczby jeden do liczby dwanaście mamy do czynienia z pułkami grenadierów. Po drugie, pułki piechoty w armii Cesarstwa Niemieckiego składały się z trzech batalionów, każdy po cztery kompanie liczące po 3 plutony, każdy złożony z czterech drużyn [np. Handbook of the German Army in War. April 1918. Issued by the General Staff, s. 43]. Kompanie miały numerację ciągłą w pułku, a numeracja batalionów przy użyciu cyfr rzymskich. Czyli mając do czynienia z oznaczeniem 5.R.3.125., wiadomo, że rozchodzi się o 3. kompanię 5. pułku grenadierów, numer broni 125. Na fot. 2 pokazuję przykład znakowania (51.R.10.31.) umieszczonego na pochwie do bagnetu wz.84/98. W myśl interpretacji sugerowanej przez autora, zapewne błędnie rozczytał by liczbę „10” jako dziesiąty batalion, co jest niemożliwe, a wynika to jasno z organizacji pułku piechoty. Prawidłowo mamy do czynienia z 10. kompanią 51. pułku piechoty, numer broni 31.

2.Oznaczenia 51. pułku piechoty z Wrocławia na górnym okuciu pochwy bagnetu wzór 1884/98

                      Autor podkreślił wpływ powstania Cesarstwa Niemieckiego w roku 1871 na wprowadzenie nowych numerów porządkowych jednostek wojskowych. Wówczas „W zachowanym systemie znakowania znalazły się nowe numery jednostek – ogólno niemieckie – a poprzednie uległy zatarciu bądź widocznemu skasowaniu.”. Problem polega na tym, że nie był to akt o definitywnym wpływie na system znakowania. Był to proces mający swą kontynuację do końca istnienia cesarstwa. Na fot. 3 pokazuję pokrywkę menażki niemieckiej z oznakowaniem jednostek wojskowych z różnych okresów. Przykład kasowania oznaczeń, wynikającego ze zmian przynależności przedmiotu, zmian w organizacji wojsk oraz zmian w samym systemie znakowania. Na pokrywie można odczytać: 7. kompania 5. Ostasiatisches pułku [piechoty], broń (przedmiot) nr 18.; 3. kompania 132 pułku piechoty i ostatnie oznaczenie – 2. kompania 84. pułku [piechoty]. Jak widać nie zawsze pomijano nazwę własną jednostki, nie było regułą znakowanie tylko skrótem słowa „pułk” (R.), a „piechoty” pozostawało domyślne. Stosowano także pełny skrót I.R. (Infanterie Regiment). Tak więc spotykane oznakowanie to galimatias, który dałoby się częściowo uporządkować, gdyby autor choć sprecyzował, o jakim okresie przed I wojną światową chciał nam opowiedzieć. Ponadto przemilczana została ważna informacja. Znanych jest szereg przypadków utrzymywania starego oznaczenia na przedmiotach przyporządkowanych cały czas de facto tej samej jednostce (która zmieniła swą nazwę), a także brak kasacji oznaczeń i nie robienie nowych, nawet w przypadku przekazania przedmiotów do zupełnie innej jednostki. Tak więc w trosce o polskich kolekcjonerów warto było wspomnieć, iż pamiątki po Cesarstwie Niemieckim oznakowane skrótami jednostek nie stacjonujących na obecnych terenach Polski, też mogą mieć z nimi związek. Wątek służby tych przedmiotów w armii II RP pomijam.

      3.Przykład kasowania oznaczenia na pokrywie menażki 5. Ostasiatisches Infanterie Regiment. Jak widać nie jest regułą znakowanie Infanterie Regiment 132, IR 132, o której pisze autor

                Autor wyjaśnił zmianę numeracji w organizacji niemieckich wojsk lądowych zjednoczonych wcześniej na podłożu Związku Północnoniemieckiego i mocno zreformowanego od 1871 roku po narodzeniu się Cesarstwa Niemieckiego. Równocześnie pisze, jakoby skutkiem tego powstał jakiś „długi katalog znaków”. Ten katalog, o którym mowa, zapewne jest tak tajemniczy, że do tej pory nikt na oczy go nie widział – nawet autor nie był w stanie podać jego nazwy. Ja natomiast odsyłam wszystkich do wcześniej już wspomnianych przepisów o stemplowaniu broni ręcznej. Dodatkowo, we wzmiance o reorganizacji, po raz pierwszy autor użył terminu „Armia Cesarstwa”, co w dosłownym tłumaczeniu stanowi nie całość ówczesnych sił zbrojnych Rzeszy niemieckiej, lecz tylko „wojska lądowe Cesarstwa Niemieckiego”. Potem dowiadujemy się, że: „(…) swoje oznakowanie miały wszystkie rodzaje wojsk,…”, a więc nie tylko wojska lądowe. Być może autor nie wiedział, że do nich zalicza się też marynarkę wojenną. Co prawda dostrzegł „(…) także służby towarzyszące i instytucje wojskowe.”, ale tych licznych jednostek w dalszej części artykułu autor w ogóle nie wymienił.

                     Wierząc z wielkim entuzjazmem w to co autor zasygnalizował w samym tytule, miałem nadzieję poszerzyć swoją wiedzę o rozmieszczeniu jednostek wojska niemieckiego. Jednakże w zakresie meritum, czyli spisów, autor tylko nas poinformował, iż „Szczegółowego zestawienia należy szukać w niemieckich opracowaniach (…)”. Przy okazji nasuwa się pytanie, dlaczego nie można odszukać ich we francuskich, rosyjskich czy w angielskich? Przecież już przed I wojną światową wywiady wojskowe ww. państw wydawały rzetelne informatory o składzie i organizacji wojsk Cesarstwa Niemieckiego, które dziś znajdują się w archiwach i bibliotekach. Nie wspomnę tu o wcześniejszych i współcześniejszych nam opracowaniach historycznych, które można zdobyć w Polsce, lub wypożyczyć przez międzynarodową wymianę między biblioteczną. Nie bardzo zrozumiałe jest, jak piszący artykuł mógł ocenić rzetelność opracowania wyżej wymienionego F. Rüdigera bez znajomości innej literatury opisującej dyslokację jednostek wojskowych. Do takiego wniosku skłania brak zasygnalizowanego przez autora „wykazu literatury”. Trudno uznać za takowy końcowe zdanie artykułu, ogólnie przywołujące tylko dwie pozycje, które były źródłem wykorzystanych informacji.

              Następnie dowiadujemy się, że kolekcjonerzy i historycy mają podobno problem z lokalizacją jednostek wojskowych Cesarstwa Niemieckiego przed I wojną światową na obecnych ziemiach polskich. Stwierdzenie nie precyzuje, jakich kolekcjonerów i historyków autor miał na myśli. Osobiście znam wielu takich, którzy interesują się i zbierają np. broń, odznaczenia i oporządzenie niemieckie do 1918 r., a zamieszkują dawne tereny należące do Cesarstwa Niemieckiego i wiedzą w większym lub mniejszym stopniu, jakie jednostki stacjonowały w rejonach ich zamieszkania. Jakoby w przypadku dużych i małych miast, w których mieszkają, sytuację daje się opanować, natomiast „Trudniej jest znaleźć informacje na temat oddziałów wojskowych, dla których były to miasta garnizonowe”. Nie bardzo wiadomo o co tu chodzi – być może autor ma z tym problem. Odsyła czytelnika do archiwów miejskich oczywiście nie podając choćby jednego adresu. Jest więc sprawą wątpliwą, że sam próbował tą drogą coś znaleźć, gdyż zastrzega zaraz „(…), jeżeli się zachowały”. Nie pisząc nic konkretnie zdaje się, że nie bardzo wie, iż w miejskich archiwach takich spisów generalnie nie będzie, bo te archiwa są cywilne. Dokumenty po wojsku zasadniczo są zgromadzone w specjalistycznych archiwach w Republice Federalnej Niemiec. Ponadto znowu odsyła czytelnika do „(…) bardzo specjalistycznych wydawnictw sprzed stu lat.”.  Życzliwe zalecenia autora, że „Trzeba uzbroić się w cierpliwość i szukać, szukać, szukać.” wydają się bezwartościowe, w obliczu dawno już znanych przez historyków wojskowości podstawowych źródeł stosownych informacji.

              Źródłem historycznym są np. wydawane rok rocznie przez Ministerstwo Wojny Prus „Rang- und Quartierliste der Königlich Preussischen Armee und Marine für das Jahr [rok], Kriegsministerium, Geheime Kriegs-Kanzlei”. Syntezy informacji zaczerpniętych z takich list poszczególnych krajów Rzeszy niemieckiej dokonało kilkunastu badaczy i zostały opublikowane w okresie międzywojennym. Opracowania jeszcze z epoki oraz tamte i nowsze, poświęcone poszczególnym krajom związkowym, znajdującym się tam okręgom korpusów armijnych i całemu Cesarstwu Niemieckiemu [np.: Handbuch für Heer und Flotte. Enzyklopädie der Kriegswissenschaften und verwandter Gebiete, Band I-IX, Berlin1909-1912; Geschichte der preussischen Armee vom 15. Jahrhundert bis 1914, Band I-V, Osnabrück 1967; A. Wacker, J. Görtz, Handbuch Deutscher Waffenstempel auf Militär- und Diensthandwaffen Von 1871 bis 2000, Herne 2005], detalicznie opisują poszczególne garnizony, zmiany nazw stacjonujących w nich jednostek, zmiany rozmieszczenia nawet drobnych detaszowanych pododdziałów itp. Zapewniam, że część ww. źródeł i opracowań dostępna jest w polskich bibliotekach. Tam odsyłam szczególnie autora i na tym zamykam wątek poszukiwawczy.

            Po słowie wstępnym, zasadniczą część artykułu autor zaczął od przedstawienia organizacji wojska Cesarstwa Niemieckiego, pomijając wszystkie struktury jego utrzymania. Zupełnie nieudanie pisząc: “(…) siedem niemieckich Armeekorps –  odpowiedników Okręgów Wojskowych”. Otóż „Armeekorps” to po polsku „korpus armijny”, natomiast „okręg wojskowy” w języku niemieckim to „Wehrkreis”, a podział na okręgi wojskowe został wprowadzony dopiero po I wojnie światowej w Republice Weimarskiej. Dalsza prezentacja struktur to ogólny zarys organizacji Armii Cesarstwa Niemieckiego, gdzie poza nieadekwatnym nazewnictwem i złą pisownią polską, wydaje się w miarę poprawnie przepisany przez autora z podanego źródła, tj. albumu o mundurach armii niemieckiej wydanego przez fabrykę papierosów. Taką bardzo ogólną wiedzą o wojsku, jego organizacji i składzie, dzięki zbieraniu kolorowych obrazków i wklejaniu do albumu, mógł posiąść każdy chłopiec w Niemczech przed I wojną światową. Charakteryzując skład korpusu armijnego, owszem mówi o „Dywizjach”, „Brygadach” i oddziałach do niego należących, lecz wymienia je wybiórczo, kończąc zdanie „etc.”. Co oznacza nic innego, jak chaotycznie rzucone kości na stół. Aby wszystko było uporządkowane i jasno przedstawione, zamiast szukać w Wikipedii i na starych mapach (autor nie podał źródeł z jakich czerpał informacje), wystarczyło skorzystać z niemieckich instrukcji wojskowych z tamtego okresu.

            Przywołam w tym miejscu „Instrukcję służby żołnierza piechoty niemieckich wojsk lądowych” [Dienstunterricht für den Infanteristen des Deutschen Heeres, 46.Ausgabe, Ausbildungsjahr 1911-12, Berlin – fot. 4]. Tam na stronie 70 zamieszczona jest mapka zasięgu terytorialnego niemieckich korpusów armijnych na rok 1912 [fot. 5]. Obok pokazuję podobną mapkę sporządzoną po1912 roku [fot. 6], zaczerpniętą z książki „Podział Armii Cesarstwa Niemieckiego i Marynarki Wojennej według stanu na 1 kwietnia 1914 roku [Einteilung des deutschen Heeres und der Marine nach dem Stande vom 1. April 1914, Berlin 1914]. Tutaj ponownie zwracam uwagę, jak istotne byłoby podanie w tytule artykułu dokładnego okresu czasu przed I wojną światową. Powodem tego jest ponowna reorganizacja armii Cesarstwa Niemieckiego, po której dopiero od października 1912 roku pojawił się kolejny XX Korpus Armijny. Szereg dalszych zmian nastąpiło na początku 1914 r.

   4.Instrukcja piechoty z 1912 r.

     5.Mapa podziału A.K. Instrukcja piechoty z 1912

  6.Garnizony

 Zupełnie został pominięty nadzór nad korpusami armijnymi jaki był nieodzowny w organizacji dowodzenia wojskami Cesarstwa Niemieckiego do lipca 1914 [fot. 7 – mapa zasięgu terytorialnego ośmiu inspektoratów Armii Cesarstwa Niemieckiego]. Dla polskiego odbiorcy interesujące są inspektoraty I i VIII:

     I. Armee-Inspektion in Danzig (I Armee-Korps, XVII Armee-Korps, XX Armee-Korps);

    VIII.  Armee-Inspektion in Berlin (II Armee-Korps, V Armee-Korps, VI Armee-Korps).

  7.Mapa inspektoratów Armii

                      Wiem, że nie sposób przywołać wszystkie jednostki wojsk niemieckich istniejące do wybuchu I wojny światowej, bo byłaby to długa lista, nawet przypominając je tylko z nazwy, ale podjął się tego sam autor. Wobec tego postaram się przybliżyć te najbardziej istotne, a przez niego pominięte. Wystarczyło inaczej zatytułować artykuł, a nie byłoby żadnych niedomówień i nieporozumienia. Jak pisałem, już sam tytuł budzi zastrzeżenia mówiąc o „rozmieszczeniu jednostek wojska niemieckiego na obecnych terenach Polski”. Nie uwzględnia ich wszystkich, a co gorsza, autor nie podał ogólnego podziału wojsk Cesarstwa Niemieckiego. W tamtym czasie przedstawiał się on następująco: Armia Cesarstwa Niemieckiego, oddziały kolonialne oraz Marynarka Wojenna Cesarstwa Niemieckiego (Deutsches Heer 1871-1919, Schutztruppe 1891-1919 i Kaiserliche Marine 1872-1918).

                    W skład Armii Cesarstwa Niemieckiego (czyli wojsk lądowych Cesarstwa Niemieckiego) wchodziły kontyngenty wojsk: pruskich, saskich, bawarskich i wirtemberskich. Dziś wiemy, że na niektórych obecnych terenach Polski przed I wojną światową stacjonowały tylko wojska pruskie. W rozumieniu autora, do jednostek wojskowych nie należały jednostki Marynarki Wojennej Cesarstwa Niemieckiego i oddziały kolonialne, o których nawet nie wspomniał. Co do tych ostatnich to rzeczą jasną jest, że ich garnizony znajdywały się w koloniach Cesarstwa Niemieckiego i autor słusznie nie widział potrzeby, żeby opisać ich strukturę. Natomiast dawne rozlokowanie Marynarki Wojennej Cesarstwa Niemieckiego jak najbardziej odnotowujemy na obecnych terenach Polski. Formacji obsługi portów nad Bałtykiem i zabezpieczenia strefy bazowania okrętów oraz wiele innych, było dużo. Dla przykładu wymienię kilka takich jednostek: Okręgowy Urząd Wybrzeża Cesarskiej Marynarki Wojennej w Szczecinie (Kaiserliche Marine Küsten Bezirksamt Stettin); Techniczny Instytut Stoczni Gdańskiej (Technische Institut Werft Danzing), Stocznia Gdańska (Werft Danzing). Tę ostatnią znajdziemy w opracowaniu jakie podał autor – [Rüdiger F., Prussich deutsche Seitengewehre 1807-1945, Tom I, s. 353].  Jak widać ten drobiazg i wiele innych umknęło uwadze koledze Prószyńskiemu, o czym wspomnę dalej.

                    W charakterystyce przyjętej metody prezentacji jednostek wojskowych niegdyś stacjonujących na naszych obecnych terenach, autor ponownie twierdzi, że każdej z nich przyporządkowany był „skrót kodowy oznaczeń na broni i oporządzeniu”.  Owszem są takie kody szeroko znane kolekcjonerom oporządzenia, amunicji i uzbrojenia, ale z II wojny światowej i dotyczą tylko niemieckich wytwórni i fabryk. Np. niemieckich bagnetów, o których tak często wspomina autor. Natomiast przed i podczas I wojny światowej zakłady i wytwórnie jawnie oznaczały swoje wyroby własną nazwą, a tym bardziej czyniły to jednostki wojskowe. Fot. 8 przedstawia bagnet niemiecki z II wojny światowej wz.84/98 z datą wyrobu i kodem wytwórcy “41 cof “, co oznacza producenta Carl Eickhorn Solingen.

      8.Bagnet niemiecki wz.84/98 z kodem wytwórcy cof

                   Pozostawmy okres II wojny światowej i zwróćmy uwagę, co piszący ma nam do powiedzenia na temat korpusów armijnych. Otóż zauważa, iż Berlin był siedzibą dwóch korpusów: Korpusu Gwardii i III Korpusu Armijnego. Pisząc o lokalizacji tego ostatniego, użył słowa „elementy” tegoż korpusu leżące na wschód i zachód od Odry. Wyraz ten powtarza się wielokrotnie w dalszym tekście. Pierwszy raz słyszę, żeby w wojsku występowały jakieś elementy?  Chyba, że chodzi o te, które trafiały do aresztu. O tych jednostkach autor zupełnie zapomniał, gdy chyba wszyscy słyszeli o żelaznej pruskiej dyscyplinie. Otóż były to oddziały dyscyplinarne „Dysziplinar Abtailungen”, czyli w skrócie D.A. Po literze A stawiano numer oddziału, po nim następował numer broni. Do nich należał np. Festungsgefängnis in Neiße Waffe nr.2 = F.G.N.2. (Areszt Twierdzy Nysa, broń nr. 2). Przez dodanie pierwszej litery lub liter nazwy miejscowości wiadomo, gdzie się takowy znajdował (Sp. = Spandau; Br. = Breslau itd.). Ale wracając do meritum, „elementy” występują np. w telewizorze albo bagnecie, natomiast w niemieckim języku wojskowym termin „Teile”, po polsku to „pododdziały”.

Zanim wymienię następne jednostki wojskowe niegdyś stacjonujące na naszych obecnych terenach, należy przypomnieć, że wojsko to zorganizowana instytucja od A do Z, począwszy od generała po kucharza. Mówiąc tylko o bojowym trzonie wojsk lądowych autor zapomniał, że to wycinek z całości potencjału zbrojnego Cesarstwa Niemieckiego. To tak jakby przy opisywaniu budowy człowieka wyciąć mu np. nos i oczy. Każdy wie, że taki organizm bez węchu i wzroku nie będzie w stanie samodzielnie funkcjonować. Ignorancja w stosunku do jednostek wojskowych reprezentujących kwatermistrzostwo, sądownictwo, szkoły wojskowe, szpitale, magazyny uzbrojenia, komendy poligonów itp., ma być wyrazem oceny, iż były to komórki bez znaczenia? Warto więc przywołać choćby te ostatnie, ponieważ umyka niektórym głębsza historia miejsc, gdzie przecież do dzisiaj egzystuje Wojsko Polskie:

V Korpus Armijny – Kommandantur Truppenübungsplatz Warthelager Posen (Komenda poligonu wojskowego obóz nad Wartą, Poznań);

I Korpus Armijny – Kommandantur Truppenübungsplatz Arys (jw. Orzysz);

VI Korpus Armijny – Kommandantur Truppenübungsplatz Lamsdorf (jw. Łambinowice),

Kommandantur des Fussartillerieschiessplatzes Thorn (Komenda poligonu artylerii pieszej Toruń);

XVII Korpus Armijny – Kommandantur Truppenübungsplatz Hammerstein (jw. Czarne).

            Wrócę teraz do akapitu „Uwaga”, gdzie w opisie formuły zastosowanej do prezentacji jednostek i ich dyslokacji, pojawił się nieszczęsny „skrót kodowy oznaczeń na broni i oporządzeniu”, który w dalszej części artykułu autor wstawiał tłustym drukiem za nazwą jednostki wojskowej, często niepoprawnie, ale po kolei.

            Po pierwsze. Oznaczenia na oporządzeniu to osobny temat, ponieważ rządziły nimi nieco inne prawa i wymogi, gdyż np. zależały od rodzaju materiału z jakiego był wykonany przedmiot. A więc mogły być wytłaczane, pieczętowane, malowane w oddziałach gospodarczych kwatermistrzostwa. Często w garnizonach jednostek były one w formie odbijanej pieczęci, wydrukowanej na płótnie lub papierze. Przytwierdzane indywidualnie przez żołnierzy w formie etykietki, można było na nich rozwinąć zapis skrótowy danej jednostki wraz z nazwiskiem właściciela [fot. 9]. Zwracam uwagę, że do oporządzenia zaliczano m.in. również nieśmiertelniki, które miały odrębną metodę oznaczeń niż przyjęta dla broni ręcznej. Zamieszczone ilustracje to zaledwie namiastka przykładów oznaczeń umieszczanych na oporządzeniu wojskowym [patrz na załączone fot. 10, 11, 12, 13, 14, 15, 16].

  9.Naszywka z danymi osobowymi Ślązaka i jednostki rekrutacyjnej z Brzeskiego pułku piechoty nr.157., od lipca 1914

         10.Nieśmiertelnik wz.1878 ze zbiorów Norberta Kozioła

        11.Przykład oznaczenia na chwycie rękojeści rewolweru wzór 1883. – 1. Ostasiatisches Infanterie-Regiment., Pierwszy wschodnioazjatycki pułk piechoty

        12.Zapiaszczacz do niemieckiego karabinu wz.91 – artyleria z Torunia

         13.Niemiecka menażka wzór 1893  – 4. Garde Regiment

        14.Oznaczenie 44 pułku piechoty z Gołdapi na lornetce wz 08

        15.Niemiecki kubek do manierki wzór 1893 z oznaczeniem 58. pułku piechoty z Głogowa

        16.Oznaczenie na szyjce manierki wz.1907

 

             Po drugie. Fantazja tajemniczości utożsamia skróty ze skomplikowanymi szyframi Enigmy, jakie budzą do dziś dnia emocje. Tymczasem, żeby rozczytać skrótowe oznakowania wystarczy zapoznać się ze strukturą i organizacją armii Cesarstwa Niemieckiego oraz nazwami własnymi poszczególnych jednostek. Oczywiście fundamentem jest znajomość niemieckiej terminologii wojskowej i jej polskich odpowiedników. Niestety z tym autor miewa trudności. Wyliczając skład I Korpusu Armijnego napisał „(…) a także oddziałów pomocniczych – wojsk technicznych (saperzy), wojsk łączności i wojsk transportowych.”  Co to takiego „wojska techniczne” i „wojska transportowe”? Ja znam wojska inżynieryjne (w jęz. niem. „Pioniere”). Skoro przy nich jesteśmy, to ja rozumiem, że Królewiec nie leży na obecnych terenach Polski i autor nie wymienił 1. Wschodniopruskiego Batalionu Saperów im. księcia Radziwiłła. Ale jak można było podzielić korpus armijny, który był całością organizacyjną w armii Cesarstwa Niemieckiego z powodu tego, że dziś nie wszystkie miejsca dyslokacji jego jednostek leżą na terenie Polski? Bez tego struktura i podział korpusu armijnego są nieczytelne.

              Przy pierwszym wymienionym 44. pułku piechoty, według autora miejscem jego postoju była Gołdap. Zapomniał, że jeden z batalionów stacjonowało również w Giżycku. Nie jest zrozumiałe, dlaczego miejscowość Giżycko autor wymienia w ramach I Korpusu Armijnego, a potem prawidłowo w związkach XX Korpusu Armijnego. Giżycko z twierdzą Boyen – autor zapomniał, że była to twierdza i miała zarząd wraz z wieloma przyporządkowanymi jednostkami fortecznymi. Pod względem inżynieryjnym twierdza podlegała 1. Inspekcji Fortecznej (1. Festungs Inspektion) w Królewcu.

            To samo dotyczy innych miejscowości leżących obecnie na terenie polski, które miały status twierdzy. W tym wypadku mamy powtarzający się problem, autor nie panuje nad tematem. Jedną z jednostek ww. twierdzy był „Festungs Maschinengewehr Abteilung Nr. 2 – Forteczny Oddział karabinów maszynowych nr 2”, którą autor wymienił w XX Korpusie Armijnym. Nie wiedząc jaki jest jego skrót pisze dwie wersje „2.M.G.F. albo 2.F.M.G.A.” – obie są błędne. Prawidłowy jest następujący = F.M.G.A.2.3. [nr broni 3]. Tenże 2. Forteczny Oddział Karabinów Maszynowych został przydzielony konkretnie trzeciemu batalionowi 147. pułku piechoty stacjonującemu do wojny w Giżycku, a więc też był pod bezpośrednią komendą XX Korpusu Armijnego (sztab pułku oraz bataliony I i II w Ełku). ***Forteczne oddziały karabinów maszynowych o numerach 1-15 sformowano w październiku 1913 r. dla dużych twierdz pruskich jako nie samodzielne, lecz w okresie pokoju jako 14. kompanie przyłączono do różnych pułków piechoty. Podkreślam ten fakt, gdyż w przypadku dalej wymienianych oddziałów pomijana bywa ich podległość. Pod korpus XX również były podporządkowane stacjonujące w Giżycku baterie 7. i 8. 1. pułku artylerii pieszej, a nie pod korpus I jako samodzielne pododdziały.

            W składzie II Korpusu Armijnego autor wymienił m.in. „1. Pommersches Feldartillerie Regiment Nr.2 – 1 Pomorski Pułk Artylerii Polowej nr 2 – 2.A.A.”. Skrót jest błędny, gdyż oznaczał by: Artillerie Abteilung = dywizjon artylerii, a nie pułk. Prawidłowo powinno być 2. pułk artylerii polowej (1. Pomorski) = 2. A.1.2. [1. bateria, broń nr.2]. Identycznie w przypadku „2. Pommersches Feldartillerie Regiment Nr. 17 – 17.A.A.“ –  prawidłowo powinno być 17. pułk artylerii polowej (2. Pomorski) = 17.A.2.2.  [2. bateria, broń nr 2]. To tylko dwa przykłady błędów w zapisach z dużych liter „pułk artylerii polowej”, „pułk artylerii pieszej” oraz złego doboru oznaczeń skrótowych tych pułków, które są kontynuowane w całym artykule. Do tego, wymieniając poszczególne jednostki jakie nieraz stacjonowały pododdziałami w więcej niż jednej miejscowości, zamiast wskazać, które z pododdziałów, gdzie stały, to w nawiasie niezdecydowanie, raz dużą, raz małą literą, autor pisze: „(części pułku)” lub „(części Pułku)”. Natomiast nazwa jednostki „Hinterpommersches Feldartillerie Regiment Nr. 53” została dwa razy różnie źle przetłumaczona „Dolnopomorski /Tylnopomorski/ Pułk Artylerii Polowej nr 53 – 53.A.A.” i zawiera wszystkie błędy wymienione w powyższych dwóch przykładach. Właściwie powinno być: 53. Zapomorski pułk artylerii polowej – 53.A.1.2 – [1. bateria, broń nr 2]. Sztab tego pułku stacjonował wraz z II dywizjonem w Bydgoszczy, a I dywizjon we Włocławku. Na fot. 17 widoczne są skróty jakich używała artyleria według pruskich przepisów z 28 stycznia 1909 r., str.18, [Vorschrift über das Stempeln der Handwaffen, Berlin 28 Januar 1909].

                  17.Przepisy dot. znakowania broni ręcznej z 1909 r. str. 18

            Dalej, w Bydgoszczy i Grudziądzu autor wymienił „2. Pommersches Fussartillerie Regiment Nr. 15 – 15.A.F.”. Tam tym razem nie „elementy”, lecz „część pułku”. W przypadku Grudziądza wystarczyło podać skrót 15.A.F.2.3., co oznacza 2. bateria [broń nr 3], natomiast sztab z 1. baterią stacjonował w Bydgoszczy. W Grudziądzu nie wymienił np. Flieger Bataillon Nr. 2 = 2.F.2.4. [2. kompania, broń nr 4]. Za to wymienił tę jednostkę w V A.K. wrzucając ją do jednego worka (tam sztab i 1. kompania). Rozdział jest istotny, bowiem jednostka utworzona w roku 1913 miała samodzielne kompanie, działające na rzecz trzech twierdz. Natomiast w przypadku Piły zapomniał wymienić m.in. Luftschiffer-Bataillon Nr. 5, tj. jednostki statków powietrznych złożonej z trzech kompani, gdzie stacjonowała jedna z nich – 5.L.3.4. [3. kompania, broń nr 4].

             W Szczecinie znowu pojawia się określenie „część Pułku”, oraz w Świnoujściu „część pułku”, zamiast podać, gdzie stacjonował sztab i poszczególne bataliony 34. pułku fizylierów. W Szczecinie stacjonował sztab z I i II batalionem, a w Świnoujściu III batalion. Nie wiadomo skąd autor wziął skrót oznaczenia dla tegoż „Füsilier Regiment Königin Viktoria von Schweden Pommersches /Pomersche/ Nr.34 – 34.F.” Zapis oznaczenia powinien być taki: 34.R.1.2. [1. kompania, broń nr 2].

          Pod hasłem „Bydgoszcz” pojawił się „Grenadier Regiment zu Pferde Freiherr von Derlfflinger (Neumärkisches) Nr. 3”, który do 1889 r. nosił nazwę Dragoner Regiment Freiherr von Derfflinger (Neumärkisches) Nr. 3. Otóż w artykule mamy „Pułk Grenadierów Konnych im. Freiherr von Derlfflinger z Nowej Marchii nr 3 – 3.D.”. Błędny zapis nazwiska rodowego (zarówno w wersji oryginalnej jak i tłumaczonej) przez autora wraz z niepoprawną pisownią nazwy jednostki w języku polskim i złym jej skrótem. Prawidłowo powinno być: 3. pułk grenadierów konnych im. barona von Derfflingera (z Nowej Marchii) = 3.G.R.P.5.74.

(Freiherr – tytuł szlachecki nadawany w Niemczech i Austrii do 1919 r., w Polsce odpowiednik barona). Wymieniając przy haśle „Gniezno” 12. pułk dragonów, w polskiej nazwie pojawił się tytuł szlachecki błędnie pisany dużą literą: „Von Arnim”.

              Z kolei wymieniając Szkołę Podoficerską w Trzebiatowie użył nazwę „Królewska” co nie jest prawdą. Założona w 1901 r. nosiła nazwę „Unteroffizierschule Treptow an der Rega”. Na domiar złego, z dopisku dowiadujemy się, że „autorom nie udało się ustalić oznaczenia” przyjętego dla tej jednostki. Czynię to za „nich”: U.Tr.4.21 [4. kompania, broń nr 21]. Przy okazji wymienię pozostałe szkoły podoficerskie (Unteroffizierschule Bartenstein, Geifenberg in Pomm., Wohlau) jakie kiedyś były w miastach obecnie polskich: Barczewo, Gryfice, Wołów. Zupełnie pominięte zostały przez autora szkoły wojskowe (Kriegschule Glogau, Neisse, Danzig) w Głogowie, Nysie i Gdańsku.

               Opisując V Korpus Armijny, nie tylko tam, ale i przy opisie pozostałych korpusów armijnych m.in. nie wymienił dowództwa V Korpusu Armijnego i pominął wiele skrótów oznaczeń przy innych jednostkach. Dla V A.K. = V.5. [broń nr 5]. „9. Division” to nie „Dowództwo 9 Dywizji”, lecz dowództwo 9. dywizji piechoty, a brakujący skrót to 9.I.D.6. [broń nr 6]; „9. Kavallerie Brigade” – skrót nazwy to nie „9.K.B.”, lecz 9.C.B.3. [broń nr 3].

             Kolejny VI Korpus Armijny i autor powiela tajemnicze określenie „część pułku” zamiast napisać o jaki mu chodziło pododdział. Widzimy to przy mieście Głubczyce, w którym znajdował się sztab i stacjonowały 1., 2., 4. i 5. szwadrony 6. pułku huzarów im. hrabiego Götzen, a 3. szwadron w Raciborzu. Foto 18 pokazuję pruską szablę kawalerii wz.1811 (tzw. Blüchersäbel) z arsenału 1. szwadronu w Głubczycach z oznaczeniami stosowanymi do 1871 r. Pokazuję ją po to, żeby przypomnieć czytelnikom, iż historia niemieckich oznaczeń skrótowych sięga głębiej niż początek zjednoczenia Niemiec. Aha, przy tym korpusie dowiadujemy się, że wrocławski 1. Oddział Karabinów Maszynowych był „(samodzielny)”. Owszem, ale od 1913 r. stanowił kompanię w 51. pułku piechoty (4. Dolnośląskiego). Ponadto do 1913 r. ten oddział nosił numer 8.

               18.Szabla z muzeum w Raciborzu

 

            W gdańskim XVII Korpusie Armijnym nie zostały wymienione np.: 5. Batalion Telegraficzny (Telegraphen Bataillon Nr. 5) i Dom dla Inwalidów w Słupsku (Ivalidenhaus in Stolp). Jedyna jednostka łączności jaka figuruje w niniejszym artykule to grudziądzka „Festungs Fernsprech Kompanie Nr. 2 – Forteczna Kompania Łączności nr 2 – 2.F.F.K. (część w Toruniu)”. Prawidłowy zapis skrócony – F.F.K.2.10. [broń10]. W garnizonie Grudziądza autor wymienił „Kulmer Infanterie Regiment Nr.141 – Kulmski Pułk Piechoty nr 141 (część pułku) – 141.R.”, jak zwykle bez informacji, że stacjonowały tam sztab oraz I i II, a III batalion w Brodnicy. W podanych oddziałach fortecznych karabinów maszynowych zapis skrótów jak wszędzie jest nieprawidłowy – „3.M.G.F.” oraz „4.M.G.F.”. Ponadto F.M.G.A.3. został przydzielony w 1913 r. do 141. Chełmińskiego pułku piechoty, natomiast F.M.G.A.4. przydzielono do 129. pułku piechoty.

           W wymienionym gdańskim „Westpreussische Train Abtailung Nr. 17 – Zachodniopruski Oddział Transportu nr 17 (…) – 17.T.A.”, skrót można źle odczytać jako Korps Auditeur des 17. Armee Korps – Korpuśny Auditeur przy XVII Korpusie Armijnym (radca sądu wojskowego). Powodem tego jest m.in. nie uściślenie przez autora dokładnego okresu przed I wojną światową. Od 1 kwietnia 1914 r. Train-Bataillone zostały przemianowane w Train-Abteilungen, a ich kompanie w szwadrony. Dlatego prawidłowa nazwa jednostki to Zachodniopruski 17. /Batalion/ Oddział Taborowy, a zapis skrócony wygląda tak: 17.T.1.1. [1. kompania /szwadron/, nr broni 1]. Autor popełnił te błędy we wszystkich podanych w tym artykule jednostkach taborowych.

               Przy składzie XX Korpusu Armijnego chciałbym zwrócić uwagę na przykład tłumaczenia nazwy prabuckiego „Kürassier Regiment Herzog Friedrichs Eugen von Württemberg (Westpreussisches) Nr. 5 – Zachodniopruski Pułk Kirasjerów im. Herzog Friedrichs von Wurttenberg nr 5 – 5.K.”. W zapisie polskim powinno być 5. Zachodniopruski pułk kirasjerów im. księcia Eugeniusza Fryderyka Wirtemberskiego. W języku polskim „pułk dragonów” i „pułk kirasjerów” pisze się z małych liter, na co już wielokrotnie zwracałem uwagę. Nie sposób wymienić wszystkich błędnych zapisów, dlatego zaprzestanę na tym przykładzie.

                   Na zakończenie kilka istotnych uwag do zakończenia artykułu. Zamiast umieszczenia tam kolorowych malunków z propagandowych kart pocztowych autor mógł się postarać i zilustrować artykuł przykładami sygnatur na przedmiotach należących do wymienionych jednostek albo związanym z nimi oryginalnym umundurowaniem. Nawet w polskich kolekcjach nie ma z tym problemu – na fot. 19 mundur grenadiera z gdańskiego 5. pułku grenadierów (4. Wschodniopruskiego) im. Króla Fryderyka I.

          19. Mundur pułku grenadierów Nr.5 z Gdańska

 Swoją drogą, ciekawe skąd autor zaczerpnął pomysł na zilustrowanie artykułu używając akurat tych kart ze zbioru Macieja Prószyńskiego?  Być może tak mu się podobały kolorowe obrazki z albumu wydanego przez fabrykę papierosów, do których chłopcy wklejali kolorowe obrazki przedstawiające wojska niemieckie. Zamieszczone zdjęcia kart pocztowych mają przedstawiać „Armię pruską”, które opisał, ale nie ponumerował, za to potrafił rozbawić czytelników. Począwszy od pierwszej ilustracji, gdzie widać oryginalny opis kartki pocztowej „(…) und Militär Weisenhaus”, co tłumaczy „Wojskowy „Biały Dom” (szkoła kadetów)”. Przecież szkoła to „Kadettenhaus”. Mam wrażenie, iż autor pomylił państwa, bo Biały Dom to mamy w USA. Faktycznie chodzi o dom wychowawczy ze szkołą dla dzieci (chłopców i dziewcząt) z rodzin wojskowych, które widać na drugim planie malunku. Nie jest to temat tego artykułu, więc nie będę go rozwijał, którego jak widać autor nie rozumie.

              Druga ilustracja ma przedstawiać 62. pułk piechoty (3. Górnośląski) co jest nieprawdą, ponieważ barwy zobrazowanego umundurowania nie odpowiadają temu pułkowi: naramienniki powinny być żółte z czerwonym numerem pułku a szewrony rękawów brandenburskie bez niebieskich wypustek. Nie wiadomo też jakim cudem autor dostrzegł numer pułku na naramiennikach, ponadto karta pocztowa na rewersie ma opis „Piechota szturmuje na bagnety nieprzyjaciela”, w którym jak widać brak wskazania o jaką jednostkę wojskową się rozchodzi. Żebym nie był gołosłowny, na fot. 20 pokazuję oryginalny naramiennik ww. pułku.

             20. Naramiennik 3. Oberschlesisches Infanterie-Regiment Nr. 62 

 

           Jak nadmieniłem, karty pocztowe użyte w tym artykule były propagandowe i w zależności od potrzeb, tak jak ta na drugiej ilustracji, występowały w różnych wersjach. Znane mi są te same obrazki z innymi barwami naramienników i zmienionym godłem na pickelhaubie. Mówiąc krótko: pocztówki współcześnie drukowano tylko po to, by je żołnierz mógł kupić w kantynie i wysłać swojej dziewczynie. Na fot. 21, 22, 23 – trzy inne wersje niemieckich kartek pocztowych wraz z ich rewersami.

              21.Königlich Bayerisches 13. Infanterie-Regiment „Franz Joseph I., Kaiser von Österreich und Apostolischer König von Ungarn“ z Ingolstadt

               22.Infanterie-Regiment „Graf Kirchbach“ (1. Niederschlesisches) Nr. 46

            23.Preußische Infanterie 1. Armeekorps, feldmarschmäßig

                  To, że nasze stowarzyszenie, w odróżnieniu od Stowarzyszenia Miłośników Dawnej Barwy i Broni, w nazwie nie wymienia barwy wojskowej, nie usprawiedliwia nieznajomości barw jednostek. Także nie usprawiedliwia to, że w nazwie naszego Stowarzyszenia mamy „Polskich”, a artykuł dotyczy Cesarstwa Niemieckiego, jeśli też taki temat ktoś z nas prezentuje publicznie. Dalej bowiem można zauważyć kartkę pocztową z wydrukowanym na niej napisem „Husarenattake” (Atak huzarów), którą autor przypisuje 1. przybocznemu pułkowi huzarów, co jest nieprawdą. Kartka nie została przypisana konkretnemu pułkowi. Widoczne zielone kurtki (atylla) i czapki bez trupiej głowy to nie barwy umundurowania Leib-Husaren-Regiment Nr.1. Przedstawieni na pocztówce huzarzy mają czarne czapki z czerwonym kołpakiem z widocznymi szarfami (z napisem: Z Bogiem za króla i ojczyznę), a także kurtki barwy zielonej, co odpowiada tylko pułkom huzarów o numerach 10. i 11.

                    Huzarzy zostali namalowani przez batalistę o nazwisku Knötel Richard, nota bene urodzonego w Głogowie, który był jednym z pierwszych członków „Deutsche Gesellschaft für Heereskunde eV” (Niemieckiego Stowarzyszenia Nauki o Wojskowości). Piszę o tym szczególe, ponieważ ta organizacja jest niemieckim odpowiednikiem naszego stowarzyszenia. Istnieje od 1898 r. i wydaje jak my czasopismo, które w zeszłym roku na stronie tytułowej umieściło zdjęcie munduru chorążego pocztu sztandarowego 23. pułku piechoty z Nysy (Infanterie Regiments von Winterfeldt (2. Oberschlesisches) Nr. 23), pochodzącego z polskiej kolekcji Norberta Kozioła [fot. 24]. Wystawę militariów z jego kolekcji otwarto w roku 2023 w Górnośląskim Muzeum w Ratingen. Swoją premierę miała w 2017 roku, zorganizowana przez Muzeum Gliwickie w Willi Caro [katalog wystawy obejmujący umundurowanie jednostek wojskowych prowincji śląskiej ze zbiorów Norberta Kozioła p.t. „Z Bogiem za króla i ojczyznę”, wydany w 2017 r.].

                  24. Chorąży pocztu sztandarowego 23 pułku piechoty z kolekcji Norberta Kozioła

           W ten sposób dochodzę do sedna innego problemu, a mianowicie, dlaczego w naszym czasopiśmie propaguje się przedmioty, które usiłują być historycznymi eksponatami, kiedy wystarczy popytać kolegów ze stowarzyszenia i choć trochę rozejrzeć się po muzeach i kolekcjach, żeby pokazywać prawdziwą historię przez oryginalne artefakty? Otóż ostatnią grupą ilustracji autor łamie związane z tym zasady. Zaskakujące jest to, że posługuje się w artykule „produktami militario podobnymi” – przecież czasopismo naszego stowarzyszenia to nie katalog rekwizytów teatralnych! Autor wydaje się nie śledzi różnych wydawnictw, nie zna zbiorów i kolekcji zarówno prywatnych jak i zebranych w muzeach, posiłkując się wytworami, które nie odpowiadają oryginałom. To właśnie widać na zamieszczonych fotografiach mających przedstawiać „Rekonstrukcję rynsztunku” gdańskiego 2. przybocznego pułku huzarów im. królowej Wiktorii Pruskiej. Pierwsza od lewej ładownica powinna mieć koronę zwieńczającą inicjały królowej, następnie, czapka paradna huzarów po 1900 roku powinna być z białym kołpakiem, a żółty sznur nie ma tam racji bytu. Jako ostatni szabeltas, gdzie inicjały króla są zwieńczone koroną – biały kolor na czarnym tle, natomiast całość powinna być na czerwonym tle w oprawie ze skóry. Jak wygląda oryginalny szabeltas ww. pułku huzarów można zobaczyć na s. 95 w książce „Die Preußischen Kavallerie-Regimenter 1913/1914” [Augsburg 1992]. To nie świadczy dobrze o jakości i znajomości barw pułkowych też u podanego w opisie wykonawcy rekwizytów „J. Jaworskiego”.

              Podsumowując: całość artykułu wypada źle – dlaczego? Choćby nawet z tego powodu, że czasopismo nie ma ponumerowanych stron i jest nierzetelnie wykonane, nic nie mówiąc o grafice. W spisie treści brak zamieszczonego na końcu numeru bloku, zawierającego kalendarium wygłoszonych referatów, sesji, konferencji i danych o aktywności członków stowarzyszenia. Wymienione są tylko cztery artykuły. Pierwsza strona recenzowanego artykułu wygląda niczym „nekrolog”. Co za tym idzie, białe czcionki na czarnym tle prowadzą do oczopląsu i słowo wstępne autora wprowadza w ponury nastrój, z jakiego ciężko się wyrwać czytając dalsze strony artykułu. Gdyby nie niektóre zabawne, doprowadzające do śmiechu, wyrażenia i zwroty powiązane z niewiedzą, to ciężko było by przebrnąć przez ten „kondukt żałobnych słów”.

               Autor często nie wie o czym pisze, ogólnie mówiąc, nie panuje nad tematem. W całym tekście nie ma odnośników z jakich źródeł korzystał, bo poza Wikipedią i mapami niczego nie wymienił. Owszem, pomysł sporządzenia spisu jednostek wojsk Cesarstwa Niemieckiego stacjonujących na obecnych terenach Polski jest znakomity. Jednakże rodzi się zasadnicze pytanie, czy autor nie przecenił swoich sił, jeżeli wymienił zaledwie dwie publikacje związane z opisanym tematem? W dodatku jedna to album, który miał dwie części: część, którą przytacza tj. Uniformen der alten Armee, Sammelbilderalbum Waldorf Astoria GmbH Zigarettenfabrik, München 1932, oraz druga – jakiej chyba nie zna – to Uniformen der Marine und Schutztruppen. Sammelbilderalbum Waldorf Astoria GmbH Zigarettenfabrik, München 1932-1933. Niefortunnie dobrane ilustracje wraz z ich opisami świadczą o nieznajomości umundurowania formacji wojsk niemieckich sprzed roku 1914. Przepisywanie wiadomości z niedostatecznej liczby opracowań niemieckich, przy tym bez zrozumienia i niewystarczającej znajomości języka niemieckiego, doprowadziło do prezentacji jaka, w mojej ocenie, nie powinna znaleźć się na łamach czasopisma naszego Stowarzyszenia.

             Poniżej wybrana literatura tematu z mojej podręcznej biblioteczki nie wymieniona wyżej w recenzji, której lekturę polecam Koleżankom i Kolegom głębiej zainteresowanym omówioną tematyką:

Die Uniformen der Deutschen Armee, I, II Abteilung. Die Abzeichen der militärischen Grade und die sonstigen Auszeichnungen an den Uniformen der Deutschen Armee. Leipzig 1914;

Ehrendenkmal der Deutschen Armee und Marine 1871-1918, Rothe 1926;

Stephens Frederick J., Maddox Graham J., Uniforms and organisation of the imperial German army 1900-1918, London 1975;

Herrmann Reiner, Militärische Kopfbedeckungen der Kaiserzeit, Stuttgart 2000;
Kraus Jürgen, Die feldgraue Uniformierung des deutschen Heeres 1907-1918, 2 Bände, Wien 2009;

Sput Piotr, Garnizon Racibórz 1741-1919 – próba zarysu monograficznego, Racibórz 2022.

 

Dariusz Andruszkiewicz [SKMDMP], luty 2024

 



Nowa książka pt. POWSTANIE STYCZNIOWE. FAKTY ZNANE I NIEZNANE politologa, arabisty i historyka, prezesa SKMDMP, Jacka Jaworskiego właśnie wydana przez Wydawnictwo SBM. Przywołuje dramatyczne wydarzenia i kulisy walki o niepodległość w latach 1863–1864, prezentując wiele nowych i cennych ustaleń autora, wzbogacających naszą wiedzę o czasie powstania styczniowego.

Porusza zagadnienia takie jak nieznene i nieopisane dotąd powstańcze sztandary i zaskakujące barwy narodowe uzywane w 1863 r. , niezwykłe projekty techniczno-militarne z czasów styczniowej insurekcji, a także kwestie udziału cudzoziemców w tych bojach czy nieznanych powstańczych formacji i aparatu bezpieczeństwa. Książkę wieńczy temat pożegnania z bronią, które przyszło wraz z klęską powstańczego zrywu.

Praca jest oparta na licznych wydawnictwach źródłowych, sięga do ocalałej spuścizny po powstaniu i skrzętnie wykorzystuje literaturę przedmiotu. Wzbogacona o oryginalny materiał ilustracyjny zainteresuje nie tylko historyków, ale także szersze grono miłośników polskiej historii.

To jakby drugi tom do wydanej także przez SBM w 2022 r. podobnej książki J. Jaworskiego pt. POWSTANIE LISTOPADOWE. FAKTY ZNANE I NIEZNANE.

 

Profesor Dariusz Nawrot

 

===============================================================


Michał Chlipała

W odmętach koszmaru, czyli jak nie pisać o Policji Państwowej

Jako osoba zajmująca się od szeregu lat historią Policji Państwowej, a w szczególnością ewolucją umundurowania przedwojennego policyjnego korpusu, z dużą radością przyjąłem informacje o tym, że Stowarzyszenie Klub Miłośników Dawnych Militariów Polskich planuje poświęcić artykuł dziejom policyjnej barwy. Rzeczywiście w czasopiśmie „Militaria”, nr 16 (1) z 2022 r. znalazł się artykuł Jacka Jaworskiego „Mało znane mundury, odznaki i broń polskich formacji porządkowych i policyjnych 1914 – 1939”.

Już tytuł budził we mnie pewne zastrzeżenia. Podsumowanie w jednym, stosunkowo niedużym objętościowo artykule informacji o co najmniej kilku formacjach, ich mundurze, odznakach i uzbrojeniu wydawało się zamiarem najmarniej karkołomnym. Wrażenia tego nie rozwiewała znajdująca się na okładce ilustracja autorstwa Jerzego Bronclika, mająca przedstawiać oficera Policji Komunalnej, na której można się dopatrzeć pewnych błędów. Nie zrażony tym przystąpiłem do lektury. Niestety była ona wysoce rozczarowująca.

Podane przez Autora na początku artykułu wyliczenie rozlicznych polskich formacji policyjnych zawiera błędy. Lwowska Milicja Miejska nie działała od 1916 r. – była quasi-samorządową formacją powołaną przez okupujące Lwów władze rosyjskie i działającą w czasie, gdy miasto zajmowały wojska carskie. Jej utworzenie miało być przeciwwagą dla działania powołanej z inicjatywy wiceprezydenta Lwowa, dr. Tadeusza Rutkowskiego, Miejskiej Straży Obywatelskiej, o której Autor nie wspomina ani słowem [por. W. Strzelecki, „Od kmiecia grodowego do granatowej armii”, Warszawa 1934, s. 135-142].

Fot. 1 Członkowie Miejskiej Straży Obywatelskiej we Lwowie. Drugi z prawej stoi Ignacy Mościcki. Zdjęcie ze zbiorów NAC.

Trudno mi zaakceptować wrzucone przez Autora do jednego worka, jako „zależne od poszczególnych partii politycznych”  formacje rzeczywiście partyjne – jak Milicja Ludowa PPS, formacje zależne od tworzących się dopiero ośrodków władzy, jak wielkopolska Straż Ludowa, czy wreszcie podległe (przynajmniej nominalnie) rządowi w Warszawie Policje Komunalne. Nie rozumiem także dlaczego w wyliczeniu tym zabrakło tak dużej i ważnej organizacji, jaką była Straż Bezpieczeństwa dla Galicji i Śląska (czyli popularna galicyjska Żandarmeria Krajowa) czy też podporządkowanej Radzie Narodowej Księstwa Cieszyńskiego Milicji Polskiej Śląska Cieszyńskiego.

Fot.2. Wachmistrz powiatowy wielkopolskiej Żandarmerii Krajowej wraz z podwładnymi. Zbiory Muzeum Regionalnego w Wolsztynie

Opis poszczególnych organizacji budzi spore zastrzeżenia. Straże Obywatelskie były rzeczywiście pierwszymi stricte polskimi organizacjami, które miały się zając pilnowaniem porządku i bezpieczeństwa. Tworzono je spontanicznie,  z inicjatywy Polaków, obywateli państw zaborczych, w trakcie chaotycznych pierwszych dni Wielkiej Wojny. Trudno jednak się zgodzić, że wszystkie „powiązane były z Komitetami Obywatelskimi”. Co ważniejsze – nieprawdą jest by: „Zależnie od miejsca, w którym powstawały, nosiły też nazwę Milicji Obywatelskiej”. Milicja Obywatelska została powołana przez obywateli łódzkich i była tamtejszą formacją porządkową, początkowo ochotniczą, później powiększaną się o milicjantów płatnych. Działała ona do lata 1915 r., kiedy została rozwiązana przez władze niemieckie [por. Strzelecki, „Od kmiecia grodowego…”, s. 168-172].

Zastrzeżenia budzi także opis „umundurowania” strażników. Wg Autora wyżsi rangą funkcjonariusze warszawskiej Straży Obywatelskiej nosić mieli „granatowe lub czarne dwurzędowe kurtki typu pruskiej ułanki z wywijanymi białymi wyłogami i białym sznurem naramiennym oraz czapkę z odznaką SO.” Jako ilustracje tego wywodu Autor prezentuje dwa zdjęcia, opisane jako: „wyżsi funkcjonariusze SO we właściwych im mundurach”.

Uffff – ciężko o większe poplątanie. Po pierwsze – członkowie warszawskiej Straży Obywatelskiej nie nosili mundurów, o czym wyraźnie pisał służący w niej (a później także w innych formacjach policyjnych) Henryk Wardęski:

„Straż Obywatelska nie miała posłuchu u ludności. Członkowie Straży nie nosili mundurów, ani uzbrojenia. Czapka maciejówka z blaszką, na której wyobrażona była Syrena oraz opaska dwukolorowa na lewym ramieniu były jedynymi odznakami „władzy”. [por. H. Wardęski, „Moje wspomnienia policyjne”, Warszawa 1926, s. 51].

Co ciekawe autor pokazuje na następnej stronie poprawne opaski, używając ilustracji z pracy Aleksandra Krońskiego „Straż Obywatelska m. st. Warszawy 1915 roku”, Warszawa 1934, w opisie ilustracji stosując zresztą tekst przepisany prawie słowo w słowo z pracy Krońskiego (strony 29-31). Nadto dokładny „Regulamin oznak S.O.” wydany w Warszawie 6 października 1915 r. znajduje się w zbiorach Biblioteki Narodowej.

Jakie więc mundury noszą „wyżsi funkcjonariusze SO we właściwych im mundurach”? Ano mundury Milicji Miejskiej miasta stołecznego Warszawy, gdyż są to dwaj jej przedstawiciele. Na pierwszym zdjęciu od lewej (pobranym zresztą z książki Krońskiego – s. 9) jest Klemens Starzyński, Zastępca Komendanta MM i naczelnik Rezerwy, na zdjęciu po prawej książę Franciszek Radziwiłł, Komendant Milicji Miejskiej. Wspomniane zaś wyłogi nie ma koloru białego, lecz amarantowy (niewidoczny na czarno-białym zdjęciu).

Żal, że Autor nie napisał choćby paru słów o odznakach łódzkiej Milicji Obywatelskiej (które opisywał wspomniany Strzelecki) czy o odznakach Miejskiej Straży Obywatelskiej we Lwowie [por. Z. Sawicki, „Symbolika polskich organizacji bezpieczeństwa”, Warszawa 2011, s. 84-85].

Co ciekawe opisując Milicję Miejską m. st. Warszawy Autor nie zająknął się ani słowem o jej mundurach. A szkoda, bo przecież wprowadzone w kwietniu 1916 r. mundury tej formacji pojawiły się  na defiladzie z okazji święta 3 Maja 1916 r. i były pierwszymi polskimi mundurami obecnymi na ulicach Stolicy od upadku Powstania Listopadowego. Jak pisał Wardęski:

„Przed 3-im maja na gwałt szyto nowe mundury, aby w tym uroczystym obchodzie Milicja wystąpiła odświętnie, jako pierwsza polska stała organizacja bezpieczeństwa.” [por. Wardęski, op. cit., s. 79].

Zabrakło informacji o wysyłaniu przez MM instruktorów do innych miast, które dzięki temu tworzyły własne Milicje Miejskie, podobnie zorganizowane i co ważniejsze, podobnie umundurowane. Takie formacje działały chociażby w Kielcach, Piotrkowie Trybunalskim czy Siedlcach.

Fatalnie wygląda dobór ilustracji na stronach 2 i 3 [numeracja moja, strony nie są numerowane – MCH]. Wspominałem już, że są tam zdjęcia z książki Krońskiego, niestety sąsiadują one ze zdjęciami pobranymi bezpośrednio ze strony www.policjapanstwowa.pl, należącej do współzarządzanej przeze mnie Fundacji Pamięci Policji Państwowej II RP. Przy czym Autor nie tylko nie podał źródła, z którego zaczerpnął fotografie, ale co gorsza przyciął je tak, by pozbawić je naniesionych na nie znaków wodnych, wskazujących pochodzenie! Jest to niestety poziom bezczelności, którego nie spodziewałbym się po tak szacownym periodyku, jak „Militaria”.

Przy czym niektóre z fotografii (pochodzących z innych źródeł) mają błędne podpisy. Fotografia grupowa nie przedstawia milicjantów warszawskich, są to członkowie Milicji Miejskiej Kielc, z jej naczelnikiem W. Dziewulskim. Mała odznaka jest odznaką pamiątkową, a nie „odznaką noszoną na czapkach funkcjonariuszy MM”.

Kolejne strony również powiększały mój niesmak. Obraz Wojciecha Kossaka prezentujący warszawskiego milicjanta ratującego kobietę pochodzi z okładki książki „Dziesięciolecie służby bezpieczeństwa w Polsce Odrodzonej” pod red. E. Grabowieckiego, Warszawa 1925, o czym Autor nie poinformował. Równie przykre (przynajmniej dla mnie) jest wykorzystanie zdjęcia mojego Kolegi w mundurze oficera Milicji Miejskiej, zdjęcia które wykonałem osobiście, a które zamieszczono dawno temu na stronie Biura Edukacji Historycznej – Muzeum Policji. Zdjęcie to wykonano 11 listopada 2018 r., gdy w ramach festiwalu „Niepodległa na Krakowskim Przedmieściu” prezentowaliśmy obaj mundury warszawskich milicjantów z 1918 r. Również i tutaj Autor nie pokusił się nawet o słowo o pochodzeniu zdjęć!

Tak samo czyni gdy prezentuje zdjęcie repliki odznaki lwowskiej Miejskiej Straży Obywatelskiej pochodzącą z popularnego serwisu aukcyjnego. Pokazując zdjęcia wielkopolskiej Straży Ludowej znowu pobiera jedno ze strony naszej Fundacji (znowu obcinając z niego znak wodny) i znowu nie raczy poinformować o źródle pochodzenia zdjęcia.

Jeśli chodzi o odznaki Straży Narodowej, to trudno uznać, że (zgodnie z opisem Autora) pochodzą one z lat 1918-1919, skoro jedna z nich (z orłem i miniaturową podobizną Bolesława Chrobrego) ma na emaliowanej wstędze daty „1025-1925”. W mojej opinii mamy do czynienia raczej z odznaką pamiątkową, nawiązującą do daty koronacji pierwszego polskiego króla, być może przy okazji także do działalności Straży Narodowej. Niestety znowu podkreślić trzeba, że zdjęcie odznak pochodzi z jednego z internetowych antykwariatów, który miał w swojej ofercie ww. odznakę, zaś Autor nie podaje informacji o pochodzeniu zdjęcia. Druga z przedstawionych odznak ma co najmniej wątpliwą proweniencje. Serwisy aukcyjne i antykwariaty od dłuższego czasu sprzedają szereg charakterystycznych owalnych odznak, rzekomo należących do różnego typu „straży” czy „policji”, kształtem nawiązujących do odznak z lwowskiego zakładu A. Berlińskiego. Trudno jednak dywagować o ich autentyczności, bowiem do tej pory nie udało się potwierdzić ich wzorów w zachowanym materiale archiwalnym.

W przypadku mundurów Straży Ludowej Autor wspomina o ustanowieniu dla SL oddzielnych elementów umundurowania, niemniej „nietypowa dla wojsk wielkopolskich okrągła czapka”, jest po prostu przeróbką niemieckiej feldmütze, bądź to w wersji M10, bądź M17. Na lewym ramieniu nie noszono „oznak funkcji” jak chce Autor, ale opaski z napisem „Straż Ludowa” (w Toruniu takie występowały początkowo z napisami w językach polskim i niemieckim), zaś oprócz tego na ramionach munduru naszywane były specyficzne dla SL (inne niż w Wojskach Wielkopolskich) oznaki stopni.

Autor błędnie podaje kolejność powstania formacji znanych jako Milicja Ludowa. Pierwsza była formacja tworzona na bazie Pogotowia Bojowego PPS. Dopiero później, gdy upadł socjalistyczny rząd Ignacego Daszyńskiego, 5 grudnia 1918 roku Naczelnik Państwa Józef Piłsudski wraz z premierem Moraczewskim oraz ministrem spraw wewnętrznych Thuguttem podpisał dekret pt. „Przepisy o organizacji Milicji Ludowej”, w którym powołaną nową, ogólnopaństwową formację o tej nazwie (de facto upaństwawiając istniejące już struktury ML PPS). Jakkolwiek Autor wspomina tutaj o czarnych mundurach noszonych zwłaszcza przez pierwotne, socjalistyczne oddziały ML, to zapomina wspomnieć o specyficznych oznakach stopni tej formacji (które opisuje A. Leinwand w swojej pracy „Pogotowie Bojowe i Milicja Ludowa w Polsce, 1917-1919”, Warszawa 1972), czy wreszcie wspomnieć na najważniejszej rzeczy – demonstracyjnym noszeniu przez „ludowych” milicjantów orła bez korony (choć jednocześnie autor prezentuje zdjęcie takiego orzełka).

Jeśli chodzi o opis umundurowania Policji Komunalnej (czy też policji komunalnych), to autor posługując się opisem z pracy Wardęskiego pomija zupełnie Okólnik nr 227 Naczelnego Inspektora Ministerstwa Spraw Wewnętrznych do wszystkich Naczelników Policji w sprawie umundurowania policji komunalnej z dnia 28 kwietnia 1919 roku, który opisuje wzory umundurowania dla niższych funkcjonariuszy PK. Nie wiedzieć dlaczego Autor uważa, że pierwotnie czerwone [poprawnie winno być amarantowe – błąd powtórzony za Wardęskim, MCH] kołnierze szarych bluz mundurowych PK zamieniono na granatowe, choć o kolorze szarym pisze zarówno Wardęski [op. cit. S. 295] oraz wspomniany okólnik, który mówi o wypustce amarantowej wokół kołnierza kurtki i płaszcza. Pewne zamieszanie wynikło wokół mundurów oficerskich, bowiem Rozkaz Dzienny Naczelnika Policji Komunalnej m. stoł. Warszawy nr 912 z  5 marca 1919 r. wspominał, że „oficerowie Policji, którzy już noszą całkowite umundurowanie, mają przy płaszczach i mundurach karmazynowe kołnierze”.  Z kolei Rozkaz Dzienny Naczelnika Policji Komunalnej m.stoł. Warszawy nr 961 z 1 maja 1919 r. nakazywał oficerom PK nosić kołnierze tego samego koloru co mundur, jedynie obszyte ciemno-amarantową wypustką. Niemniej w żadnym wypadku nie było tam koloru granatowego. Prawdopodobnie Autor błędnie odczytał tutaj wspomnienia Wardęskiego, który opisując przekształcenie Policji Komunalnej w Policję Państwową pisał, że kolor wypustek i kołnierzy (poprawnie patek kołnierzowych) zmieniono na błękitny. Niemniej działo się to już po likwidacji PK, w ramach tworzenia nowego munduru  policyjnego.

Fot. 3. Funkcjonariusze Policji Komunalnej w Dąbrowie, 20 lipca 1920 r. W środku, w charakterystycznej ułance oficera PK, komisarz Czesław Lipski, komendant PK w Dąbrowie. Zbiory Michała Chlipały.

Wspomniane przez Wardęskiego mundury oficerów PK nie były „improwizowane”, jak chce Autor. Wywodziły się one z tradycji mundurów Milicji Miejskiej, zaś użyty przez Wardęskiego termin „podobne do mundurów gwardii rosyjskiej” oznacza kurtki z szerokim rabatem, zbliżone krojem do ułanek. Autor całkowicie błędnie zrekonstruował naramiennik oficera PK, twierdząc, że były one wykonane ze złotych i srebrnych sznurów „jak w armii niemieckiej” (obok tekstu jest ilustracja przestawiająca niemiecki naramiennik oficerski). Trudno o większy błąd – naramienniki PK (co widać na zachowanych ilustracjach) były wykonane ze srebrnych sznurów (dla niższych oficerów) lub złotych sznurów (dla wyższych oficerów), lub czerwonego sznura (dla szeregowych). Miały one jednak kształt naramienników huzarów rosyjskich (lub niższych stopni rosyjskich formacji policyjnych) – nie były plecione zaś na nie nawlekano stanowiące o randze „gałki” (ros. Гомбочки). Autor również błędnie pokazuje maciejówki funkcjonariuszy PK jako wyróżniające się barwnymi otokami, choć zarówno szeregowi, jak i oficerowie nosili czapki szare, w przypadku oficerów wyróżniające się złotym paskiem (podpinką), a nie złotym otokiem, jak na niezbyt udanej rekonstrukcji J. Bronclika. Wracając do niej trzeba zauważyć, że oficer ma nieznanego wzoru szewrony naszyte na rękawie kurtki mundurowej, równie nie mający pokrycia w rzeczywistości kołnierz lamowany złotem oraz spodnie z czerwoną wypustką, choć Okólnik nr 227 mówił o spodniach „kroju wojskowego, bez wypustek”.

Za nieuzasadnione twierdzenie Autora należy uznać również stwierdzenie, że każdy funkcjonariusz PK dostał owalną odznakę z orzełkiem. Jak wspominałem w przypadku odznaki SL – tego typu wzory popularne na serwisach aukcyjnych nie znalazły jeszcze swojego potwierdzenia w materiale archiwalnym.

Przechodząc płynnie do omawiania Policji Państwowej Autor pomija co najmniej dwie ciekawe i co ważniejsze liczne formacje, jakimi była wielkopolska Żandarmeria Krajowa oraz galicyjska Żandarmeria Krajowa (zwana pierwotnie Strażą Bezpieczeństwa dla Galicji i Śląska). Jest to o tyle dziwne, że obie te formacje, jakkolwiek donaszające umundurowanie państw zaborczych wytworzyły też własne wzory oznak stopni, oznak służbowych itd. Niestety to wyjątkowo duże zaniedbanie, skutkujące w tekście kolejnymi błędami (o czym niżej).

Opisując problemy z zaopatrzeniem powstającej Policji Państwowej w umundurowanie Autor zdaje się cytować Wardęskiego, który wspomina:

„Policjanci w powiatach nie mieli jeszcze mundurów, chodzili częściowo w jakiś łachmanach, stanowiących wspomnienie mundurów wojskowych lub w ogóle po cywilnemu. Niektórzy pokupowali sobie tylko czapki mundurowe, szare z orzełkami z białego metalu.

Karabiny nosili przeważnie na sznurkach zamiast pasów; amunicję w kieszeniach od spodni.

Policja w Kozienicach na zbiórce zrobiła na mnie wrażenie bandytów udających się na wyprawę zbójecką. W kostiumach i butach tych stróżów bezpieczeństwa znalazłem więcej dziur niż materiału.” [Wardęski, op. cit., s. 265-266]

Konia z rzędem należałoby dać temu, kto we wspomnieniach Wardęskiego znajdzie informację o tym, że policjanci sprawiali sobie na własny koszt białe opaski naramienne, o szerokości 10 cm, z umieszczonymi na nich literami P.P. Nie ma tam tej informacji, gdyż znaleźć ją można w piśmie Komendanta Policji Państwowej na Małopolskę, Wiktora Hoszowskiego z 14 stycznia 1920 r. Fragmenty tego pisma cytowałem w dwóch swoich artykułach: „Oddział konny Policji Państwowej komendy Kraków-miasto w latach 1918-1938”, zamieszczonym w „Studiach z dziejów wojskowości” t. IV/2015, s. 178 oraz „Umundurowanie Policji Państwowej 1919-1939. Refleksje badawcze”, zamieszczonym w zbiorku „Policja – tradycja i współczesność. Materiały poseminaryjne”, Warszawa 2017, s. 23. Żal, że Autor powołując się na te informacje, nie uczynił żadnego odnośnika do mojej publikacji.

Autor twierdzi, że podstawą normatywną wprowadzenia nowych wzorów umundurowania PP był Rozkaz Komendanta Głównego Policji Państwowej nr 37 z 18 lutego 1920 r. Nie jest to prawda, bowiem zgodnie z art. 40 ustawy z dnia 24 lipca 1919 r. o Policji Państwowej [Dziennik Praw Państwa Polskiego 1919, nr 61, poz. 363]:

„Przepisy o umundurowaniu i uzbrojeniu policji wydaje Minister Spraw Wewnętrznych w porozumieniu z Ministrem Spraw Wojskowych”.

Akt taki miał zostać wydany już 5 stycznia 1920 r., jednak z nieznanej mi przyczyny przepisów tych nie zatwierdzono we wspomnianym czasie. Stało się to dopiero 2 marca 1920 r., gdy wydano rozporządzenie Ministra Spraw Wewnętrznych w porozumieniu z Ministrem Spraw Wojskowych w przedmiocie umundurowania i uzbrojenia policji państwowej [Dziennik Ustaw 1920, nr 26, poz. 159]. Ponieważ przepisy te były znane policyjnym władzom, które przygotowywały do druku rozkazy, doszło do swoistego paradoksu – rozkaz wprowadzający treść rozporządzenia ukazał się wcześniej niż rozporządzenie, co więcej właśnie w Rozkazie Komendanta Głównego podano nieistniejącą datę wydania rozporządzenia – 5 stycznia. Błąd ten zresztą powtórzono w „Gazecie Policji Państwowej” z 28 lutego (nr 9) i 6 marca (nr 10) 1920 r., gdzie wydrukowano wspomniany RKG nr 37 wraz z tablicami ilustrującymi nowe wzory umundurowania.

Co ciekawe w numerze 9 GPP znalazła się również prezentująca elementy umundurowania i wyposażenia, które nigdy nie zostały wprowadzone (nie wydrukowane jej również w rozporządzeniu publikowanym w Dz. U.). Na tablicy tej widać policyjny hełm korkowy, pałasz (szablę) funkcjonariuszy wyższych, półszablę funkcjonariuszy niższych oraz policyjny temblak.

Tym bardziej niezwykłe jest to, że Autorowi udało się dotrzeć do częściowo pokolorowanych ilustracji (wyglądających jak ilustracje z epoki), prezentujących umundurowanie policjantów właśnie ze wspomnianymi rodzajami broni białej. Na rysunku obrazującym posterunkowego PP widać także niebieski otok czapki (być może to fantazja ilustratora) oraz wprowadzoną do użytku, choć noszoną raczej niezbyt często opaskę służbową w amarantowo-białe, pionowe pasy, wzorowaną na podobnych opaskach noszonych przez służby policyjne w Wielkiej Brytanii.

Odnosząc się do ilustracji na wspomnianej stronie Autor użył znakomitego zdjęcia post. Bronisława Biedrzyckiego, opublikowanego w pracy „Dziesięciolecie służby bezpieczeństwa w powiecie bialskim województwa lubelskiego 1915-1925”, opracowanego przez opracowanego przez członków Świetlicy Policyjnej w Białej Podlaskiej. Niestety również i w tym wypadku zabrakło odnośnika do pracy źródłowej.

Pisząc o odstępstwach od regulaminowych wzorów umundurowania Autor słusznie zwraca uwagę na noszenie mundurów w kolorze marengo (szarym). Zapomniał jednak dodać, że praktyka noszenia (zwłaszcza w drugiej połowie lat 20-tych) spychała mundury koloru szarego „do powiatów”, czyli poza miasta, w których starano się wyposażyć funkcjonariuszy w mundury koloru jednolicie granatowego.

Fot.4. Funkcjonariusz Policji Państwowej z początku lat 20-tych w mundurze koloru marengo (szarego) z granatowymi naramiennikami. Zwraca uwagę brak numeru służbowego na patkach i otoku czapki oraz numeru okręgu na naramiennikach. Zbiory Michała Chlipały.

Nie można zgodzić się z twierdzeniem, że „zamiast granatowych spodni noszono często beżowe bryczesy z niebieską wypustką”. W art. 3b rozporządzenia z 2 marca 1920 r. odnoszącym się do umundurowania jedynie wyższych funkcjonariuszy (zgodnie z późniejszą nomenklaturą – oficerów PP) czytamy:

„Nadto latem pozwala się nosić spodnie koloru jasno-kawowego również z błękitną wypustką”.

Zatem jasne spodnie z chabrową (błękitną) wypustką były domeną oficerów. Niezależnie od tego, na zachowanych fotografiach możemy zobaczyć niższych funkcjonariuszy (szeregowych PP) noszących modne wówczas jasne bryczesy, w kolorach piaskowym, beżowym, jasnooliwkowym czy jasnopopielatym, wykonane z kordu lub tkaniny określanej w języku angielskim jako „cavalry twill”. Modę tę (obecną także i w Wojsku Polskim) wylansowali oficerowie brytyjscy nosząc do mundurów jasne bryczesy, wzorowane na ubiorach do jazdy konnej noszonych przez brytyjską arystokrację czy ziemiaństwo. Autor zamieszcza zresztą rysunek pędzla K. Komanieckiego, który przedstawiać ma policjanta z 1920 r. w takich właśnie jasnych bryczesach z niebieską wypustką. Sądząc po umundurowaniu artysta przedstawił na nim właśnie oficera PP, nie ustrzegł się jednak od błędu, gdyż na patce kołnierzowej policjanta widać pojedynczą palmetę (funkcjonariusz wyższy VII-X kategorii) zaś na rękawach i obramowaniu patki kołnierzowej widać galon z pojedynczym węzłem (funkcjonariusz wyższy kategorii Va-VI).

Fot. 5. Policjanci w warsztacie stolarskim PP w Tarnopolu, 1925 r. We wczesnych latach swojego istnienia policjanci sami szyli mundury, buty, elementy oporządzenia czy też wykonywali potrzebne elementy wyposażenia komend i posterunków, np. meble. U policjanta po prawej widoczne charakterystyczne bryczesy z jasnego kordu (bez wypustki), noszone do trzewików ze sztylpami. Zbiory NAC.

Autor przywołał również dalszy ciąg pisma komendanta Hoszowskiego z 14 stycznia 1920 r. dalej nie podając żadnego odnośnika do któregokolwiek z moich artykułów. Przy okazji posługuje się kolejną ilustracją autorstwa J. Bronclika, mającą przedstawiać „mundur żandarmerii używany w PP w okresie lat 1919-1920”. Cóż, wymaga to kilku wyjaśnień. Policja Państwowa, a zwłaszcza ta podległa Komendzie PP na Małopolskę mogła nosić kilka różnych mundurów żandarmerii. Donaszano wciąż mundury po żandarmerii austriackiej – zarówno przedwojenne koloru ciemnozielonego (dunkelgrün), jak i wojenne koloru feldgrau. Komendant Hoszowski mówi jednak o odpruwaniu żółtych wypustek „z czapek, bluz i płaszczy”. Wydaje się zatem, że odnosił się przede wszystkim do wzorów określonych w przepisie „Umundurowanie polowe wojsk polskich”, wydanym w Warszawie, w kwietniu 1917 r., czyli popularnie mówiąc mundurze wz. 1917. Wspomniane przepisy wprowadzały barwę jasnożółtą dla żandarmerii, nadto nakazywały umieszczanie barw broni wokół naramienników bluzy i płaszcza (dla szeregowych). W przypadku oficerów wypustki miały być  także wokół kołnierzy, klap kieszeni, przedniej krawędzi oraz mankietów bluzy, w środku otoku i na główce czapki, a także mankietów, dragona i jego podkładów oraz klap kieszeni płaszcza.

Namalowany przez J. Bronclika mundur krojem mógłby przypominać bluzę oficerską wz. 17 (choć brakuje mu charakterystycznych „polskich” mankietów) natomiast jest on koloru khaki, a nie feldgrau. Nadto patki kołnierzowe są koloru czerwonego z żółtą wypustką, co ma się nijak do polskich mundurów ze wspomnianego okresu. Wreszcie do munduru namalowano rogatywkę, bliżej nieznanego wzoru, zamiast maciejówki noszonej przy mundurze wz. 17. Dlaczego Autor nie skorzystał ze świetnej tablicy przedstawiającej mundur oficerski i żołnierski żandarmerii, znajdującej się we wspomnianym przepisie? Nie mam niestety pojęcia.

Autor słusznie zwraca uwagę na nietypową broń białą, prezentowaną w „Gazecie Policji Państwowej” z 28 lutego 1920 r. Oczywiście ma rację mówiąc, że wzory te nie przyjęły się w PP, jednak przynajmniej kilka egzemplarzy pałaszy oficerskich (zapewne wykonywanych w oparciu o pruskie pałasze wzoru 1889) widać na zachowanych zdjęciach w rękach wyższych funkcjonariuszy PP. Nie wspomniał jednak, że przynajmniej jeden taki pałasz dotrwał do czasów dzisiejszych i jakkolwiek jest on błędnie atrybuowany jako broń z Powstania Wielkopolskiego, to znajduje się dalej w zbiorach Muzeum Wojska Polskiego.

Wreszcie Autor wspomina o projekcie hełmu PP pokazanego na tablicach w „Gazecie Policji Państwowej”, nie wspominając, że opisywałem go w artykule „Nieznany hełm Policji Państwowej”, zamieszczonym na portalu „Do Broni” w grudniu 2013 r. (zaś w kilka miesięcy później swój tekst na ten temat opublikował Pan Tomasz Zawistowski).

Opisując hełmy policyjne wprowadzone do użytku na mocy rozporządzenia Ministra Spraw Wewnętrznych w porozumieniu z Ministrem Spraw Wojskowych z dnia 22 kwietnia 1925 r. uzupełniające rozporządzenie z dnia 2 marca 1920 r. w przedmiocie umundurowania i uzbrojenia policji państwowej [Dz.U. 1925, nr 49, poz. 336] Autor nie ustrzegł się od kilku błędów. Po pierwsze hełmy (przez Autora zwane kaskami, wbrew nomenklaturze z epoki) nie były przeznaczone tylko i wyłącznie dla konnej policji. Wykonywano je w trzech wariantach:

Policja konna w okresie wprowadzania hełmu nie składała się tylko i wyłącznie z warszawskiego Dywizjonu Konnego oraz szwadronów Rezerwy PP. Zwłaszcza te ostatnie nie mogły istnieć, bowiem Rezerwę PP powołano dopiero w 1936 r. Z kolei oprócz dywizjonu warszawskiego istniał kolejny w Łodzi, jednostki konne we Lwowie, Wilnie, Krakowie i szeregu innych miast.

Nie jest prawdą, że hełm wykonywany był z lakierowanego preszpanu, zasadnicza część hełmu (czerep) wykonywana była z utwardzanej skóry, preszpanowe były nakarczek i daszek. Pozostałe elementy wykonywaniu z metalu i włosia. Nadto na wstędze orła nie miał się znajdować „numer jednostki”, ale numer służbowy policjanta, choć jak wskazują Krzysztof Kłoskowski i Jarosław Rolewski z racji słabego wykonania wstęg, numerów praktycznie nie wycinano.

Fot. 6. Funkcjonariusz policji miasta stołecznego Warszawy przy grobie nieznanego żołnierza. Na głowie ma charakterystyczny hełm wzoru z 1925, w wersji dla niższych funkcjonariuszy policji pieszej. Zbiory Muzeum Warszawy.

Wydział III Komendy Głównej Policji Państwowej był Wydziałem Wyszkolenia jedynie na początku istnienia tej formacji. Później był m.in. Wydziałem Personalno-Dyscyplinarnym, zaś zgodnie z Rozkazem Tajnym Komendanta Głównego nr 20 z 31 grudnia 1938 r., był to Wydział Personalny. Zgodnie ze wspomnianym rozkazem za szkolenie odpowiadał Wydział I (Organizacyjno-Wyszkoleniowy) – w zakresie zasadniczej części korpusu policyjnego oraz Wydział V (Dowodzenia Ogólnego), który odpowiadał za sprawy oddziałów Rezerwy PP.

Całkowitą bzdurą jest stwierdzenie Autora:

„W trakcie szkolenia kursanci policji konnej KG używali przepisowych, granatowych mundurów, lecz z niebieskimi (chabrowymi) naramiennikami, sznurami naramiennymi koloru chabrowego, a na kołnierzach umieszczali chabrowe proporczyki (…)”.

Nie istniało coś takiego, jak „kursanci policji konnej KG”. Policjanci oddziałów konnych występowali w normalnych mundurach policyjnych różniąc się od innych granatowymi sznurami oraz patkami kołnierzowymi w kształcie proporczyków z palmetą (w latach 1927-36), a później samymi proporczykami na kołnierzach. Niebieskie naramienniki z literami KG nosiły jednostki Rezerwy PP, jednakże do noszonych przez Rezerwę mundurów wojskowych. Dla odróżnienia od wojska przydano im właśnie takie naramienniki, na których kadra jednostek nosiła oznaki stopni, zaś kandydaci same litery.

Fot. 7. Posterunkowy policji konnej (zapewne z dywizjonu łódzkiego) podczas operacji zajmowania Zaolzia, w tle kościół w Orłowej, październik 1938 r. Doskonale widoczny sznur naramienny oraz proporczyk na kołnierzu, odróżniające policję konną od innych funkcjonariuszy PP. Zbiory NAC.

Z ilustracjami na tej stronie są dokładnie te same problemy co z pozostałymi w tekście. Kolorowe zdjęcie hełmów policyjnych pochodzi z prezentacji autorstwa Pana Tomisława Paciorka – twórcy replik ww. hełmów, co niestety nie zostało uwidocznione. Widniejący na zdjęciu trębacze policji konnej nie mają (wbrew opisowi Autora) czerwonych grzebieni na hełmach, tylko czarne. Policjant z chabrowymi naramiennikami to kandydat jednego ze szwadronów Rezerwy PP, nie regularny policjant.

Z kolei fragment rysunku opisany jako „eksperymentalna czapka policji konnej koloru niebieskiego” jest zwyczajną blagą. Czapki takie miały być prezentowane na próbę  podczas zawodów sportowych rozgrywanych przez warszawski Dywizjon Konny 11 czerwca 1938 r. w obecności goszczących w Stolicy oficerów żandarmerii węgierskiej. Wspominał ten fakt gen. Kordian Zamorski, dodając, że z powodu brzydoty czapek i ich podobieństwa do czapek carskiej żandarmerii nie zamierza ich wprowadzić [por. K. Zamorski, „Dzienniki (1938-1938)”, Warszawa 2011, s. 479]. Tymczasem prezentowana ilustracja to fragment przedwojennej pocztówki prezentującej konnego oficera policji z lat 1927-36, na którym (przez słabą jakość druku) ma on mundur i czapkę koloru niebieskiego.

Również ilustracje na sąsiedniej stronie są podpisane w co najmniej wątpliwy sposób. Posterunkowy Tomasz Sławiński nie jest w „zastępczym mundurze austriackiej kawalerii i w czerwonej huzarskiej furażerce”. Zdjęcie to wykonano we wczesnych latach Wielkiej Wojny lub nawet przed nią, zaś człowiek na zdjęciu ma regulaminowy mundur austriackich ułanów. „Policjant w zastępczym mundurze żandarmerii” na pewno policjantem nie jest – nie ma bowiem żadnych elementów umundurowania lub oznak wskazujących na służbę w PP.

Z kolei „posterunkowy w przepisowym granatowym mundurze z nieregulaminowym orzełkiem na czapce i nieprzepisowymi patkami z haftowanymi orłami” zasługuje na osobne omówienie. Po pierwsze orzełek na czapce bynajmniej nie jest nieprzepisowy. To zwykłe przedstawienie godła państwowego z 1919, według wzoru dla administracji cywilnej (PP nie nosiła orzełków wojskowych). Z kolei orzełek na patce nie jest niczym nadzwyczajnym, po prostu na zdjęciu jest funkcjonariusz Policji Województwa Śląskiego (a nie PP), która to formacja w 1923 r. przeniosła charakterystyczne dla niej śląskie orzełki na patki kołnierzowe (w kilka lat później przenosząc je z powrotem na naramienniki).

Kolejne strony nie przynoszą zbyt wiele nowości. Autor błędnie podaje ilość pistoletów maszynowych Suomi, używanych przez PP – nie było ich 50, a ponad 200 szt. [por. T. Świerczyński, J. Walaszczyk, „Pistolety maszynowe w polskiej Policji II RP”, w: „Policja. Kwartalnik kadry kierowniczej Policji”, 4/2016, s. 38 i n.]. Wątpliwe są również informacje o używaniu przez PP pistoletów maszynowych Thompson M1928.

Wyjątkowo nieprzyjemnym faktem jest użycie zdjęcia policjanta w pancerzu szturmowym z tarczą. Po pierwsze zdjęcie to jest autorstwa holenderskiego fotografa Willema van der Polla (czego Autor nie wspomniał), po drugie koloryzacji zdjęcia dokonał Pan Mirosław Szponar, czego Autor nie podał również.

W przypadku policji wodnej mamy znowu do czynienia z wykorzystaniem zdjęcia z naszej fundacyjnej strony www.policjapanstwowa.pl, oczywiście po odpowiednim wykadrowaniu tak, by usunąć znajdujący się na zdjęciu znak wodny. Po raz kolejny autor prezentuje jedną z charakterystycznych owalnych odznak, opisując ją jako „odznakę policjanta posterunku wodnego”, chociaż napis wytłoczony na odznace głosi wyraźnie „Służba Wodna”, a więc mamy do czynienia z odznaką personelu Ministerstwa Robót Publicznych pełniącego służbę w nadzorze dróg wodnych.

Na koniec Autor podejmuje się krótkiego opisu Policji Województwa Śląskiego. Słusznie odnotowuje istnienie Policji Plebiscytowej, posługuje się jednak na jej oznaczenie skrótem „PP”, zamiast powszechnie stosowanego w historiografii polskiej skrótu APo (od niemieckiego Abstimmungspolizei). Nie można powiedzieć, że policja ta używała „rozmaitych elementów niemieckiego i polskiego umundurowania, a także strojów cywilnych”. APo była umundurowana jednolicie w mundury dawnej niemieckiej Policji Bezpieczeństwa (SIpo) w kolorze jaegergrün, z dodatkami w kolorze niebieskim. W lutym 1921 r. miano wprowadzić dystynkcje w kolorach odpowiadających poszczególnym grupom terytorialnym APo [por. J. Mikityn, „Policja Górnego Śląska 1920-1922”, Katowice 2021, s. 41]. Prezentowane przy okazji zdjęcie opisane jako „Policjant (…) – w granatowej kurtce mundurowej P.P. z niebieskimi patkami i rogatywce” opisane jest błędnie, gdyż na zdjęciu widać funkcjonariusza Straży Celnej w mundurze z 1926 r.

Abstrahując od błędnego wskazania liczebności PWŚl, która w różnych okresach liczyła od ponad 2 tys. do czasem ponad 3 tys. funkcjonariuszy błędem jest stwierdzenie:

„Funkcjonariusze PWŚ [w polskiej historiografii używa się skrótu PWŚl – MCH] używali granatowych mundurów ogólnopolicyjnych, a jej rezerwiści umundurowani byli w drelichowe kurtki z granatowym kołnierzem i takimiż naramiennikami oraz granatowej czapki policyjnej oraz spodni do długich butów”.

PWŚl co do zasady nosiła mundury nieomal identyczne z mundurami PP. Nieomal, gdyż np. nigdy nie wprowadzono do użytku w tej formacji jednorzędowych płaszczy dla szeregowych, które w PP pojawiły się w 1927 r. Najważniejsze jednak, że Autor całkowicie bezpodstawnie pomija najważniejszy element wyróżniający PWŚl, to jest noszenie przez jej funkcjonariuszy na mundurach śląskich orzełków – czy to na naramiennikach, czy to na patkach kołnierzowych (w zależności od okresu), wyróżniały one zawsze śląskich policjantów. W przypadku noszenia ich na naramiennikach zastępowały one numer okręgu, noszony przez funkcjonariuszy Policji Państwowej. Z punktu widzenia artykułu traktującego o ciekawostkach mundurowych to poważny błąd.

Z kolei kandydaci wchodzący w skład Rezerwy PWŚl (nie używano wobec nich określenia rezerwiści, bowiem znaczy ono coś zupełnie innego niż pełniący służbę przygotowawczą do policji kandydat) nosili mundury wzoru wojskowego. W przypadku ćwiczeń były to mundury drelichowe (bez patek na kołnierzu i haftów na naramiennikach). Zasadniczym umundurowaniem służbowym był jednak mundur sukienny koloru khaki – jak widać z zachowanych zdjęć kurtka wz. 36, długie spodnie piechoty i buty saperskie (a nie buty długie, jak twierdzi Autor), podobnie jak w kompaniach Rezerwy PP. Wówczas na kołnierz naszywano chabrowe patki (nie było granatowych kołnierzy, jak twierdzi Autor), zaś naramienniki miały również kolor chabrowy. W takim mundurze występuje pokazywany przez Autora Kolega Tomasz Witański (nb. nie jest to również „mundur wz. 35”, jak chce tego Autor).

Fot.8. Kandydaci z Grupy Kandydatów Policji Województwa Śląskiego (oficjalna nazwa pieszej formacji Rezerwy PWŚl) pełniący wartę w Trzyńcu, październik 1938 r. Widoczne mundury wojskowe (kurtki wz. 36, spodnie piechoty, buty saperskie) z chabrowymi naramiennikami, na których jest śląski orzełek oraz z chabrowymi patkami kołnierzowymi. Widoczne hełmy wojskowe z dużymi policyjnymi orłami, charakterystyczne dla Rezerwy PWŚl w czasie operacji na Zaolziu. Zbiory NAC.

Wreszcie „odznaki pamiątkowe PWŚ”, jak pisze Autor, to dwie zupełnie różne, acz bardzo ciekawe odznaki. Pierwsza z prawej to Odznaka 10-lecia Policji Górnego Śląska, upamiętniająca tych, którzy służyli w trudnych latach powstań, m.in. w APo. Ta z lewej, to Odznaka 10-lecia Policji Województwa Śląskiego, a więc formacji już polskiej. Większość znanych mi egzemplarzy obu tych odznak pochodzi z Fabryki Galanterii Metalowej „Galmet” w Sosnowcu.

Reasumując:

Po pierwsze, artykuł zawiera kolosalną ilość błędów merytorycznych. 14 stron tekstu artykułu wymagało aż 33 800 znaków ze spacjami, czyli prawie 10 stron tekstu czcionką 11 z pojedynczą interlinią (w momencie, gdy piszę te słowa) recenzji i sprostowania. To więcej niż źle. Autor momentami zupełnie nie wie o czym pisze, nie ma odniesienia ani do archiwaliów, ani do literatury poświęconej PP, ani nawet biegłej wiedzy o umundurowaniu służb II Rzeczypospolitej.

Po drugie, tekst jest fatalnie zredagowany. Miejscami różne wielkości czcionki, niewykasowane komentarze MS Word, które wyszły w druku. Wygląda to niestety niechlujnie.

Po trzecie – tekst nie zawiera żadnych odnośników, ani do źródeł, ani do literatury. Pozwala to Autorowi dowolnie żonglować przedstawianą tematyką, prezentując nierzadko cudze informacje, jako swoje lub wplatać w tekst własne treści, nie mające pokrycia w merytorycznej wiedzy.

Po czwarte, co mówię z dużym niesmakiem, Autor nie czyni nawet próby poprawnego uzyskania i zaprezentowania materiału ilustracyjnego. Pomijając błędne podpisy (które wynikają z poprzednio przedstawionych przyczyn), Autor swobodnie korzysta z cudzych materiałów ilustracyjnych, wklejając je wedle własnej woli i uznania, pomimo tego, że prawo cytatu także w wypadku materiałów graficznych jednoznacznie wskazują zasady wykorzystywania cudzych materiałów. Trudno uznać, by cudze materiały stanowiły niewielką część pracy Autora, zdaje się wręcz, że bazuje on wyłącznie na cudzych zdjęciach, a zatem wkład twórczy Autora jest stosunkowo znikomy i trudno powiedzieć, by jego dzieło miało charakter samoistny. Poza tym, niezgodnie z zasadami cytowania, Autor nie podaje nigdy źródła, z którego zaczerpnął daną ilustrację czy zdjęcie, co dobitnie wyklucza zastosowania wobec niego wyjątku opisanego w art. 29 ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych.

Ten ostatni aspekt zachowania Autora sprawia, że przynajmniej dla mnie tego typu praca winna być zdyskwalifikowana z dyskusji w opisywanym temacie. Jako, że sam jestem autorem i kolekcjonerem fotografii przedwojennej PP takie zachowania nie mogą znaleźć mojej aprobaty. Jeśli połączyć je jeszcze z brakiem wiedzy w opisywanej materii, to moim zdaniem słusznym postulatem będzie opuszczenie nad tym tekstem zasłony milczenia i wyparcie go z pamięci.

[MG_ październik 2023]

 


Święto Orderu Virtuti Militari w Sanoku

Szanowni Koledzy,

230 rocznica ustanowienia Orderu Wojennego Virtuti Militari, została uczczona wystawą tematyczną, którą można obejrzeć w Muzeum Historycznym w Sanoku. Czynna będzie jeszcze do końca bieżącego miesiąca (październik).

Zbiór przedstawiony na ekspozycji obejmuje prawie 120 znaków orderowych różnych stopni i wielkości oraz legitymacje do nich. Temat potraktowany został szeroko, bo pokazano też inne dokumenty, wizerunki kawalerów orderu (w tym dwie fotografie z XIX w.) oraz niektóre wczesne publikacje źródłowe. Owe przedmioty związane z VM właściwie dopełniają całość pokazaną w jednej sali, w amfiladzie na ostatnim piętrze – jako pierwsze pomieszczenie od klatki schodowej.

Ekspozycja zachowuje układ chronologiczny z czytelnym podziałem na:

– wiek XVIII i Księstwo Warszawskie,

– wojnę polsko – rosyjską 1831 r. łącznie z Wielką Emigracją,

– lata 1919 – 1945, z wyodrębnieniem II wojny światowej.

Plansze na ścianach rozszerzają treści jakie niosą obiekty pokazane w gablotach, odnoszą się do związków VM z Sanokiem i dodatkowo akcentują podział w sposób zrozumiały nawet dla widza tylko pobieżnie zorientowanego w dziejach ojczystych. Osoba taka, jeśli zechce, dowie się jak wyglądały autentyczne znaki Virtuti Militari towarzyszące naszym zmaganiom o niepodległość. Choć nie tylko, bo wystawę kończy gablota bez planszy towarzyszącej, jak gdyby załącznik, poświęcona VM, ale „moskiewskim”. Prezentowane są w niej krzyże za wojnę 1831 r. lecz rosyjskie, oraz jeden z wprowadzonych przez ZSRS.

Sądzę, że wystawa jest pożyteczna dla, rzekłbym, skrajnych grup odbiorców. Czyli osób po raz pierwszy stykających się z Orderem Virtuti Militari oraz dla kolekcjonerów bardzo zaawansowanych. Znający zaś order pobieżnie raczej nie pogłębią swej wiedzy z powodu braku objaśnień przy egzemplarzach, co widać szczególnie w części dotyczącej XX w. Nie zostały wymienione nawet pułki w jakich nadano przedstawione krzyże. Trudno mi przyjąć, że powodem były względy bezpieczeństwa.

Do wad wystawienniczych obniżających jakość pokazu, zaliczyć można zbytnie zagęszczenie, brak pomocy powiększających krzyże i pokazujących ich odwrotne strony. Rewersów nie pokazano dysponując nawet dwoma krzyżami z jednej serii (np. kawalerskimi). Z drugiej strony, plansze na ścianach  adresowane raczej do publiczności nie przygotowanej, wykonano naprawdę właściwie i starannie. Może to świadczyć, że dyrekcja tego muzeum nie jest świadoma rangi wydarzenia jakie zaistniało w jego budynku. Owe skrajności sprawiły na mnie wrażenie, iż wystawa jest kolejną z rodzaju „zegarka za cholewą”. (Podobnie jak zbiór kol. ś. p. A. Wyrwińskiego, o czym już pisałem.) Z tego punktu widzenia, gdyby nie systemy zabezpieczeń, mogłaby się odbyć w większej bibliotece publicznej.

Wypada podkreślić, że praktycznie wszystkie eksponaty (poza dwoma ciekawymi portretami) pochodzą z prywatnej kolekcji. Łatwo zauważyć plan jej kompletowania i wynik – jako konsekwentną realizację owego planu. Z własnej praktyki wiemy, że w wielu przypadkach jest to pochodna szybkich decyzji i właściwych zakupów. Przedstawiony rezultat a więc zebranie licznych eksponatów, nie tylko samych krzyży, ze wszystkich okresów nadawania VM, może służyć jako wzór i zachęta dla innych kolekcjonerów. Oczywiście indywidualnych.

Właściciel pozostał anonimowy, ale dokładniejsza analiza przedmiotów pozwala na przypuszczenie, że większość tego zbioru gromadzona była w różnych państwach, przez pół stulecia. Nie zdziwiłbym się, gdyby istotnie zbiegły się oba jubileusze, historyczny i kolekcjonerski. Należy uszanować anonimowość właściciela i docenić szczodrość w dzieleniu się z innymi wynikami wieloletniej pracy. (Pamiętamy, że założeniem naszej ostatniej wystawy była również anonimowość.) Szczególnie zaś wypada wyrazić uznanie dla jego (ich ?) odwagi w t. zw. „dzisiejszych czasach” coraz mniej bezpiecznych dla kolekcjonerów. Mam na myśli nie tylko zagrożenie ze strony rabusiów fizycznych ale także instytucjonalnych.

Szczegółowe uwagi wykroczyłyby znacznie poza ramy niniejszej informacji. W każdym razie gorąco wystawę polecam, szczególnie zaawansowanym kolekcjonerom – mimo znacznej odległości. Z powodu ceny paliw była to zdecydowanie „najdroższa” wystawa jaką oglądałem – ale warta zwiedzenia. Poza tym pogoda dopisała i przy okazji odbyłem miłą wycieczkę przez piękną krainę. Żałuję, że nie starczyło czasu na zwiedzenie Sanoka i okolic. Radzę więc chętnym wybrać ładny dzień październikowy i wyjechać odpowiednio wcześnie, by uniknąć popełnienia mojego błędu. (Jechałem przez Kielce, Tarnów, Jasło i Krosno.)

Życzę udanej wyprawy i pozdrawiam – G.K.

P.S. do recenzji.

Zachęcony zamieszczoną wyżej recenzją klubowego kolegi, wykorzystałem nadarzającą się akurat okazję i również zwiedziłem wystawę w sanockim muzeum. Zrobiłem to przysłowiowo “za pięć dwunasta” tj. na 3 dni przed zamknięciem tej czasowej wystawy.  Godzina poranna, dzień powszedni – nic dziwnego, że byłem jedynym zwiedzającym. Pracownik muzeum po wprowadzeniu mnie na salę taktownie wycofał się dając możliwość dokładnego obejrzenia przedmiotów.  Uprzedzony recenzją jechałem przygotowany, jednak już pierwsze wrażenie pogłębiło moja frustrację. Brak opisów przedmiotów jest w moim przekonaniu błędem niewybaczalnym, zaprzeczającym idei wartości poznawczych muzeum. Głębokie gabloty powodowały znaczne oddalenie przedmiotów od szyby, a jednocześnie od oczu zwiedzającego. Powodowało to trudność poznania detali, istotnych szczegółów. Boleję nad tym ponieważ zgromadzono tematyczny zbiór imponujących rozmiarów – jak na możliwości jednego zbieracza – i raczej nie dościgniony przez żadne muzeum państwowe. Liczne przedmioty dają możliwość studiowania poszczególnych odmian, szczegółów wykonania, wstążek itp. Może dla osoby mało obeznanej z tematem jest to mało istotne, jednak dla kolekcjonera odznaczeń, nawet początkującego to strata niepowetowana. A wydaje się że powinno to być zrozumiałe przy planowaniu wystawy monotematycznej – z reguły dla wąskiego grona odbiorców, ale dobrze przygotowanych.

Docenić trzeba zdrowe podejdzie do historii i nie zapaskudzenie wystawy LWP- owskim naśladownictwem. Pragnę potwierdzić, że nie jest to jakaś polityczno- sentymentalna moda, ale naturalna i prawna konsekwencja – zresztą analogicznie zrobili Niemcy z Żelaznym Krzyżem – jego historia kończy się wraz z końcem I wojny światowej (no prawie…). Potem to już… “Żelazny Krzyż”

Wracając do przedmiotów- trochę dziwi dość słabo reprezentowane VM z PSZ na Zachodzie. Formacji podziemnych w Polsce i nadań w 1939 roku – zupełny brak. Dla kolekcjonerów II wojny światowej to olbrzymi feler, a ze względów historycznych i obchodów rocznicowych – bo taka była chyba idea tej wystawy – to jednak minus. Rozumiem, że nie był to szczególnie umiłowany temat w kolekcji właściciela.

W moim przekonaniu decydenci z muzeum zupełnie nie docenili potencjału tego zbioru – choć trzeba przyznać, że przynajmniej rozpropagowali otwarcie wystawy. Nie przygotowano nawet żadnej ulotki, o katalogu oczywiście już nie wspomnę. A wydarzenie w świecie kolekcjonerskim było naprawdę duże, warte większego wysiłku – widocznie jednak VM to przecież nie Beksiński.

Cieszę się, że udało mi się obejrzeć wystawę, ale wracałem z mieszanymi uczuciami, w tym także ze smutkiem. Dla mnie, osobiście zabrakło najważniejszej rzeczy – ducha, który czyni różnice pomiędzy orderem, a zwykłym świecidełkiem, wytworem rąk rzemieślnika.  Prawie wszystkie te VM wisiały na piersiach odznaczonych, którzy otrzymali je za czyny wyjątkowe, pełne heroizmu, odwagi, pogardy śmierci, bohaterstwa…a często kosztowały one życie. Na tej wystawie tego ducha nie było… Trudno poszczególne przedmioty z wieku XIX przyporządkować konkretnym osobom, ale rządowe krzyże z lat dwudziestych i z okresu II wojny światowej  – już tak. Szkoda!

Na koniec pragnę podziękować właścicielowi tego zbioru, że udostępnił go do obejrzenia i gratuluję efektu wielu przecież lat zbierania!

MG©2022


Jacek Jaworski

Rok 1831. Litewski Wybór

W litewskich księgarniach jest w sprzedaży książka wiceprezesa SKMDMP Jacka Jaworskiego pt. ,,Rok 1831. Litewski Wybór”. Jest to przetłumaczona na j. litewski wersja książki wydanej w 2011 przez Napoleon V, pt. ,,Litewski kontekst wojny polsko – rosyjskiej 1831 r. “.  Litewska edycja  tej książki ma za sobą długą i trudną drogę na rynek księgarski. Już 11 lat temu książką zainteresowało się Wojskowe Centrum Wydawnicze w Wilnie i podjęło się realizacji projektu, tekst został nawet przetłumaczony, lecz utracono wersję elektroniczną, nastąpiły zmiany personalne i w rezultacie prace ustały. Dopiero teraz projekt podjęło na nowo wileńskie wydawnictwo Leidykla Ugda. Litewska wersja jest znacznie rozszerzona, zawiera więcej tekstu, oparta jest na nowych materiałach źródłowych i ma bogatszą ikonografię. Dziwne, ale na litewskim rynku księgarskim jak dotąd nie było w ogóle książek i opracowań nt. litewskiego powstania 1831 ani też 1863 roku. 


 

Jacek Mazuro

Ręczny karabin maszynowy Browning wzór 1928

Warszawa 2021; wydana nakładem własnym autora.

Pozycja wydana w dwóch częściach – I  370 stron i II 320 stron, papier kredowy, format B4, twarda oprawa, szyta, 940 rycin, 70 tabel i 2285 przypisów.

Z całą pewnością można stwierdzić, iż jest to wydawnicze wydarzenie – pierwsza w Polsce poważna monografia, nie tylko o rkm wz 1928, ale w ogóle o jednostce broni II Rzeczypospolitej. Pozycja ta, to ukoronowanie wielu lat poszukiwań archiwalnych, badania zachowanych egzemplarzy, zdjęć, elementów oporządzenia. To nowa, długo oczekiwana jakość w badaniach bronioznawczych, wytyczająca kierunek dla opracowań innych elementów uzbrojenia i nie tylko. To także kompendium wiedzy dla miłośników militariów, historyków wojskowości i wszystkich innych osób zainteresowanych uzbrojeniem, nie tylko w kraju, ale także za granicą.

Pozycja nie jest dostępna w obrocie księgarskim, a wyłącznie u autora. Kontakt z autorem: jmazuro@wp.pl lub: jmazuro1939@gmail.com  lub przez FB

Cena obu części wynosi 680 zł (Allegro – 750), co tylko pozornie wydaje się kwotą wygórowaną. Należy pamiętać , że jest to pozycja niskonakładowa, wyśmienicie wydana, obszerna, z dużą ilością niepublikowanych dotąd zdjęć.

Poniżej spis treści obu części wyraźnie pokazujący rozległość badań, wydawało by się prostego i znanego tematu. Prezentujemy także kilka stron tego dzieła.

 

 

Znawców tematu zachęcamy do napisania recenzji tej książki. Chętnie ją opublikujemy na naszej stronie.

Stowarzyszenie nie pośredniczy w sprzedaży książki. 


 

Nadia Sola-Sałamacha, Moda patriotyczna w Polsce. Od konfederacji barskiej do powstania warszawskiego, Instytut Pamięci Narodowej – Komisja Ścigania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu. Oddział w Lublinie, Lublin-Warszawa 2019

 

W “Biuletynie IPN” na pewno nie ukaże się ta recenzja, ale mimo wszystko uważam, że warto podzielić się z czytelnikami kilkoma uwagami na temat jednej z publikacji IPN. Są książki, które zachęcają okładką, tytułem, atrakcyjną szatą graficzną, ale po lekturze których czujemy jedynie rozczarowanie. Niestety takim tytułem jest dzieło „Moda patriotyczna w stroju i jego dodatkach od konfederacji barskiej do XX wieku”, którego Autorką jest Nadia Sola-Sałamacha, wydane przez Oddział IPN w Lublinie.

Skuszony ceną, jak i tematem postanowiłem nabyć tę pracę. Po lekturze postanowiłem opisać swoje wrażenia. Skupię się siłą rzeczy na stroju męskim, problematykę strojów kobiecych zostawiając ekspertom. Swoje (mniemane) kompetencje w temacie męskiej mody podpieram tym, że pewien kanadyjski historyk polskiego pochodzenia uznał, iż znam się tylko na mundurach i guzikach . A zatem zaczynamy.

Autorka postawiła sobie ambitne dzieło – analizę zjawiska mody patriotycznej w Polsce. Według przyjętych przez nią założeń praca miała odpowiedzieć na pytania:

– co wpływa na pojawianie się potrzeby wyrażania uczyć patriotycznych przez strój lub jego dodatki;

– czy sposoby owej emanacji ulegają zmianom, a jeśli tak, to jakim;

– z jakich powodów ww. sposoby emanacji odchodzą w zapomnienie.

Założenie to niezmierne ambitne, wymagające prześledzenia olbrzymiej ilości źródeł, ale też głębokiej znajomości historii strojów i mody – zarówno na terenach należących do Rzeczypospolitej, jak też innych krajów, których upodobania w zakresie stroju oddziaływały na ziemie polskie. Wydaje się, że Autorka podjęła się zbyt ambitnego dla siebie zadania, w którym, co gorsza, poniosła spektakularną klęskę.

Zgrzyty pojawiają się w pracy już od samego początku. Po krótkim omówieniu definicji przechodzimy do przytoczonych wyżej założeń pracy, jednakże podając ich ramy chronologiczne Autorka twierdzi, że zacznie je omawiać od wieku XVI, kiedy to kiedy to ubiór charakterystyczny dla polskiej szlachty miał nabrać symboliki narodowej. Abstrahując od tego czym wówczas był ubiór charakterystyczny dla polskiej szlachty (do czego zaraz wrócimy), widać, że kłóci się to z chronologią przyjętą w tytule pracy.

Dalej możemy przeczytać, że Autorkę interesować będą te warstwy polskiego społeczeństwa, które w danym okresie były świadome i aktywne politycznie, czyli szlachta i później inteligencja. Omówieniu ma podlegać strój Polaków, bez mniejszości etnicznych czy regionalnych. Główny nacisk ma być położony na wielkie miasta, na czele z Warszawą, jako „źródłem wszelkich mód”.

Ciężko o większe pomieszanie. Skoro chcemy się zająć warstwami aktywnymi politycznie (czyli przynajmniej do ostatniej ćwierci XVIII wieku szlachtą), to powstaje pytanie – wg jakiego kryterium wyodrębniamy Polaków? W dualistycznej monarchii, oficjalnie składającej się z dwóch narodów, zaś patrząc współcześnie ze zlepku rozmaitych grup etnicznych. Kim będzie w opinii Autorki Dymitr Wiśniowiecki, czy rotmistrz królewski Temruk Szymkowicz? Kim mieszczanin warszawski (później nobilitowany) Jakub Paschalis Jakubowicz? Nie mówiąc już o żyjących w XIX wieku obywatelach Krakowa takich jak Józef Dietl czy Podgórza, takich jak Józef Chrystian Zoll? Kim będą Polacy, których strój chce Autorka omawiać? Ponadto przyjęcie nacisku na wielkie miasta, w przypadku omawiania strojów od XVIII (a nawet od XVI) wieku, przy założeniu, że mamy omawiać strój narodowy jest co najmniej dziwne. Mieszczaństwo największych ośrodków miejskich nie było w tym okresie wyrazicielem uczuć patriotycznych w stroju – chociażby przez swoisty ustrój Rzeczypospolitej, który „narodem politycznym” czynił szlachtę, zaś ideałem patrioty: szlachcica-ziemianina. Oczywiście nie znaczy to, że mieszczanie nie nosili się w stroju „polskim”, ale nie byli oni głównymi kreatorami tej mody. Oczywiście rola ośrodków miejskich w kreowaniu mody zmieniała się (między innymi ze wzrostem zaludnienia i ekonomicznej roli miast), ale znowu – autorka założyła, że badaną populacją ma być inteligencja (z założenia dość wąska grupa, która na dodatek wykształca się dopiero w XIX w.), a nie ogół mieszczaństwa. Wreszcie powstaje pytanie – dlaczego Warszawa? A Lwów? A Kraków, który po upadku powstania styczniowego i nadaniu Galicji autonomii stał się prawdziwym źródłem mody „kontuszowej”? Te wszystkie wynurzenia mają służyć pokazaniu tego, jak trudno zakreślić kryteria do pracy prawdziwie przekrojowej (obejmującej kilka stuleci dziejów Polski). Czasem lepiej jest nakreślić sobie skromniejszy, ale znacznie łatwiejszy do zdefiniowania i opisania horyzont badawczy.

Początek merytorycznej narracji również zwala z nóg. Według Autorki:

„Najstarszą formą mody patriotycznej na terenach polskich jest charakterystyczny dla szlachty strój kontuszowy”.

Cóż, warto zerknąć do tego, co pisali o tym ludzie żyjący nieco wcześniej niż Autorka. Tak np.: Stanisław Sarnicki w swoich „Księgach hetmańskich” pisze:

„Alie daj panie Boże, aby panowie Poliacy w tej mierze wolności tej sobie ujęli, a do ubiorów starych zwłaszcza statecznych się ojczystych wrócili. Ochędożna jest rzecz giermak albo ochopień polski, mało co różny od owych moskiewskich giermaków. Mnie na taki ubiór jednemu jest barzo miło patrzać, jakobych prawie patrzył na Togatum Romanum, gdy w takiej szacie Poliaka ujrzę. A do boju jest skromna szatka karwatka abo stradiota.”

(Stanisław Sarnicki, „Księgi hetmańskie”, Kraków 2015, s. 246-247).

Co więcej, zdaje się, że dawni mieszkańcy Rzeczypospolitej bywali niestali w swoich upodobaniach modowych:

„Co do ubioru , ani stały jest, ani jeden rodzaj albo rodzaje odpowiednie dla godności, stanu, wieku czy urodzenia ludzi, lecz jaki się komukolwiek, bogatemu bądź ubogiemu podoba. Zagraniczne atoli cieszą się popularnością;”

(Szymon Starowolski, „Polska albo opisanie położenia Królestwa Polskiego”, Kraków 1976, s. 123)

Oczywiście pewne cechy mody, którą możemy określić (choć dość umownie) jako „polską” się pojawiały. Opis strojów lisowczyków, budzących zdziwienie nad Renem podaje (w formie pytań dotyczących stroju) Wojciech Dembołęcki w „Przewagach elearów polskich”: opięte płaszcze (delie) z wielkimi kołnierzami, na głowach wysokie i opadające za głowę czapki, wąskie spodnie czy żółte buty z podkówką. Wciąż ten strój budzi bardziej zdziwienie na zasadzie kuriozum i wciąż dla cudzoziemców jest dość podobny do węgierskiego (por. uwagi dotyczące stroju w „Relacji o Królestwie Polskim z 1604 roku” nuncjusza Claudio Rangoniego).

Co bardzo ciekawe i bardzo znamienne Autorka zupełnie przegapiła pierwszy w polskiej historii wyraźny przykład wykorzystania mody do celów politycznych, czyli pojawienie się Zygmunta Augusta przybranego wraz z dworem w szarą „ziemiańską” barwę na sejmie w 1562 r. Demonstracyjne wizualnie udzielenie poparcia stronnictwu egzekucyjnemu i tym samym zagranie na aspiracjach drobnej szlachty, a odgrodzenie się od senatorów było znakomitym posunięciem ostatniego Jagiellona, niestety niedostrzeżonym przez Autorkę (sic).

Dalej bywa jeszcze ciekawiej. Dowiemy się, że pierwsze elementy stroju kontuszowego, czyli żupan i delię miał przywieźć na dwór Stefan Batory. Cóż, wcześniej zapewne nabywano je w Pewexie za dewizy, bowiem jak inaczej można wytłumaczyć, że Zygmunt August posiadał (co widać w rachunkach dworu monarchy) delie i nie były to wcale rzadkie egzemplarze w jego garderobie. Podobnie żupica czy żupan były znane w Polsce przedbatoriańskiej.

Kolejnym problemem (w przypadku stroju męskiego), który zdaje się umykać Autorce jest mocna więź łącząca w Rzeczypospolitej strój męski z jego funkcją militarną. Wszak ideałem jest szlachcic-rycerz, obrońca Ojczyzny, więc strój polski zaczyna coraz częściej nabierać konotacji militarnych. Autorka co prawda wspomni o wprowadzeniu mundurów wojewódzkich w 1776 r. o obowiązku umundurowania armii w strój narodowy, uchwalonym przez Sejm Czteroletni w 1788 r. Za to zupełnymi milczeniem pominie wprowadzenie kontuszów właśnie, jako mundurów dla litewskiej husarii przez Michała Kazimierza Radziwiłła, na której dość szybko zaczęła wzorować się husaria w Koronie, czy też reformy mundurów armii Rzeczypospolitej z lat 1785-89, które właśnie ukształtowały ten narodowy wzorzec.

Jeszcze gorzej jest z tytułową konfederacją barską. Autorka ogranicza się do stwierdzenia, że przyniosła ona „triumf stroju kontuszowego” oraz stwierdzi, że od tego wydarzenia wzięła nazwę czapka konfederatka. To niestety gorzej niż skromnie. Wszystko to mając do dyspozycji czyste złoto, jakim jest „Opis obyczajów za panowania Augusta III” Jędrzeja Kitowicza, który dokładnie opisuje przemiany w modzie szlacheckiej XVIII wieku do czasów poprzedzających konfederację barską. Co gorsza Autorka pomija również jedyny istniejący do naszych czasów egzemplarz polskiego munduru kojarzony ze wspomnianą konfederacją – łosiową kurtkę mundurową znajdującą się w zbiorach Muzeum Narodowego w Krakowie. Wielka to szkoda, bo przecież o kurtkach noszonych do podróży pisał chociażby Kitowicz, zaś dokładną analizę tego zabytku, ze wskazaniem na polskie elementy kroju, przedstawił Jan Benda („Najstarszy zachowany polski mundur wojskowy”, w: „Arsenał. Kwartalnik Koła Miłośników Dawnej Broni i Barwy przy Muzeum Narodowym w Krakowie”, R. I 1957/58, nr 1-5, s. 7 i n.).

Ponadto Autorka nie zapoznała się również ani z odmianami czapek polskich podanymi przez Kitowicza (nie mówiąc o próbie ich porównania z ikonografią), nie mówiąc już o próbie zmierzenia się z definicją konfederatki podaną przez tego pamiętnikarza: „(…) były to czapki właśnie takiego kroju, w jakich malują papieżów, co je zowią piuskami” (Jędrzej Kitowicz, „Opis obyczajów za panowania Augusta III”, Warszawa 1985, s. 252).

Zdecydowanie najlepiej Autorka czuje się w temacie biżuterii. Znajdziemy sporo informacji na temat pierścieni, obrączek, spinek, itd. Niestety mam wrażenie, że to głównie skutek korzystania pełnymi garściami z kilku opracowań tematu. Co ciekawe – pisząc o ozdobach czasów schyłku I Rzeczypospolitej Autorka zupełnie pominęła wywodzącą się ze sfery militarnej, a związaną trwale z konfederacją barską ozdobę, jak ryngraf.

Dalej niestety jest tylko gorzej. Przebogaty stylowo okres polskich powstań narodowych, gdy moda cywilna i militarna przeplatały się wzajemnie, a noszenie pewnych elementów stroju było demonstracją polityczną został potraktowany co najmniej po macoszemu. Oto przykład:

„Ubiór kontuszowy, jego pośledniejsze formy takie jak czamara i elementy (czapka rogatywka) przez wykorzystanie podczas powstania listopadowego i styczniowego stały się swego rodzaju „powstańczym mundurem” i nabrały nowego znaczenia. Obostrzenia władz zaborczych dotyczące użytkowania tego typu strojów nadały im rangę manifestu uczuć patriotycznych. (…) Na popularności zyskała sukienna czamara o miejskim rodowodzie. Popularne stały się również zapożyczone z tradycji węgierskiej krótsze, jednorzędowe czamarki ze stojącym kołnierzem i szamerunkiem na piersi.”

(Nadia Sola-Sałamacha, „Moda patriotyczna w stroju i jego dodatkach od konfederacji barskiej do XX wieku”, Lublin-Warszawa 2019, s. 43)

Tyle (słownie tyle) znajdziecie Państwo w cytowanej publikacji informacji o całym bogactwie strojów narodowo-patriotycznych okresu I połowy XIX wieku. Nie spodziewajcie się, że Autorka spróbuje się odnieść chociażby do tak popularnych wówczas elementów stroju jak wołoszka, czerkieska czy krakuska. To nic, że właśnie one stają się coraz popularniejsze i to one zaczynają być powszechnie kojarzone z elementami stroju polskiego. Jako takie będą się pojawiały wśród mających „narodowy” wygląd jednostek powstania listopadowego – nowo zaciąganych pułków piechoty czy kawalerii, jednostek strzelców celnych czy krakusów wreszcie gwardii narodowych (Monice Żebrowskiej i jej „Gwardii Narodowej Warszawskiej 1830-1831” należy oddać honor nielicznej próby zmierzenia się z tematem).

Bardzo krótko i po macoszemu Autorka wspomina kwestię munduru galicyjskich gwardii narodowych – ograniczając się tylko do przytoczenia krótkiego opisu munduru (i pokazania ryciny) drukowanych w „Dzienniku Mód Paryskich” z maja 1848 r. Wielka to szkoda, bo to kolejny przykład, w którym strój ówcześnie kojarzony z polskością zostaje użyty jako element demonstracji politycznej. Tym większa szkoda, że Autorka nawet nie podejmuje próby zmierzenia się ze zbiorami muzealnymi odnoszącymi się do tego okresu – choćby analizując świetny komplet mundurowy (okrągła furażerka i wołoszka) ppor. Stanisława Jaxy-Bykowskiego z Gwardii Narodowej Sokala, czy też ciekawą miękką rogatywkę z daszkiem po lwowskiej kompanii akademickiej – oba artefakty w zbiorach Muzeum Wojska Polskiego.

Również stroje powstańców styczniowych, będące w znacznej części potężna demonstracją mody patriotycznej nie zostało przez Autorkę należycie zanalizowane. Nie sięgnęła ona do licznej literatury pamiętnikarskiej z epoki, w której aż roi się od opisów odzieży powstańców i z której można ułożyć swoisty katalog powstańczej mody. Dla przykładu, oto co pisał o sobie powstaniec, Jan Newlin Mazaraki:

„ (…) z domu przysłano mi w tym dniu garnitur ubrania, jaki sobie w Krakowie dawniej obstalowałem. Był to mundur oficera 2 pułku Krakusów z roku 31, tj. czapka krakuska czerwona z czarnym barankiem, mundur z białego sukna do kolan (sukmanka) z czerwonym kołnierzem i wyłogami u rękawów, na piesiach po obu stronach kartuszki z czerwonego sukna, spodnie czerwone z białymi lampasami, wreszcie lakierowane buty z cholewami do kolan, przy nich mosiężne ostrogi; (…).”

(Jan Newlin Mazaraki, „Pamiętnik i wspomnienia”, Kraków 2017, s. 115)

Tak z kolei wspominał swoich podkomendnych Karol Kalita, legendarny pułkownik „Rębajło”:

„Piechota moja przedstawiała wygląd nader urozmaicony, zbiór wszelkiego rodzaju ubiorów, były zatem wśród nich moskiewskie szynele, mundury żołnierzy z poprzednio rozbitych oddziałów, ubrania mieszczańskie i włościańskie”.

(Karol Kalita, „Ze wspomnień krwawych walk”, Lwów 1913, s. 48)

Później, gdy ujednolicono nieco wygląd oddział „Rębajły” przedstawiał się następująco:

„Uniformy były jednolite z małymi wyjątkami: żołnierze naszego oddziału nosili krótkie kożuszki, spodnie polskie w cholewy wpuszczone z cienkiego granatowego sukna z czerwonymi na boku wypustkami, buty z wysokiemi cholewami, płaszcz z sieraczkowego sukna, batorówkę czarnym barankiem obszytą.”

(Kalita, op. cit., s. 93)

Niestety takich detali w tej publikacji nie znajdziemy, bowiem Autorka posiłkowała się jedynie „Magazynem Mód i Nowoczesności Dotyczących Gospodarstwa Domowego”, w którym siłą rzeczy nie znajdziemy informacji o strojach powstańców. Żal, że w swoich poszukiwaniach Autorka nie pokusiła się by sięgnąć do przedwojennego czasopisma „Broń i Barwa” (rocznik 1937), w którym mogła znaleźć wyszukiwane przez Juliusza Kozolubskiego w literaturze z epoki opisy mundurów i strojów powstańczych. Nie sięgnęła również po bardzo dobry, choć krótki artykuł Henryka Wieleckiego „Ani mundur zabłyśnie jaskrawie…” opublikowany w czasopiśmie „Arsenał Polski: Powstanie niespełnionych nadziei 1863”, 1984, s. 33 wraz z prezentowanymi tam kolorowymi tablicami. Tym gorzej, że uciekły jej będące emanacją ówczesnej mody patriotycznej i militarnej projekty mundurów dla przyszłej armii polskiej pędzla Juliusza Kossaka.

Nawet tak zrośnięty z tradycją powstańczą strój jak czamara zostaje potraktowany przez Autorkę w sposób niezmiernie skrótowy. Jakkolwiek pokazuje dwa egzemplarze ze zbiorów Muzeum Narodowego w Krakowie (w przypadku tzw. czamary mieszczańskiej z ww. zbiorów należy się poważnie zastanowić czy nie mamy raczej do czynienia z taratatką – tak przynajmniej podobny obiekt opisuje Muzeum Narodowe w Warszawie) nie próbuje ani zanalizować kroju, ani prześledzić rozpowszechniania się tego ciekawego okrycia męskiego. Autorce umyka chociażby wprowadzenie czamar w odrodzonej Rzeczypospolitej, jako pierwszego wzoru munduru dla weteranów powstania styczniowego. Również pomija milczeniem czamary ruchu sokolskiego czy jeden z najciekawszych przykładów zakotwiczenia tradycji narodowej o rodowodzie szlacheckim w stroju mieszczańskim, mianowicie stroje mieszczan żywieckich. Do dzisiaj tamtejszy męski strój regionalny składa się z miękkiej rogatej czapki-konfederatki, ciemnej czamary, żupanika, pasa (nierzadko tkanego, noszonego na żupanie, pod czamarę), szerokich portek i wysokich butów z miękką cholewą. O tym, że czamara uważana za strój „słowiański” była popularna również w Czechach (także wśród tamtejszych Sokołów) Autorka nawet się nie zająknie.

Tutaj mały wtręt w kierunku mody żeńskiej. Autorka posługuje się określeniem (typowym dla literatury anglosaskiej) jak „moda wiktoriańska”, nie zwracając nawet uwagi, że dla ziem polskich ikoną mody w połowie XIX wieku była raczej żona Napoleona III, cesarzowa Eugenia.

Autorka pomija całkowicie analizę ikonografii, choćby bogatego zbioru fotograficznych portretów powstańców, opracowanego przez Leszka Machnika. Równie kiepsko jest z analizą zachowanych egzemplarzy ubiorów z czasów powstania styczniowego. Autorka nie próbuje się zmierzyć z zachowanymi artefaktami będącymi w zbiorach Muzeum Wojska Polskiego, będącymi świetnymi przykładami patriotycznej mody męskiej – ot chociażby mundurem adiutanta oddziału strzelców z Podlasia czy świtką Juliusza Jaxy-Bykowskiego, ograniczając się jedynie do pokazania repliki tej ostatniej eksponowanej przez warszawskie Muzeum Niepodległości.

Równie kiepsko wypada opis patriotycznej mody męskiej po powstaniu styczniowym. Jest to o tyle dziwne, że właśnie w latach 60-tych XIX wieku nastąpiła w Galicji prawdziwa eksplozja tak hołubionej przez Autorkę mody kontuszowej. W końcu już w 1861 r. mieszczanie krakowscy wystąpili do najjaśniejszego Franciszka Józefa I z prośbą o możliwość noszenia karabeli przy starożytnym stroju polskim (wymieniając kontusz i żupan). Niedługo potem podobne prawa uzyskał Lwów. To właśnie tej modzie należy zawdzięczać istniejące do dzisiaj pseudo-kontusze, bardziej przypominające surduty – bez słupa, z zaszywanymi z tyłu, jak w surducie fałdami, krótkie w kolano – właśnie taki egzemplarz pochodzący ze zbiorów Muzeum Narodowego w Krakowie Autorka prezentuje, jednak nie obdarza go żadnym stosownym komentarzem. Zresztą Galicja została potraktowana po macoszemu, a szkoda. Być może, gdyby Autorka nieco bardziej się przyłożyła, zechciałaby zauważyć, że już w 1817 r. wprowadzono tam strój kontuszowy jako jeden z dwóch wariantów munduru Stanów Galicyjskich.

Dalej jest już tylko gorzej. Autorka (wbrew początkowej deklaracji o braku zainteresowania strojami regionalnymi) zaczyna mówić o modzie na góralszczyznę i stroje ludowe z okolic Krakowa (nawet nie próbując pokazać na ile owo wzornictwo mogło być sztucznym konstruktem w stosunku do prawdziwego wzornictwa ludowego). Zapomina natomiast o popularnym w Galicji wzornictwie huculskim i modzie chociażby na serdaki wzorowane na strojach ludu wschodnich Karpat. Równie kiepsko idzie jej wprowadzanie elementów patriotycznych w ramach organizacji patriotycznych działających przed pierwszą wojną światową, czy w ramach mundurów pierwszych polskich formacji zbrojnych w czasie Wielkiej Wojny nie usłyszymy nic, a szkoda, bowiem była to próba przeniesienia polskich wzorców odległych epok do czasów szarych mundurów i broni maszynowej. Stąd kolorowe wyłogi w ułankach, wielkie usztywniane rogatywki czy walka jaką toczono pomiędzy mającą polskie tradycje rogatywką, a egalitarną, acz obcego pochodzenia maciejówką.

Modę okresu okupacji Autorka czuje chyba najlepiej, choć śmieszą niektóre niezręczności – np. stwierdzenie, że Niemca można było poznać na ulicy po lepszym ubraniu, Autorka ilustruje zdjęciami żołnierza SS w mundurze. Wywód o długich butach, jako elemencie konspiracyjnej mody zawiera również stwierdzenia, że chętnie sięgano po nie na prowincji. Oczywiście, jednak Autorka nie raczy zwrócić uwagi, że był to element nie związany z konspiracją, co raczej ze swoistą modą polskiej wsi oraz z wymogami życia na niej (na błotnistych przez większość część roku polnych drogach niskie buty się nie sprawdzały).

Zdecydowanie najgorszą częścią książki jest jednak zamieszczony na końcu „Słownik pojęć i symboli”. Od ilości znajdujących się w nim błędów i niezręczności naprawdę mogą rozboleć zęby. Dowiemy się na przykład, że stroje takie jak bekiesza czy czamarę noszono na żupan i kontusz (sic). Furażerka ma być czapką „bez daszka” (a nie zawsze tak było). Kokarda to wedle Autorki „symbol narodowy, obecnie zwany kotylionem” (sic). Swoją drogą kokarda narodowa została przez nią potraktowana szczególnie nieprzychylnie, bowiem wspominając dyskusję nad ustanowieniem barw narodowych w 1831 r. stwierdza, że:

„Kokarda, której serce stanowiła czerwień, a otok biel, stała się znakiem narodowym stosowanym w Wojsku Polskim, spychając z piedestału biel kojarzącą się z tchórzostwem.”

(Sola-Sałamacha, op. cit., s. 50).

Cóż, symbolika kolorów nie jest dzisiaj powszechnie znana, jednak warto, by ktoś wytłumaczył Autorce, że w 1831 r. biel kojarzyła się przede wszystkim z kolorem opcji rojalistycznej, zarówno w Polsce, jak i w całej Europie. Siłą rzeczy detronizujące króla (Mikołaja I) Królestwo Polskie nie mogło się odwoływać do tej tradycji. Również kwestia właściwego ustawienia barw heraldycznych na kokardzie narodowej nie budzi w Autorce żadnej refleksji, cóż instytucja, w której pracuje zaprezentowała z okazji jakiegoś święta zdjęcie kokard w barwach narodowych Peru. Dodam, że nie było to święto latynoamerykańskiego państwa.

Podobnie jest w wielu innych definicjach. Cechą charakterystyczną kontusza są dla Autorki rozcinane rękawy, jednak nie wspomni o najbardziej charakterystycznej cesze kroju, jaką stanowi tzw. słup. Krawat to „wąski pas materiału wiązany pod szyją” (zdziwiliby się żołnierze pułku Królewskich Chorwatów Ludwika XIV). Maciejówka wg Autorki jest rozpowszechniona na wsi, ale nie kojarzy jej z niemieckimi handlarzami wołów, zwanymi „panami Maciejami”, którzy przynieśli ją na polskie ziemie. Z kolei magierka to:

„Pozbawiona daszka czapka wykonana z filcu, sukna, wełny lub dzianiny. Przybiera formę okrągłą lub prostokątną. Do wysokiego otoku przylega płaska główka, opadająca zwykle na bok. (…) Od niej prawdopodobnie swoją formę wzięła słynna rogatywka.” (sic)

(Sola-Sałamacha, op. cit., s. 206)

Powiem krótko – kiedyś na okładce książki w klimatach „dzikopolowych” znalazł się wizerunek szlachcica w tradycyjnej chłopskiej magierce, niczym z „Panoramy Racławickiej”. Jest tylko jeden problem – magierka noszona w Rzeczypospolitej w XVI i XVII wieku, a chłopskie dziane magierki, to dwie różne rzeczy, które łączy głównie nazwa i funkcja – nakrywanie głowy. Autorka zdaje się nie odkryła tego faktu, twórczo łącząc oba rodzaje czapek. Podobną inwencją wykaże się w innych wypadkach.

Pas kontuszowy do dla Autorki „szeroki i długi kawałek materiału lub skóry (…). W stroju ludowym skromniejszy, dziany, wykonany z rzemieni lub skórzany. Często ozdabiany – wyszywany lub nabijany metalowymi ćwiekami”.

(Sola – Sałamacha, op. cit., s. 207).

Nie żartuję, to naprawdę zostało napisane i wydane. Autorka radośnie połączyła pasy kontuszowe i pasy chłopskie (np. krakowskie) w jeden twór. Oczyma duszy widzę jak Karol „Panie Kochanku” Radziwiłł zapina na kontuszu pas z brzękadłami, albo tzw. trzos noszony przez Krakowiaków Zachodnich.

Podobnie jedno stanowi dla Autorki konfederatka, rogatywka i czapka krakuska. Oczywiście korzenie tych czapek są wspólne, ale nikt nie nazwie wojskowej rogatywki krakuską. Z równie ciekawych rzeczy możemy dowiedzieć się, że sygnety noszone były przez szlachtę (zapewne przedstawicielom innych stanów złapanych z sygnetem dawano do wypicia wg recepty Jerofiejewa albo roztopiony ołów, albo zimny wermut). Z kolei szamerowanie tworzą „pionowe sznurki naszywane na piersi sukni czy okryć” (Sola – Sałamacha, op. cit., s. 208).

Najciekawsza jest jednak definicja „butów na gwoździach”. Według Autorki to:

„(…) (buty z cholewami, oficerki) wysokie buty z cholewami okrywającymi łydkę, typowe obuwie żołnierskie. W Polsce stały się elementem szlacheckiego stroju narodowego, przejętym również przez mieszczan i chłopów. Jako buty jeździeckie i żołnierskie stanowiły również element (obok trzewików) umundurowania żołnierzy polskich. Podczas II wojny światowej stały się ważnym symbolem, mającym nasuwać skojarzenia z kręgami wojskowymi.”

Uuuufff. Takiego pomieszania moje oczy dawno nie widziały. Gwoździowanie podeszw dla ich wzmocnienia znali już starożytni Rzymianie – zapewne wg Autorski prekursorzy stroju polskiego. Staropolskie obuwie charakteryzowało się do połowy wieku XVIII podkówką zamiast obcasa – element typowy, o którym pisze szereg autorów, choćby wspomniani wyżej Rangoni, Dembołęcki czy Kitowicz. Co do wykorzystania podkutych gwoździami butów w jeździe konnej wolę się nie wypowiadać bom piechur, ale chciałbym zobaczyć Autorkę, jak próbuje wyrzucić but z tak podkutą podeszwą ze strzemienia.

Reasumując – to praca, która może budzić w czytelniku słuszne wzburzenie i szereg wątpliwości. Po pierwsze warto się zastanowić czy IPN (a przynajmniej jego lubelski oddział) poddaje książki swoich pracowników recenzji naukowej, zanim dopuści je do druku. W stopce redakcyjnej brak informacji o recenzji naukowej. Być może dobry specjalista byłby w stanie uratować tą pracę. Albo chociaż ją zatrzymać, by nie siała błędnej i nieprawdziwej wiedzy.

Tego właśnie dotyczy druga wątpliwość i drugi zarzut. Bo pisać i wydawać książki może każdy, pod warunkiem, że robi to za własne pieniądze. Tutaj mamy zaangażowaną państwową instytucję, mającą ambicję naukowe, która wydaje publikację oczywiście błędną. To gorzej niż źle.

Wreszcie – wielu czytelników nie mających pojęcia o polskim stroju narodowym kupi tą pracę i w dobrej wierze powtórzy zawarte w niej błędy. Wszak wydał ją instytut naukowy, zatem to musi być prawda. Niestety przyczynianie się do rozpowszechniania się błędnej wiedzy jest (z punktu widzenia naukowego) zbrodnią.

Michał Chlipała

(Katedra Historii Medycyny UJ CM)

 


Bogusław Perzyk
Przedmoście Warszawy 1920-1921 – część południowa

Publikacja powstała z okazji 100. lecia bitwy warszawskiej 1920 roku na zapotrzebowanie zgłoszone przez mieszkańców gmin Celestynów, Dębe Wielkie, Józefów, Karczew, Kołbiel, Okuniew, Otwock, Sulejówek, Wesoła i Wiązowna. Ukazała się dzięki sfinansowaniu z budżetów powiatu Otwock, gmin Celestynów, Karczew, Kołbiel, Otwock i Wiązowna, a także ze środków Koła Terenowego Przedmoście Warszawy Stowarzyszenia na Rzecz Zabytków Fortyfikacji „Pro Fortalicjum”.

Z opisu autora:

Zasygnalizowane powyżej wydarzenia były treścią kilku opracowań Bolesława Waligóry, zwieńczonych znanym dziełem „Bój na Przedmościu Warszawy w sierpniu 1920 r.”, opublikowanym w 1934 r. Wbrew pozorom, praca nie wyczerpała tematu. Brak w niej szeregu informacji, istotnych zwłaszcza dla genezy przedmościa, tła technicznego, ekonomicznego i społecznego, na jakim prowadzono budowę fortyfikacji, a także organizacji i zadań dla załogi bezpieczeństwa, zanim wchłonęły ją wojska polowe. Monografia Waligóry pominęła wiele szczegółów z wydarzeń bojowych w obronie południowej części przedmościa, z zupełnym pominięciem takowym w rejonie Góry Kalwarii. Wykonanie fortyfikacji w tamtym rejonie stanowiło integralną część zadań przydzielonych odcinkowi budowlanemu Wiązowna, a ich obrona została włączona do zadań m.in. 15. DP. Luki te wypełniła niniejsza publikacja z 2020 r. Ponadto przypomniała m.in. skutki wywołane działaniami wojennymi oraz odtworzyła fakty związane z rozbudową przedmościa siłami Grupy Fortyfikacyjnej (Inżynierskiej) Nr 7 płk. Biernackiego, działającej aż do marca 1921 r. Należy zastrzec, iż celem autora nie było zastąpić opracowanie B. Waligóry inną książką, lecz je uzupełnić. Przy okazji przypomniano szereg wydarzeń jakie nastąpiły po zakończeniu wojny polsko-bolszewickiej, odnoszących się do dalszego losu fortyfikacji i procesu upamiętnienia bitwy. Pokazano także materialne ślady po niej, pozostałe w terenie do czasów nam współczesnych, które przejęło w opiekę polskie społeczeństwo.

Warszawa 2020 ISBN 978-83-907405-5-3
format B5, oprawa miękka klejona, papier kredowany, 224 strony, ciężar 0,50 kg
271 ilustracji, w tym m.in. 125 fotografii archiwalnych i 25 rysunków

Książka nie jest dostępna w sieci ogólnej sprzedaży

DYSTRYBUCJĘ PROWADZI STOWARZYSZENIE NA RZECZ ZABYTKÓW FORTYFIKACJI „PRO FORTALICJUM” KOŁO TERENOWE PRZEDMOŚCIE WARSZAWY


W lutym 2019 r. miałem w naszym Stowarzyszeniu prelekcję pt. ,,Nieznane sztandary i proporce polskich formacji wojskowych i ich niezwykłe losy”. Przypomnę jej fragment w postaci mojego artykułu opublikowanego w 2020 r. w organie Polskiego Towarzystwa Weksylologicznego, kwartalniku FLAGA.

 

 

Jacek Jaworski


ZAMIAST ODWOŁANEGO ODCZYTU – GŁOS W DYSKUSJI

 

Janusz Jarosławski, Szable Wojska Polskiego 1918 – 1939, Warszawa 2019, Madex.

 

Drodzy – Koleżanko i Koledzy,

Nasze spotkanie z p. J. Jarosławskim zaplanowane na marzec nie doszło do skutku z powodu zamknięcia SDK. Zawinił wirus – siła wyższa. Nie odbył się więc autoreferat Gościa ani dyskusja nad jego książką. Myślę, że już się nie odbędzie w Klubie, ale czy przeniesie się na naszą stronę internetową? Postarajmy się.

Za pierwszy głos w dyskusji można uznać tekst informujący o spotkaniu i galerię fotografii na naszej stronie. Poza potencjalnymi problemami do omówienia znajduje się konstatacja, że ilość odczytów (średnio co 18 lat) nie odpowiada znacznemu zainteresowaniu szablami. Zachęcony tym pierwszym głosem oraz kilku rozmowami sięgnąłem po książkę. Nie ukrywam, że wyłącznie z racji spotkania w Klubie, bowiem od wielu lat nie szablom poświęcam uwagę (Z jednym wyjątkiem). Recenzji więc względnie szczegółowej nie przedstawię. Powodów jest kilka, ale najistotniejszym przekonanie, że pozycja nie jest warta czasu jaki musiałbym poświęcić na głębszą analizę. Taką decyzję powziąłem po wstępnym przekartkowaniu książki i „sondach” w różnych jej miejscach. (Przykład ze s. 13, przypis 26. „Każdy z przytoczonych tu tytułów mógłby pochwalić się wieloma tytułami artykułów poświęconych broni białej.” Ten wspaniały styl odpowiada informacji, że istnieje <<… uznany i szanowany w gronie miłośników historii miesięcznik „Odkrywca”>>.  Albo na s. 320 u dołu; „Po podpisaniu pokoju z bolszewikami charyzmatyczny generał Haller stał niepotrzebny.”)

Podam jednak kilka uwag licząc, że choć powierzchowne, jednak pomogą Kolegom ocenić publikację. Liczę przy tym na wypowiedzi do redaktora strony, bo szukając książki do wglądu stwierdziłem, że posiada ją przynajmniej dwóch Kolegów. Sprawa nie jest więc beznadziejna.

Pierwszym wrażeniem było niedopasowanie tytułu do całości a jedynie do części pracy. Bardzo dobre fotografie starałem się porównać z jakością tekstu zwartego oraz opisów szabel. Choć nieco lepsze wydały mi się opisy, mimo to od jakości ilustracji oddzieliła je przepaść. Styl badanych fragmentów oceniłem jako mierny, a treści podane chaotycznie, choć znalazłem partie z lepszą konsekwencją przekazu. Zdjęcia, moim zdaniem, są naprawdę dobre (ale nie zauważyłem nazwiska ich autora) dlatego myślę, że tytułem właściwszym dla publikacji byłby „Szable polskie i obce w fotografii”.

Próba zbadania struktury zakończyła się porażką. Sprawdźcie sami – 408 stronicowa książka NIE MA SPISU TREŚCI a jedynie „Katalog szabel”, który zresztą katalogiem nie jest. Trudno mi znaleźć odpowiednie słowo na komentarz aby nie obrazić autora. Przecież nawet zwykłe informacje dołączane do leków mają spisy treści. Nie wątpię, że każda praca licencjacka w szkole zaocznej byłaby z powodu braku spisu treści odrzucona do poprawy. Tak poważna wada nie mogła zaistnieć przez przypadek. Jej przyczyny mogę się oczywiście domyślać ale szkoda czasu – lepiej pozostać przy konkretach dając jednocześnie możliwość oceny Kolegom. Zestawiłem brakujący spis. (W rękopisie zajęło to 15 minut).   Pogrubienia – to tytuły lub teksty autora, (w nawiasach) – moje uwagi.

(SPIS TREŚCI)

Szanowni Państwo! (Rodzaj wstępu, którego rozpoznawalne fragmenty powtórzono na ostatniej stronie okładki) – 5

Podziękowania – 6

Partnerzy publikacji – 6

Patronat honorowy – 7

O kolekcjonerstwie i konserwacji broni białej słów kilka – 8

Broń biała na przestrzeni wieków. Szabla (pierwsze słowo akapitu) – 20

—- ,,  —- ,, —- ,, —– ,,  —– , — Szabla Husarska (j. w.) – 22

—- ,,  —- ,, —- ,, —– ,,  —– , — Karabela (j. w.) – 23

(Bez wyróżnienia, dotyczy szabel w. XVIII i XIX) – 32

Szable francuskie – 34

Szable austriackie – 38

Szable niemieckie – 39

Rosyjskie szable kawalerii – 43

Broń biała na przestrzeni wieków. Pałasz (pierwsze słowo akapitu) – 44

—- ,,  —- ,, —- ,, —– ,,  —– , — Szpada (j. w.) – 52

Szable Wojska Polskiego – 56

Szable ze zbiorów Muzeum Wojska Polskiego – 76

(Słowo wstępne dyrektora MWP) – 76

„Ilustrowane Słownictwo Materiału Uzbrojenia” (Przedruk fragmentu cz. III z 1931 r.) – 206

Polska (Egzemplarze szabel polskich, zapewne z innych kolekcji) – 212

Materiały archiwalne z zasobów Centralnego Archiwum Wojskowego dotyczące wprowadzenia do produkcji szabel kawaleryjskich wzór 1934. – 230

Szabla kawaleryjska wz. 1934 – 238

Szable prototypowe – 240

Szabla prototypowa wz. 35 – 242

Szabla Kawaleryjska wz. 1934 (Tytuł powtarzany dalej kilkakrotnie) – 249

Części składowe rękojeści – 255

Szabla Kawaleryjska wz. 1934 – 261

Polska / Szabla Kawaleryjska wz. 1934 – 264

Polska / Szabla Kawaleryjska wz. 1934 – 268

Szable Austro – Węgierskie, Niemieckie, Francuskie i Rosyjskie (Pisownia oryg.) – 274

Austro – Węgry / (Opisy szabel różnych wzorów jakby podrozdziałów. Wyrazy w nazwach wersalikami np. Szabla Oficera Piechoty) – 276

Niemcy / (j. w. lecz nie tylko szabel) – 298

Armia Hallera – 320

Francja / (Opisy broni białej różnych wzorów. Wyrazy w nazwach wersalikami) – 322

Rosja / (j. w.) – 338

(Fotografie żołnierzy z szablami kilku omówionych wzorów) – 348

(Reprodukcje źródeł i publikacji źródłowych 1917 – 1936 umieszczone chaotycznie) – 374

(Powtórzenia fotografii szabel już opisanych z kol. MWP oraz 2 fot. temblaków) – 387

Wspomnienia prof. Wojciecha Zabłockiego – 394

Polska (Dotyczy szabel LWP i LWP – bis) – 400

Bibliografia w wyborze – 404

Katalog szabel – 405

(Reklamy) – 406

Zamieszczony wybór literatury przedmiotu, przepraszam – Bibliografia w wyborze – zawiera 44 pozycje, z których 17 dotyczy wyłącznie bagnetów, 3 broni strzeleckiej, przy której przedstawiane bywają i bagnety, więc może dlatego się pojawiły. Razem blisko połowa o bagnetach, a książka przecież o szablach. (Przypomina mi to niedawną wystawę z orderami w tytule, na której połowę stanowiły odznaczenia). Na początku książki, w przypisach, wymienione są też inne publikacje, ale z tekstu (s. 13) wynika, że mało istotne pominięto ponoć z braku miejsca. Z drugiej strony nie podano istotnych, np. prac M. Jeskego, którego ustalenia autor przywołuje chociażby na s. 63. Brak odniesień do wykorzystanej literatury przedmiotu – nawet najprostszych (nie mówię o przypisach, których sam unikam),  trudno objaśnić koniecznością oszczędności miejsca.

Z całej pracy wyziera staranie autora (a wygląda, że jednocześnie wydawcy) aby za wszelką cenę zwiększyć jej objętość. Szkoda czasu na dłuższą analizę i rozważanie motywów. Wykorzystano kilka ogranych sposobów. Zastosowano zbyt luźny skład dłuższych partii tekstu. Kolejny to „wrzucanie” dużych cytatów albo nawet rozdziałów związanych nieco z tematem, nierzadko powszechnie znanych w środowisku. (Tutaj to chociażby fragment „Ilustrowanego słownictwa ..” s. 206. Reprint niedawno wydany w zbyt dużym nakładzie i przeceniony posiadają chyba wszyscy zainteresowani).  Mniej subtelnym to umieszczanie pojedynczych fotografii i nawet przedmiotów nie wiążących się z tematem lub zakresem pracy. (Najbardziej widoczna jest szpada korpusu dyplomatycznego – nie szabla wszak ani nie wojskowa. Podobnie – późne wyroby dla LWP czy też związane z tą armią – s. 132, 371). Jako „numer” całkiem żałosny określiłbym powtarzanie zdjęć umieszczonych już wcześniej (po s. 387).

Autor traktuje z równą powagą przedmioty moim zdaniem nieporównywalne. Ociera się to może o śmieszność (ale śmiechu nigdy dosyć). Myślę o szabli drewnianej i fotografiach sympatycznych Hucułów, którzy niby w kolędzie „przynieśli w darze co z sobą wzięli” (s. 192). A były to szkatułka i pisanki („ale jaja” powiedzieliby młodzi ludzie). Uważam, że taka szabla i fotografie nadają się raczej do aneksu z miłymi ciekawostkami rzemieślniczo – folklorystycznymi, ale nie do zajęcia pozycji równej innym szablom. Uśmiech może też wywołać umieszczenie fotografii gen. J. Hallera nie z szablą a …ciupagą, bo raczej nie obuszkiem (s. 62). Przypadek podobny w pewnym stopniu, ale zdawałoby się nie wesoły, niesmaczny nawet, to dwie szable wz. 21 całkiem przeciętne jako wyroby, lecz dające pretekst do przypomnienia sowiecko – LWP owskich generałów, którzy – czego zresztą autor nie krył – zawsze byli po stronie najeźdźców. Umieszczenie ich w zacnym sąsiedztwie  szpetnie zazgrzytało. Ale i w tej sytuacji dostrzegłem element humorystyczny – o czym dalej. Brak gradacji obiektów we współczesnych publikacjach jest niestety bardzo często spotykany, co bynajmniej nie usprawiedliwia autora. W omawianej książce zbiega się z tendencją do nadmiernej rozbudowy objętości ale może na szczęście bawić.

Poniżej kilka kwestii i wątpliwości zauważonych przy szybkim przeglądaniu książki.

Szabla przedstawiona na s. 42 przypomina mi bardzo okazy przywożone przed ok. 20 laty z Bułgarii. Importer wyjaśniał wówczas, że były możliwie ściśle wzorowane na rosyjskich. Ale to już tyle czasu upłynęło… więc może źle pamiętam lub się zrusyfikowały.

Opis bardzo ważnej szabli E. Rydza – Śmigłego podaje, że kapturek jest „z wytłoczonym orłem polskim…” (s. 78) co bym przyjął na wiarę gdyby nie bardzo dobre zdjęcie. (Powtarzam pochwałę po raz kolejny, choć nie mogę jej adresować personalnie). Widać na nim cechy charakterystyczne dla odlewu i ślady pracy cyzelera. Poza tym nigdzie na rękojeści nie zauważyłem przetarć powłoki srebrnej spodziewanych po czteroletnim noszeniu szabli i upływie stulecia. (Opis mówi o rękojeści mosiężnej, posrebrzonej.) Na zdjęciu wygląda raczej na alpakową, ale trudno wyrokować nie oglądając przedmiotu w naturze. Zdjęcie budzi moje zaufanie ale opis już nie.

Przypadki szabel wz. 17 ze stron 60 – 61 i 212 uściślają moim zdaniem bardzo ogólne stwierdzenia w rozdziale „O kolekcjonerstwie i konserwacji…” (po s. 8) i dowodzą podejścia autora do tych kwestii. Gładkim zdaniom o odtworzeniu uszkodzonych elementów przeczą fotografie. Sądzę z nich, że oba przedmioty powstały w identyczny sposób czyli do oryginalnych obcych głowni i pochew, (w istocie dorobiono rękojeści wz. 17) – i to całkiem niedawno. Zwrotu „w istocie” użyłem dla zaznaczenia zbyt małej ilości substancji oryginalnej. Ciekaw jestem zdania Kolegów o postępowaniu takiego rodzaju. Tymczasem dołączam fotografię resztek szabli oficera piechoty wz. 17 tylko po wstępnym oczyszczeniu. Uzyskałem wiadomość, że właściciel (drugi już od połowy lat 60 ub. w.) również nie zamierza przeprowadzić „konserwacji” polecanej przez autora.

Poza ciekawymi, ale nierzadko znanymi i łatwo dostępnymi fotografiami przeważnie z NAC, dotyczącymi właścicieli przedstawionych szabel – pozostałe umieszczone chyba zostały „bo wypadało” oraz w celu rozbudowania książki, już wspomnianym. Na ich podstawie mogłem więc dokonać odkrycia, iż w armiach zaborczych noszono szable rodzime, a nie obce. Oczekiwałbym raczej bogatej ikonografii obcych szabel w WP. Oczywiście jest i taka, ale śmiesznie skromna, chociażby wobec stwierdzeń z tekstu książki. Dowodzi wyboru z ubogiego bardzo zasobu.(Porównajcie chociażby galerię zdjęć przy poprzednim głosie – zestawioną na doraźnie z jednego tylko zbioru). Wiele zdjęć uważam za mierne poznawczo i w dodatku zdarzają się powtórzenia wzorów broni przedstawionych przy innych postaciach. Dobrze przynajmniej, że autor zdał sobie sprawę, że szable były rekwizytami w studiach fotograficznych. Uwidocznił tę wiedzę, ale tylko wobec naszych żołnierzy. Podpisy do fotografii postaci z szablami są na nierównym poziomie i niezbyt wyczerpujące. Niekiedy zwracają uwagę na elementy poboczne ale mało istotne i typowe pomijając ciekawe. (na przykład; s. 197 a, 204, 351, 365)

Z całości wybijają się rozdziały o szablach z MWP (s. 76) i szabli wz. 34 (s. 238). Zacznę od drugiego, w którym znalazłem sporo nowości, ale to najwyraźniej ustalenia p. Jana Januszka – nawet z jego rysunkami i to podpisanymi. Ciekawe, że ich autor nie uznany został za godnego umieszczenia na s. 4. (Pamiętacie Koledzy na pewno bardzo ciekawy odczyt p. Januszka jaki wygłosił w Klubie właśnie o szablach tego wzoru). Rozdział wcześniejszy (dalej nazwę go „pakietem”) stanowi zwartą część o własnym porządku, poza strukturą reszty książki. Wszystkie szable pochodzą ze zbiorów MWP i zapewne wyodrębnienie ich w zwarty „pakiet” było jednym z warunków udostępnienia do publikacji. Rezultat został osiągnięty, bo w rozmowach na temat książki najczęściej pojawiało się skojarzenie z szablami upominkowymi. Zwracają przecież uwagę niepowtarzalnymi wzorami, wykończeniem i przypisaniem niektórych do pierwszoplanowych postaci WP. Między nimi jednak znalazły się wspomniane już szable z biogramami sowiecko – LWP owskich generałów. Sowieci w „pakiecie” – uważam, że to nie mogło być sprawą przypadku. Dyrektor MWP poprzedził ów „pakiet” rodzajem wstępu, który koniecznie musicie przeczytać. Mowa w nim o „uosobieniu rycerskości”, zaszczytnych tradycjach i walce o niepodległość, bohaterach narodowych wymienionych zresztą z nazwiska. To ich szable opisane są w dalszej części. Jednak postaci Sowieto – LWP owców z tegoż „pakietu” są równie konkretne – obaj walczyli przeciwko Polakom. Po odniesieniu ich do wstępu, uśmiałem się setnie, stwierdziwszy efekt jawnej drwiny. Trudno mi jednak rozstrzygnąć kto z kogo zadrwił – czy dyrektor i autor z czytelników czy autor z dyrektora, czytelników i programu „Niepodległa” jednocześnie. Liczę na zdanie Kolegów i rozwinięcie tej wielowątkowej kwestii. W każdym razie usilną pomoc ze strony MWP widać wyraźnie, co moim zdaniem jest miarą zapaści tej instytucji wspierającej. (Chociaż może dla „nich” to chwalebne). Sądzę, że bez owych dwóch rozdziałów, omawiana książka nie miałaby waloru nowości i pozostała kolejną, przeciętną bardzo kompilacją jakich zalew widać właściwie we wszystkich dziedzinach. Bez wsparcia „sponsorów” a więc MWP i najpewniej pieniędzy podatników (czyli naszych ostatecznie) raczej nie zaistniałaby w tej postaci. Czy byłaby to szkoda – nie umiem odpowiedzieć z mocną argumentacją, bo nie znam kwot na nią wydanych a także dzieł alternatywnych jakie można by wypromować przy dobrym gospodarowaniu. Na podstawie szybkiej oceny książki – sądzę, że szkody by nie było.

Moim zdaniem umiejętne przedstawienie tak ważnego zagadnienia jakie sugeruje tytuł książki znacznie przerosło umiejętności autora i wydawcy. Zadaniu sprostali za to bezimienny fotograf, drukarnia i sponsorzy. Jeśli naprawdę musicie – kupcie książkę, ale radzę oglądać tylko fotografie przedmiotów zaś do ich podpisów, tekstu i przekazu ideowego podchodzić z dużym dystansem i nawet humorem.

PS.

Marny zestaw fotografii dokumentujących szable obce w WP, jaki zaprezentował autor w swej książce powinien stanowić dla zachętę do pracy i badań – ale dla nas. Problemem badawczym powinno być określenie jakich wzorów obcej broni białej używano w WP. Analizę należałoby przeprowadzić nie tylko po względem jakościowym ale też ilościowym i co ważniejsze praktycznym  przy uwzględnieniu czasu. Prace w tym kierunku prowadził ś. p. Maciej Jeske z Poznania (SMDBiB). Skłonność do pochopnego przyjmowania przypadków wyjątkowych jako powszechnych nie zawsze jest uświadamiana przez współczesnych autorów i nawet badaczy. (Ostatnio zwrócił na to uwagę jeden z Kolegów w swoim doktoracie). Jestem przekonany, że w omawianej dziedzinie, konfrontacja ze źródłami i dowodami ograniczy nasze optymistyczne spojrzenie, że każda szabla sprzed r. 1914 była używana w polskich formacjach lub WP.

Fotografie są dla takiego badania źródłem bardzo ważnym. Poza tym same w sobie stanowią pamiątki historyczne nierzadko przedstawiając ładne postaci w artystycznych ujęciach. Nie wspominając już o dodatkowych informacjach jak mundury, odznaki i tp. Wydanie takiego albumu (ale tylko po starannej selekcji zdjęć) byłoby pożądane wobec sporej ilości stwierdzeń właściwie nie udokumentowanych.

[GK©2020]


Śpiewać każdy może…

Szanowni Koleżanko i Koledzy,

Zapraszam na kolejną wystawę dotyczącą orderu i niestety znów do Łazienek, miejsca gdzie nie tak dawno zwiedzaliśmy „Blask Orderów”. (Ze względów stylistycznych wystawę obecną określał będę niekiedy mianem „łazienkowej”). Poświęciłem tamtej kilka uwag dlatego przy obecnej – porównań z poprzednią trudno będzie uniknąć, zwłaszcza, że podobieństw jest sporo – niestety. W zakończeniu omówienia „Blasku …” jakbym wykrakał obecną ekspozycję – też niestety. Tym razem miejsce kolejnej wystawy (w Łazienkach) starano się uzasadnić jako właściwe dla VM, co mnie w najmniejszym stopniu nie przekonało.

Nowa wystawa nosi tytuł „Virtuti Militari” i ma trwać trzy miesiące w Podchorążowce.* W porównaniu z rozreklamowaniem „Blasku Orderów” wystawa „łazienkowa” jest niemal konspiracyjna, co na pozór dziwne, bo w odróżnieniu od poprzedniej większość eksponatów odpowiada tytułowi.

*Karta – informator o wystawie określa czas na  od 17.09.19 do 12.12.19. Nie podaje autorów scenariusza i oprawy plastycznej. Informacji tych nie zauważyłem też na wystawie. Tekst wprowadzający przed wejściem podpisało dwóch profesorów: K. Filipow i Zb. Wawer.

   W tym czasie organizatorzy zaplanowali „program edukacyjny”, podając daty spotkań, ale prowadzący pozostali anonimowi. (Poza sztampę zda się wybiegać dialog Szczepka i Tońcia – nawet intryguje – planowany na 18 listopada o 18,00.)

Wystawcy powinni mieć świadomość, że nasz najstarszy order wojenny był wielokrotnie opisywany i jest rozpoznawalny przez publiczność. Dlatego podjęcie tego tematu (przez placówkę budżetową) wymaga od autorów, wiedzy o Orderze ponad przeciętną. Winna się ona przełożyć w precyzyjny dobór eksponatów i co równie ważne, ich profesjonalny opis i prezentację. Słowem – od wystawy wymagany jest bezsprzeczny walor poznawczy.

Wystawa ”łazienkowa”, podobnie jak „Blask Orderów” oprócz samych eksponatów,  przedstawia narrację historyczną w formie tekstów umieszczonych nie tylko na panelach lecz i szybie gabloty. Teksty zajmują znaczną powierzchnię i stanowią istotną, właściwie samodzielną część, niosąc przekaz nie zawsze poparty eksponatami.

Treści ściślej dotyczące Orderu podano w zasadzie chronologicznie, mniej zaś problemowo. Wszystkie jednak tkwią w kanonie „falerystycznym”. Polemizował nie będę, bo tekst wszak o wystawie. (Warto zauważyć niewielkie odstępstwo od kanonu dotyczące nadań Orderu przez Delegaturę Sił Zbrojnych na Kraj i w Narodowych Siłach Zbrojnych. Wypada pogratulować odwagi).

Ale wracając do eksponatów…

Zwracają uwagę obiekty przedstawione w Warszawie po raz pierwszy. Pochodzą ze zbiorów krajowych – bardzo wiele z zagranicznych, m. in. z Francji. W tym miejscu muszę zwrócić uwagę Kolegów na dużą ilość eksponatów z Instytutu Polskiego i Muzeum Gen. Sikorskiego w Londynie. Są  to mundury w tym znanych dowódców (ale dla ilustracji sposobu noszenia Virtuti wystarczyłby jeden), liczne krzyże, legitymacje i wnioski – naprawdę warte dokładnego obejrzenia i przeczytania. Udział tej szacownej instytucji jest nie do przecenienia. Eksponatów wybitnych, z kolekcji naszych i zagranicznych, wyliczał nie będę bo liczę, że rozpoznacie je – niektóre zaś – na przekór staraniom autorów.

Foto: Łazienki Królewskie

Zgromadzenie ciekawych i unikatowych przedmiotów w jednym miejscu uważam za pozytywną stronę wystawy.

W tym miejscu dodać wypada inne zalety:

– względna jednolitość ekspozycji od strony kolorystycznej, graficznej i gablot.

– brak, moim zdaniem, wyraźnej afirmacji komunizmu PRL – owskiego, jak w wypadku „Blasku Orderów”. Najwyraźniej, zapewne z jakichś koniunkturalnych powodów, zastosowano wersję „Panu Bogu świeczkę a diabłu ogarek”.

– brak praktycznie kopii Orderu produkowanych masowo w Warszawie od lat 70 -ch XX w. Poza zestawem z Jasnej Góry – tak pewnie od początku zaplanowanym, który traktuję zresztą jako smutne świadectwo – zauważyłem tylko jedną (oczywiście nie opisaną jako taka).

– wreszcie – właściwe moim zdaniem przygotowanie większości eksponowanych dokumentów i fotografii. Jest bez porównania lepsze niż amatorszczyzna dostrzegalna w wielu miejscach na „Blasku …”. (Kolegów przygotowujących nasze wystawy proszę o zwrócenie na to uwagi).

Zrezygnuję z wymienienia wszystkiego co zaliczyłem do błędów wystawy „łazienkowej”. Ważniejsze sprowadzę do kilku grup, większość wymieniłem poprzednio w uwagach o „Blasku Orderów” – ale gwoli ścisłości powtórzę i skomentuję.

Nieumiejętna selekcja obiektów. Częściej widoczna w części XX w. Liczne przykłady świadczyć mogą o najzwyklejszym „zapychaniu” gablot przedmiotami nawet luźno nie związanymi z Virtuti Militari. Sądzę, że to dowód na brak profesjonalizmu autorów wystawy „łazienkowej”, czego przykładem jest okazałe popiersie cesarza Aleksandra II, które „ozdobiło” wystawę. Na próżno szukałem związku tego władcy z Virtuti Militari (w przeciwieństwie do jego ojca). „Potrzebny jak Piłat w credo” – to stare polskie porównanie o zbędności osoby. (Gdyby narracja była konsekwentna, w części dalszej pojawiłyby się popiersia satrapów rządzących ziemiami polskimi w latach 1939 – 1989).

Niejednorodność formy tekstów wprowadzających. Szczególnie na początku wystawy zauważyłem ambicje szerszego wykładu historii Polski (jako realizacja jednego z jej założeń). Sądzę, że niepotrzebne w tej formie i co gorsza bez wyraźnego związku z dziejami Orderu. W dalszym jej ciągu więcej jest informacji pozornie bardziej rzeczowych i we właściwszych rozmiarach.

Przykładem może być długi tekst (40 wierszy) dotyczący sytuacji Polski w końcu XVIII w. i w trakcie powstania kościuszkowskiego. Order jak wiadomo nie był wtedy nadawany, co uczciwie przyznano dopiero w końcowych 6 wierszach. Trudno mi odsunąć myśl, że autorzy „wyrabiali wierszówkę”.

Podpisy do eksponatów pokazanych i brakujących.

– Brak podpisów np. z czterech krzyży jeden nie został objaśniony.

– Brak obiektu wymienionego w podpisie.

– Opisanie Krzyży Srebrnych jako Złotych. (Błąd nowy – nie było go na „Blasku…”, lecz zarzut wypadnie wycofać jeśli okaże się, że powodem błędu jest choroba wymagająca leczenia muzealnika. Rezultat wysiłku osób specjalnej troski inaczej bowiem należy oceniać).

– Umieszczenie eksponatów w innych miejscach niż wskazują podpisy (akurat poprawne). Szczególnie razi przemieszczenie eksponatu ważnego dla dziejów VM. Przyczyny zgadnąć trudno bo przedmioty same siebie identyfikują. (Skrajny nieprofesjonalizm wystawców, bo raczej nie kłopoty z czytaniem).

– Brak uprzedzenia, że obiekt jest kopią.

– Podpisy nie mają wersji angielskiej, co jest obecnie standardem (w miastach uniwersyteckich) i dlatego ich brak należy uznać za wadę.

Odkrycia i nowe ustalenia.

– „Krzyż Srebrny Orderu Virtuti Militari ze wstążką…wzór 1792/1919 ze zbioru….”. Określenie to nieścisłe rodem z kanonu „falerystycznego” i myślę, że nie powinniście go powielać.

– „Krzyż Kawalerski Orderu Virtuti Militari, 1921, Szwajcaria ze zbiorów Muzeum Łazienki Królewskie”. Krzyża akurat brakowało ale napis pozostał. Teoretycznie to ciekawy przypadek, bo na egzemplarz taki nie trafiłem dotychczas, ani na wzmiankę w znanej mi literaturze przedmiotu. Gdyby go przedstawiono omawiana wystawa znalazłaby trwałe miejsce w badaniach dziejów Orderu. Za usunięcie tego krzyża wypada mieć dużą pretensję do autorów. (Oczywiście żartuję. Krzyż taki to najpewniej wymysł autorów wystawy / muzealników z Łazienek zaś napis i jego pozostawienie to dowód niskiego profesjonalizmu).

– „Krzyż Kawalerski Virtuti Militari emigracyjny, 1918 – 1939 ze zbiorów Muzeum Łazienki Królewskie”. To przy znanym od dawna, typowym w sumie krzyżu wykonanym w r. 1923 w Warszawie prezentowanym w gablocie dotyczącej …XVIII wieku (naprawdę, koniecznie zobaczcie). Gratuluję nabytku do zbiorów, ale nieśmiało zapytam o nieznaną mi emigrację nadającą VM w latach istnienia II Rzeczypospolitej – w jakich krajach działała i za co krzyże przyznawała? A jak na przykład wyglądały krzyże z lat 1918 – 1919 bo w Polsce wykonano je w r. 1920? Ten “zagadkowy” krzyż towarzyszy wspaniałej grupie przedmiotów po gen. Podhorskim “Zazie”, moim zdaniem dobrze ukrytej przed pasjonatami wojny 1939 r., bitwy pod Kockiem i pułku ułanów krechowieckich.

Podpis odkrywający nieznaną emigrację i VM gen. “Zazy” w dziale XVIII wieku rozweseliły mnie, a że tuż potem prawie z nóg zbiło popiersie cesarza Aleksandra II wykluczyłem przypadkowość podobnych przekazów. Za ich wspólny mianownik przyjąłem piosenkę kabaretową Jerzego Stuhra.

Śpiewać każdy może, trochę lepiej, lub trochę gorzej,

ale nie o to chodzi jak co komu wychodzi….

(Może niedokładnie zapamiętałem treść, a tytułu wcale – wybaczcie Koledzy). Okazało się w czasie dalszego zwiedzania, że uodporniła i dała właściwą perspektywę do oceny całości wystawy „łazienkowej”. Na przykład przy grupie pamiątek związanych z gen. Kordianem Zamorskim i gablocie wypełnionej publikacjami, fotografiami, ulotkami, pocztówkami i grafikami od Piłsudskiego do Wieniawy.

Nie pokazano rewersów krzyży XIX wiecznych. W żadnym miejscu na całej wystawie nie zauważyłem Pogoni – dewizy Rex Et Patria zresztą też. Wszyscy wiemy jak istotne to elementy w dziejach Orderu w tamtym czasie. Spowodowanie takiej luki w pokazie krzyży uważam za bardzo poważny błąd merytoryczny. (To typowe w sumie i łatwe do stwierdzenia, że od początku zaistnienia „faleryzmu”, główną bolączką autorów  – „falerystów” jest istnienie samych orderów i odznaczeń a więc konieczność odniesienia się do konkretnych przedmiotów. Widać to również na omawianej wystawie).

Niewłaściwe datowanie obiektów. Też już to widzieliście na „Blasku…”. Brak miejsca na ich wyliczenie.

Zła prezentacja wielu ciekawych krzyży daje wystawie „łazienkowej”, moim zdaniem, bezsprzecznie palmę pierwszeństwa. Nawet na „Blasku Orderów” była znacznie lepsza. Przykładem i to skrajnie negatywnym są tutaj ordery ppłk. Władysława Ostrowskiego.

Nieumiejętność rozpoznania przedmiotów wybitnych i znaczących dla całości wystawy. (W rezultacie niewłaściwe i  nie do końca konsekwentne ich wyeksponowanie).

Doskonałym, choć smutnym przykładem jest jedyny w krajowych zbiorach publicznych Krzyż Kawalerski nadany w XX wieku Polakowi. W dodatku reprezentujący odmianę bardzo rzadką – wykonano zaledwie 20 sztuk. Moim zdaniem przewyższa pod każdym względem Krzyże Srebrne po marszałkach francuskich – dobrze pokazane. Ten zaś, choć ułożony w polu widzenia, lecz w rogu gabloty źle oświetlonej i gęsto wypełnionej przedmiotami mniej istotnymi a nawet całkiem nie związanymi z Orderem.

Zestawienia mogące wprowadzić w błąd.

Jest to znany proceder dorabiania, na różne sposoby, atrybucji przedmiotom na ogół anonimowym. Rzadko można to udowodnić. Podam tyko jeden ale ważny, czyli dołączenie niewłaściwego krzyża do dokumentów gen. Sosabowskiego, które zresztą bynajmniej nie dotyczą Orderu Virtuti Militari. Uważam, że na tej wystawie są całkiem zbędne jako typowy wypełniacz. Chociaż krzyż nie jest podpisany (ale tylko dokumenty), lecz wisi tuż obok i z tego powodu widz w sposób oczywisty kojarzyć może przedmiot ze sławnym generałem. Jednak ten egzemplarz łatwo rozpoznawalny bo w złym stanie, wybłyszczony i zepsuty reperacją wyjątkowo nieprofesjonalną (falerystyczną), jest ilustrowany na reklamówce wystawy i co ważne z poprawną atrybucją. Kolekcjonerzy pamiętają go pewnie z racji oferowania wiosną br. na aukcji w Krakowie. (W istocie nadany za obronę Lwowa całkiem innej osobie.  Prawdziwy krzyż generała jest doskonale znany, nie tylko z wystaw ale i katalogu MWP).

W tym wypadku brak podpisu w gablocie nie zapobiega efektowi fałszywej atrybucji. Uważam, że zestawienie to jest kolejnym dowodem pogardy dla widza i co ważniejsze – podważa zaufanie do atrybucji wielu krzyży V klasy pokazanych na omawianej wystawie. (Umieszczonych obok dokumentów lub na mundurach).

Ilustrowanie tym właśnie krzyżem programu – głównego materiału informacyjnego wystawy „łazienkowej” uważam za trafny autoreferat zbiorowy autorów, organizatorów i protektorów.

Wreszcie o biogramach. (Dla nas w Klubie to nic nowego, bo gdy tylko przedmiot pozwala, realizujemy podejście „Man behind the Medal” – jakże popularne za granicą). Na wystawie  stanowią bardzo ważną część koncepcji całości – i słusznie. Niestety nie zawsze towarzyszą krzyżom lub legitymacjom VM, jak to być powinno, a przedmiotom wtórnym i zdecydowanie mniej godnym.

Jedynie długość notatek biograficznych bardziej znanych osób uważam za właściwą. Poza tym w owych krótkich biogramach z reguły Orderu VM nie osadzono w poprawny sposób, a czasem wcale. Dotyczy to nawet członków instytucji Orderu. Za modelowy przykład dla wystawy „łazienkowej” uważam tekst o marsz. E. Śmigłym – Rydzu gdzie całkowicie pominięto jego Krzyż Komandorski VM i członkostwo Kapituł Orderu. Podobnie z gen. A. Grudzińskim szefem Biura Kapituły. Gen. Dembińskiemu Krzyż Złoty VM przyznał nieznany autor biogramu za walki we Francji, choć w istocie otrzymał go za kampanię 1939 r. itd. Do wyjątków należą wypadki, nawet wybitnych osób, gdzie Order został moim zdaniem ledwie dostatecznie wspomniany. Treść ich jest bardzo nierówna i świadczy, że w zbyt wielu wypadkach autorzy wystawy nie zadali sobie najmniejszego trudu aby przybliżyć postaci bohaterów. Właśnie w biogramach upatruję kolejnego dowodu, na niewystarczającą wiedzę autorów i że wykonanie wystawy godnej naszego Orderu, przerosło ich możliwości (choć nie finansowe co też widać).

Informacje o mniej znanych kawalerach – ale jakże zacnych – wyglądają rzetelnie i widać pracę nad nimi – może rodzin lub właścicieli kolekcji z jakich obiekty pochodzą.

Piosenka kabaretowa zapobiegła szokowi jakiego bym doznał przeczytawszy dwa zdania o płk. dypl. Zygmuncie Grabowskim (legitymacja VM ze zb. IPMGS). Przytaczam fotografie obiektu i notki biograficznej aby wykluczyć chęć bezpodstawnego poniżenia autorów wystawy. Szkoda mi czasu na wyjaśnienia. Na którymś z zebrań mogę przybliżyć zainteresowanym Kolegom tę nieszablonową postać murmańczyka, później oficera Brygady Syberyjskiej (tam zdobył VM) a w kolejnej wojnie oficera PSZ na Zachodzie. … Zamiast komentarza zanućcie w tym momencie odpowiedni fragment piosenki…

Notatkę zaś o Wacławie Brzozowskim traktuję jako dowcip z serii „Radio Erewań odpowiada”. Prawda, ale nie zupełnie, bo nie legionista a dowborczyk, urzędnik wojskowy I Korpusu Polskiego w Rosji. Nie oficer zawodowy WP a celnik. Rodzaj służby widać przecież z pokazanej legitymacji Orderu, która razem z krzyżem, pochodzi ze zbioru Łazienek właśnie. Najpewniej  kuriozalny opis z wystawy jest odbiciem „łazienkowej” dokumentacji muzealnej. (Podobne sytuacje przedstawiłem w recenzji „Zegarek za cholewą” w innym miejscu naszej strony klubowej – porównajcie, podobieństw jest więcej).

Cała wystawa (choć tym razem zgodna z tytułem), mimo pokazania wielu wybitnych obiektów, przedstawia moim zdaniem znikomą wartość poznawczą na skutek niskiego poziomu merytorycznego autorów / organizatorów i głęboką niechęć do uczciwej pracy badawczej – wcale nie skomplikowanej. Wypada powtórzyć, że Łazienki nie są dobrym miejscem dla organizacji wystaw jak ta właśnie trwająca.

Zaznaczyłem już ogromny, miejscami szokujący, dysonans między obiektami nawet wybitnymi, z kolekcji zagranicznych i krajowych (jak choćby gwiazda marsz. Davout, której zresztą nie było gdy zwiedziłem wystawę we wrześniu) a wartością poznawczą wystawy, jak ją rozumiem – opracowaniem i prezentacją. Szukając przyczyn rozważałem, jak zwykle, dwie skrajne możliwości.

Cel wystawy „łazienkowej” jest w istocie nieznany. Na pewno stał się pretekstem do sfinansowania wypożyczeń sporej ilości eksponatów, w tym niekoniecznie ściśle pasujących do tematu, głównie z zagranicy, ale też z muzeów krajowych i kolekcji prywatnych. Reszta zaś (opisy, ekspozycja itp.) – w mojej ocenie jakościowej – są na granicy markowania pracy. (Ot, trzeba koniecznie zabezpieczyć no i jakoś tam pokazać. Na podpisy po angielsku szkoda trudu). Anonimowi autorzy są tego wszystkiego świadomi. Wystawa jest czasowa i do szybkiego zapomnienia. Żadnego z niej katalogu nie spodziewam się, bo uwieczniłby i zdemaskował znikomą wiedzę merytoryczną, amatorszczyznę, megalomanię i pogardę dla publiczności.

Celem tych działań nie musiało być tylko uzyskanie dodatkowego wynagrodzenia (np. diet, prowizji od ubezpieczeń i in.) czy wykazanie „aktywności”. Dłuższy kontakt z rzadkimi zabytkami na miejscu też coś przecież wnosi (ale tylko dla tego kto się zna). Umożliwia chociażby wykonanie dokumentacji. Warto zauważyć, że  na „Blasku Orderów” część dotycząca VM była bogata i komplementarna wobec wystawy „łazienkowej”. Wyjaśni się to w przyszłości.

Druga możliwość – wystawę „łazienkową” traktują autorzy / wystawcy naprawdę poważnie. Zabytki „ściągnęli” do Łazienek, do gablot zorganizowali wypełniacz – przecież nie mogły świecić pustkami. Teksty są wszystkie na właściwych miejscach: wprowadzenia, noty biograficzne i podpisy – dobre są takie, jakie zrobili i muszą wystarczyć- nie o to chodzi jak co komu wychodzi. Jest pełen sukces, który dowodzi aktywności. Uważam, że powstał kolejny „miś na miarę naszych możliwości” i sądzę, że pod każdym względem odpowiada przywołanej piosence kabaretowej.

Który z modeli jest wierniejszy prawdzie – nie wiem, ale stawiam na drugi, zaś na przyszłość diagnozuję stan bez nadziei na poprawę. (Odsyłam do zakończenia uwag o „Blasku Orderów”). Najbardziej żal mi Polaków chcących pogłębić swą wiedzę o naszym wspaniałym Orderze.

P.S.

Nasz zacny Order bojowy ma szczęście do wystaw w tym roku.

Ponoć w końcu września MWP udostępniło wystawę zatytułowaną „ Virtuti Militari 100 lecie restytucji” na razie jest czynna, lecz nie zauważyłem daty zakończenia. Dodatkową okazją dla wystawy jest 80 rocznica wojny 1939 r.

Uwagi poniższe zamieszczam jako P. S. ponieważ na tę mini wystawę dotarłem już po napisaniu omówienia poprzedniej – czyli „łazienkowej”. Spodziewałem się podobnych jak tam odkryć „falerystycznych”, zobaczenie jakiegoś „Piłata w credo” i obszernego wyboru z wysypiska nadań rómmlowsko – LWP owskich (z racji drugiego odniesienia wystawy). Ciekaw byłem stężenia błędów, bo uważam MWP za bastion którejś z konfesji „faleryzmu” i postkomunizmu zarazem (u osób fizycznych zazwyczaj występują łącznie). Dlatego, szczerze mówiąc, liczyłem, że znajdę tam bogaty materiał do uwag jak te o pokazie w Podchorążówce.

Zawiodłem się jednak.

Na pierwszy rzut oka było podobnie: kolorystyka tła, typ gablot i czasem złe wyeksponowanie przedmiotów. Kopie krzyży i „ludowe” wstążki przy polskich krzyżach prezentowane bez zaznaczenia tego w opisie, bo jeśli choć trochę podobne do prawdziwych – to falery, a więc do gabloty i basta. (Chociaż gwoli ścisłości – przy kopiach medali i dokumentów zaznaczono ten fakt). Plansze z informacją zwartą, pokaz zdjęć na monitorach i angielska wersja podpisów – ale to przecież standard. Teksty jednak były zaskoczeniem, bo streszczenie dawniejszych dziejów Orderu odeszło od „ich” kanonu prezentowanego przez dziesięciolecia, co tłumaczyć można jakimś niedopatrzeniem, lub zawirowaniami koniunkturalnymi, bo przecież nie rezultatem dociekań.

Wystawa zajmuje jedynie hall na I piętrze więc i eksponatów nie jest wiele. Krzyże po znanych osobach (także ten prawdziwy gen. Sosabowskiego), wyższe klasy Orderu, sztandary i obrazy znane są od dawna – wielokrotnie pokazywane ale miłe sercu. Pozostałe obiekty dobrano umiejętnie do przyjętych tematów. Wyjątkiem są odznaczenia i order państw zaborczych z lat Wielkiej Wojny – nie wszystkie, jak wiem, odpowiadają Virtuti Militari. Teksty objaśniające z informacjami ogólnymi, które publiczność rzadko czyta, są zwięzłe, rzetelne i ściśle dotyczą tematu wystawy. Przy krzyżach podana atrybucja jaka im towarzyszyła (co wpływało na klasyfikację) i niekiedy inne dane. Trafiła się nawet istotna uwaga o wczesnym wykonaniu wstążki. Drobne niby sprawy ale świadczą o pracy nad wystawą i szacunku dla widza.

Warto zatrzymać się przy mundurach, na których przedstawione są sposoby oznaczania trzech najniższych klas Orderu noszonych łącznie. To kurtka i płaszcz, czyli wszystkie części przewidziane do noszenia orderów i odznaczeń. Dotyczą zaś 2/3 wszystkich Polaków odznaczonych Krzyżem Kawalerskim za Wojnę 1920 r. (Przy okazji uprzedzam, że na kurtce sznury upięte są za nisko. „Widok ten trąci LWP -em” jakby rzekł śp. prezes Łukaszewicz).

Wystawę uważam za dosyć ciekawą, mającą wartość poznawczą i co ważne – bez wypełniacza w gablotach i zadęcia połączonego z żenującymi błędami jak w Podchorążówce.

Polecam do odwiedzenia ale koniecznie zanim pojedziecie do Łazienek.

 

[GK©2019]


Nowa książka nawiązująca do Wielkiej Wojny

Po kilku latach prac rozpoczętych z inicjatywy płk SG rez. Tomasza Nowakowskiego w czerwcu ukaże się nakładem Muzeum Regionalnego w Stalowej Woli monumentalna praca „Nekropolie Wielkiej Wojny nad Wisłą i Sanem”, prezentująca wyniki badań historyczno-wojskowych z lat 2015 – 2018. Zawarto w niej 8 obszernych artykułów poświęconych wydarzeniom jakie doprowadziły do powstania w naszym regionie licznych cmentarzy, omówiono dzieje powstania, rozwoju (i zaniku niektórych) 22 cmentarzy wojennych jakie cesarska i królewska Inspekcja Grobów Wojennych z Przemyśla założyła w latach 1914-18 na terenie ówczesnego powiatu tarnobrzeskiego. Co również istotne, zbadano na tyle, ile było to możliwe dalsze dzieje wszystkich opisanych obiektów po dzień dzisiejszy oraz rozwój instytucjonalnej opieki nad cmentarzami wojennymi w II Rzeczypospolitej. Nie zabrakło omówienia zbiorów związanych z Wielką Wojną 1914-18, znajdujących się w Muzeum Regionalnym oraz próby zarysowania zagadnień związanych z tzw. sztuką sepulkralną, choć w naszym regionie ze względu na niski budżet Inspekcji Grobów Wojennych, sięgnięto jedynie po najprostsze środki artystyczne. Czytelnik znajdzie również omówienie prac archeologicznych prowadzonych na niektórych cmentarzach wojennych w szeroko rozumianym regionie.

Ze względów dokumentacyjnych równie ważna jest druga część pracy, obejmująca 80 stron wykazów poległych żołnierzy armii austro-węgierskiej i rosyjskiej pochowanych w 22 obiektach powiatu tarnobrzeskiego. Oczywiście dane dotyczące żołnierzy rosyjskich są nadzwyczaj skromne, bo oparto się głównie o źródła austro-węgierskie, zostawia to jednak pole do dalszych badań w oparciu o archiwalia rosyjskie.

Listy poległych i pochowanych żołnierzy zostają po raz pierwszy upublicznione, pokazując nam, że nie byli to jacyś bezimienni „nieznani” żołnierze, a zwykli ludzie, tacy jak my, mający swych bliskich czy własne rodziny, a ich wojenna śmierć dotknęła głęboko wiele osób. Może to właśnie pozwoli na zmianę powszechnego nastawienia do cmentarzy wojennych?

Co prawda jest wiele gmin, gdzie w sposób wręcz modelowy podchodzi się do utrzymania takich obiektów (np. Zaleszany), zaczął się proces zmierzający do rekonstrukcji niektórych z nich (Stalowa Wola – Rozwadów), można by wskazać jeszcze inne tego rodzaju inicjatywy, ale nadal potrzebna jest zmiana w sposobie postrzegania tych spraw. Z tych względów inicjator badań i opublikowania ich wyników płk SG rez. T. Nowakowski liczy, że publikacja ułatwi podejmowanie lokalnych inicjatyw polegających na uporządkowaniu cmentarzy wojennych i umieszczenia na nich  informacji o pochowanych na nich żołnierzach.

Całość jest bogato ilustrowana zdjęciami z epoki i współczesnymi, planami cmentarzy, mapami obrazującymi wydarzenia historycznymi, ułatwiającymi czytelnikowi poznanie realiów epoki.

                W skali kraju (a może i nawet Europy) jest to wydawnictwo bezprecedensowe – omawia bowiem całościowo zagadnienie cmentarzy wojennych, ich powstawania i dalszego utrzymania w skali regionu, wyznaczonego obszarem dawnego powiatu tarnobrzeskiego. Z całą pewnością w Polsce nie da się znaleźć nic porównywalnego, jakkolwiek problematykę tą poruszało już wielu badaczy. Tu stwierdzić wypada jedynie, że dotychczasowe prace tego rodzaju albo powstawały w oparciu o wąską bazę źródłową (jak np. w skądinąd znakomitym opracowaniu dotyczącym cmentarzy wojennych Oddziału Grobów Wojennych w Krakowie, wykorzystującą jednakże tylko zasoby archiwów krakowskich)  czy wręcz o inwentaryzację zachowanych obiektów.

                Praca została wydana na wysokim poziomie edytorskim, w sztywnych okładkach i wyważonej szacie graficznej, odpowiedniej do tematyki, teksty napisano przystępnym językiem, jakkolwiek zachowano w nich system przypisów odsyłających do źródeł.

Na koniec jeszcze fragment z przedmowy autorstwa płk. SG rez. T. Nowakowskiego:

„Rozpoczynając prace zakładaliśmy wykorzystanie w pierwszej kolejności zasobów krakowskiego Archiwum Narodowego,  sandomierskiego Oddziału Archiwum Państwowego w Kielcach i przemyskiego Oddziału Archiwum Państwowego w Rzeszowie. Rychło okazało się niezbędne rozszerzenie kwerend o inne archiwa, zwłaszcza warszawskie Archiwum Akt Nowych, ale także rozmaitych instytucji w rodzaju sądów rejonowych, urzędów stanu cywilnego, ewidencji gruntów. Nieocenionym źródłem okazały się zapiski prowadzone przez proboszczów w parafialnych Księgach Zmarłych, (…). Skierowaliśmy się również do austriackiego Archiwum Państwowego – Archiwum Wojennego, gdzie zachowała się w miarę kompletna dokumentacja cmentarzy wojennych zakładanych przez Inspekcję Grobów Wojennych w Przemyślu (…). W zakresie ewidencji poległych przejrzeliśmy również archiwalia czeskie, a pod kątem dokumentacji działań bojowych również archiwalia węgierskie.

Dla zagadnienia cenny okazał się zbiór prasy, ukazującej się w latach 1914-1938 w Cesarstwie Austro-Węgierskim, a potem w Republice Austriackiej. Jego podstawę stanowią urzędowe Listy Strat oraz Wiadomości o Rannych i Chorych. Olbrzymią ilość informacji o poległych przynosiła również prasa codzienna, zwłaszcza lokalna, publikująca nekrologi i wspomnienia o poległych w Galicji członków tych społeczności. Zakres informacji odnoszący się do badanej tematyki, jaki był  możliwy do uzyskania w ten sposób, przekroczył nasze oczekiwania. (…)Znacznie trudniejszym okazało się prześledzenie dziejów cmentarzy w II Rzeczypospolitej. Najpełniejszy zbiór dotyczący tego zagadnienia jest w krakowskim Archiwum Narodowym, ale obejmuje on tylko dokumenty zlikwidowanego na pocz. 1922 r. Wojskowego Urzędu Opieki nad Grobami Wojennymi. Wraz z przejęciem tych spraw przez administrację państwową  działania z tego zakresu przeszły do urzędów wojewódzkich i starostw powiatowych. Ponieważ powiat tarnobrzeski należał do województwa lwowskiego, utrudnia to dotarcie do wielu dokumentów. (…) Zostawia jednak potencjalną możliwość rozszerzenia badań przy wykorzystaniu archiwów w Republice Ukraińskiej, o ile tylko takie źródła się zachowały.

Dzieje cmentarzy wojennych na ziemi tarnobrzeskiej w okresie 1945-76 można było prześledzić w oparciu o zasoby Archiwów Państwowych w Kielcach (O/Sandomierz) i w Rzeszowie (O/Przemyśl). Niestety, dokumenty dotyczące czasów najnowszych nadal pozostają w archiwach urzędów, co powodowało problemy z dostępem. Dla tego okresu pewną pomoc stanowiła analiza prasy regionalnej.

Osiągnięcie prezentowanych w książce rezultatów było możliwe dzięki pracy zespołowej i nowoczesnym technologiom. Każdy z nas, znajdując istotne dokumenty wykonywał ich skany lub zdjęcia. Dzięki współczesnym technikom transmisji danych dostęp do nich niemal natychmiast uzyskiwał cały zespół. Taka forma utrwalania źródeł pozwalała też na zastosowanie metod elektronicznego przetwarzania – w tym sensie monografia stała się znakiem naszych czasów. Jednocześnie okazało się, że niektóre instytucje i  archiwa udostępniają  część swych zbiorów w formie zdigitalizowanej, co było dla nas znakomitym ułatwieniem. Trzeba stwierdzić, że analiza i opracowanie takich ilości informacji, przy zastosowaniu tradycyjnych metod pochłonęłaby zdecydowanie więcej czasu. Istotną rolę podczas prac odegrała także możliwość natychmiastowej i nieograniczonej konsultacji w ramach zespołu.”

[TN2019]

O wystawie „Blask Orderów” w Łazienkach

Wystawa „Blask Orderów” w Muzeum Łazienki Królewskie w Warszawie została rozreklamowana jako niemalże wydarzenie sezonu obchodów 100 rocznicy odzyskania niepodległości.[i] Zdecydowałem się napisać o tej wystawie mimo, że niewielu z nas poświęca uwagę sprawom orderoznawczym. Nawet jeśli zachęcę któregoś z Was do jej odwiedzenia, pewnie przemkniecie przez nią jak większość widzów nie czytając objaśnień do poszczególnych części wystawy. Swoja uwagę pewnie skupicie, co zrozumiałe, na obiektach. Zachęcam jednak do wybrania się na nią mimo lokalizacji w Łazienkach – miejscu bodajże najgorszym z możliwych dla wystawy tego rodzaju.

Wystawa podzielona jest na trzy działy odpowiadające z grubsza chronologii – klejnoty Orderu Orła Białego, – stulecia XVIII i XIX oraz XX a nawet XXI. Każdy dział prezentowany jest w osobnym budynku. Każdy z działów ma swą strukturę zaznaczoną planszami wprowadzającymi i wyjaśniającymi.

Z powodu tak wielkiej reklamy, wsparcia i zacnego jubileuszu narodowego oczekiwałem, że wniesie ona duże, niezaprzeczalne i trwałe wartości poznawcze do dziedziny jakiej została poświęcona. Tylko to moim zdaniem może być motywacją podjęcia sporego wysiłku organizacyjnego i finansowego. Uważam, że wymóg ten nie został spełniony – wystawa jest wtórna.

Przede wszystkim tytuł wystawy nie odpowiada jej treści czyli ogółowi przedstawionych obiektów i ich wymowie. Tytuł jest na tyle ogólnikowy, że w połączeniu z ilustracją towarzyszącą na reklamach pozwala oczekiwać obejrzenia egzemplarzy wybitnych – dzieł jubilerskich – bez względu na kraj pochodzenia. Wyjaśnienie zawierają dopiero informacje na wystawie, że prezentowane są jednak przedmioty prawie wyłącznie polskie oraz oprócz orderów także odznaczenia, które orderami nie są i nigdy nie były. (Oceniam, że to ponad połowa ekspozycji.) Uczulam Was na ten zabieg manipulacyjny, bo widz nie przygotowany nie czyta objaśnień i wychodzi z wrażeniem, że wszystko co zobaczył to są ordery.

Uważam, że taka rozbieżność nie jest tanim trickiem reklamowym – to poważny błąd merytoryczny.

Używając innego porównania – na rozreklamowanej wystawie karabinów połowę stanowią strzelby myśliwskie i pistolety; albo bardziej trywialnego – na wystawie psów rasowych połowa to koty. Na miejscu zaś w gmachu widz dowiedziałby się z plansz, że to przecież zwierzęta domowe. Tak ma być i jest dobrze.

Właściwie to powinien być koniec recenzji, ale zajmę się dokładniej wystawą jaką organizatorzy „wcisnęli” zwabionemu widzowi.

Zacznę od jej zalet aby zgromadzić je na jednym miejscu. Po pierwsze to zaprezentowanie kilkudziesięciu obiektów niosących wartości poznawcze, które zostały przedstawione w Warszawie po raz pierwszy. Drugą zaletą jest stosunkowo mała ilość kopii i bezspornych falsyfikatów jakie rozpoznałem. (Pomijam tzw. ekspozycyjne oraz rekonstrukcje i uzupełnienia). Trzecią – poprawne, jak uważam, przedstawienie początku istnienia krzyży Orderu Virtuti Militari, co wniosło w ub. wieku jedno z wydawnictw Klubu. (Ale to była informacja na planszy i prawie nikt tego nie czyta). Czwarta to umieszczenie not biograficznych o odznaczonych. Piątą – przedstawienie różnych form odznaczeń na strojach i mundurach, w tej liczbie Kawalerów Maltańskich. I to wszystko, co z punktu poznawczego mogę powiedzieć dobrego o wystawie.

Liczba eksponatów (ponoć ok. 1000), choć wcale nie oszałamiająca, powoduje przytłoczenie widza nie obytego z tematem. Szczególnie, że sam układ i rozmieszczenie gablot wprowadzają odczucie zamętu – szczególnie w trzecim dziale. W każdym miejscu wystawy dominuje poczucie wtórności, banalności przekazu, miernoty wystawienniczej czyli w konsekwencji braku profesjonalizmu. Trudno mówić o blasku orderów skoro ponad połowa wystawy ma złe oświetlenie. Końcówka zaś czyli odznaczenia współczesne (przy sali z prezentacją) toną w mroku – co akurat uważam za rodzaj oceny i udany akcent wystawienniczy (choć na pewno nie zamierzony).

Warunki wystawy w Pałacu Myślewickim (dział XVIII i XIX w.) niełatwo mi opisać. Koniecznie trzeba tam być aby doświadczyć ciasnoty ciemności i przeciskania się przez wąskie przejścia. Zapewniam, że koledzy penetrujący bunkry będą się tam czuli bardzo dobrze.

Znaczna ilość obiektów jest znana ze stałych ekspozycji muzealnych MWP i MN w Krakowie oraz licznych publikacji – mówiąc kolokwialnie jest „opatrzona”. Wybitne przecież zabytki Wettinów – jubilerskie cacka Orderu Orła Białego – goszczą w Warszawie już po raz trzeci. Znaki Orderów Orła Białego i św. Stanisława prezentowano nie tak dawno na wystawach monograficznych im poświęconych.

„Blask Orderów” jest ubogą powtórką tamtych wystaw i nie zauważyłem by przybyło cokolwiek nowego do ustaleń zawartych w książkach (których wszak współautorem była kuratorka obecnej wystawy) a będących pokłosiem tamtych wydarzeń. W tym zakresie jest „Blask Orderów” wtórny.

Trudno odeprzeć wrażenie, że wzorcem dla pozostałej części wystawy jest książka pod tytułem „Dzieje polskich znaków zaszczytnych”.[ii] Pozycja to wartościowa, lecz posługując się nią należy uwzględnić wiele czynników a głównie fakt, że wydana została przed 18 laty. Mimo to stała się wzorcem, dla autorów wystawy, niemal doskonałym. Rozstrzygnęła bowiem o zakresie przedmiotowym. Odstępstw znalazłem bardzo niewiele, jeśli już, to na wystawie pominięto niektóre pozycje, ale nie zauważyłem by dodano jakiś obiekt lub problem badawczy – chociażby odznaczeń w podziemiu od 1945 r. Dodano natomiast najnowsze – ale to przecież wynika z istoty „wzorca”. Po raz kolejny możemy więc zobaczyć obiekty reprodukowane we „wzorcu”. Nawet program edukacyjny wykorzystał w nazwie jego tytuł. (Informator s.7). Jak w powiedzeniu dotyczącym starczej przypadłości: „znacie? – znamy! – no to posłuchajcie.” „Blask …” wiernie podąża za wzorcem przedstawiając lata LWP – u i PRL – u oraz przejście do odznaczeń współczesnych w ślad za zmianami ustrojowymi. Paradoksalnie – część poświęcona najnowszym odznaczeniom ma istotną wartość poznawczą i zawiera sporo informacji, niekoniecznie podanych wprost …lecz tekst jest przecież o wystawie. Radzę, aby tym gablotom poświęcić uwagę.

Moim zdaniem, tak wierne powielenie zaniżyło jakość wystawy jako całości i sprawia wrażenie słabego rozeznania tematu, jakże często spotykane w prezentacjach różnego rodzaju. Wygląda więc, że gdyby wystawcom zadać pytanie o powód umieszczenia (lub nie) konkretnego przedmiotu odpowiedź sprowadziłaby się do „bo tak było w książce”. Ponieważ jej autor (były pracownik MWP) nie żyje niestety, dyskusja taka wydaje się więc bezcelowa. Mam wrażenie, że „Blask…” zdominowany został przez zbiory MWP oraz swoisty „styl” tej instytucji w podejściu do problematyki orderoznawczej. Jest nim pomijanie obiektów i zagadnień, które nie są reprezentowane we własnej kolekcji, mimo, powszechnej „wiedzy środowiska”, licznych przedmiotów w kolekcjach prywatnych a nawet i publikacji.

Książka – „wzorzec” jest na tyle popularna, że sugeruję przekartkowanie jej przed odwiedzeniem „Blasku …”. Tam zaś zobaczycie sporo tych samych wręcz przedmiotów nie tylko orderów i odznaczeń ale też obrazów. Głównie z MWP. Żałuję, że nie dano obrazu ze sceną dekoracji sztandaru 1 p uł Krechowieckich – chociaż jest „oklepany” jak i wystawione. W takim zestawie dobre obrazy i szerzej nie znane, jak portret gen. Szeptyckiego (mal. J. Malczewski) mimo dobrego wyeksponowania, giną po prostu, a szkoda.

Pochwalić wypada podawanie not biograficznych oraz (gdy jest znana) atrybucji personalnej przedmiotów a także gromadzenie ich w rodzaj zespołów. (Widać to szczególnie w dziale trzecim.) To dobre podejście pod wieloma względami, głównie poznawczym. Powinny jednak takie zespoły być umiejętnie wkomponowane w ciąg wystawy – w przeciwnym wypadku powodują wrażenie przypadkowości i chaosu. Uważam, że także w tym punkcie autorzy „Blasku…” nie sprostali zadaniu.

 

Brak profesjonalnego panowania nad wystawą widać w drobnych na pozór potknięciach, których wyszczególnienie zajęłoby zbyt wiele miejsca. Do najbardziej przykrych należy brak niektórych odnośników liczbowych przy przedmiotach a nawet podpisów. (Pewnie były jakieś interwencje, bo przy zwiedzaniu 16.01 zauważyłem podpisy, których przedtem brakowało). Najbardziej mnie raził brak obiektów wymienionych w objaśnieniach, szczególnie, że to pamiątki po znanych osobach. Po wspaniałym polskim stroju Orderu św. Stanisława została tylko pusta gablota i podpis, ale przecież niedawno podziwiałem go na wystawie monograficznej. Tutaj prezentowany w klitce, „kanciapie” niemal, sprawiałby efekt nie majestatyczny ale raczej żałosny. O warunkach konserwatorskich nie wspomnę i wcale się nie zdziwię, jeśli właściciel eksponat wycofał. (Na jego miejscu nigdy bym go nawet nie użyczył). Przykre było również nie ukazanie stron odwrotnych odznaczeń, mimo że wskazują na to podpisy. Widzowie anglojęzyczni nie zauważą pewnie błędów w stosunku do wersji polskiej. (Zresztą nie szukałem ich dokładnie i poprzestałem na jednym dla ilustracji faktu). Wreszcie – najbardziej mnie dotknął brak właściwego opracowania przedstawionych orderów i odznaczeń, choć rozumiem, bo „tego w książce nie było”. (Nie zastąpią tego braku noty biograficzne odznaczonych, których umieszczenie wcześniej pochwaliłem).

 

Strona ekspozycyjna też jest mierna. Do złego oświetlenia dodać należy gabloty, różnorodne, nie nadające się do pokazywania małych przedmiotów, co zresztą nie jest łatwe. Tylko kilka gablot jest odpowiednich i nawet ładnych ale tylko w jednym pomieszczeniu gablota tworzy atmosferę wystawy w dawnym stylu. Poza tym swojska dla nas może być ta amatorszczyzna wystawiennicza, widoczna szczególnie w trzecim dziale. Na naszych wystawach klubowych też układamy wygięte fotografie i legitymacje nie przygotowane do ekspozycji – odznaczenia wreszcie, czasem jak tutaj leżące krzywo i bez podpisów, w gablotach uzyskanych doraźnie. Koniecznie zwróćcie na to uwagę. Jako stowarzyszenie amatorów przecież nie mamy się czego wstydzić, bowiem między nami a instytucjami „przepaść zionie” zważywszy wszystkie pozostałe warunki.

Kolejną uwagę dedykuję Kolegom narzekającym na niską ich zdaniem frekwencję podczas naszych odczytów. Mianowicie „Blaskowi Orderów” towarzyszy program edukacyjny – wspomniany wcześniej. Może był to zamiar wystawców aby przy jego pomocy stworzyć pozory wielkiego wydarzenia sezonu. Wybrałem się więc na odczyt p. Dutheila z Francji wygłoszony na szczęście po angielsku, ale i tłumaczony na bieżąco, co zapowiedział informator. Nie zawiodłem się i uzyskałem nowe dla mnie wiadomości. Zaskoczeniem była za to frekwencja a sądziłem, że przewyższy znacznie tę z naszych zebrań. Tymczasem naliczyłem poza kolegą i mną – 4 osoby wyglądające nieco na muzeourzędników. Pozostałych 5 panów (nie licząc tłumaczki) to obsługa oraz najpewniej ochrona. „Klapa” więc kompletna, a szkoda bo odczyt był ciekawy z prezentacją ułożoną poprawnie. Ponoć na dwa inne odczyty prelegentów spoza Warszawy przybyło więcej osób. Kolega wspomniał o średniej kilkunastu słuchaczy – czyli taka jest miara „wydarzenia sezonu”.

Wracam jednak do samej wystawy. Wspomniałem o miłym zaskoczeniu, że widać na niej chęć przedstawienia obiektów oryginalnych, cokolwiek miałoby to oznaczać czyli raczej stwierdzoną atrybucję. Co prawda w prezentacji wyświetlanej na końcu ekspozycji pobłyskują wyroby współczesne udające przedwojenne ale nie niweczy to całości. Czy jednak dobry rezultat to efekt zamierzony a nie przypadkowy? Czasem jedna sprawa może popsuć wszystkie starania. Mam na myśli naśladownictwo medali Virtuti Militari w pudełku. Kartka na wieczku, (certyfikat producenta) informuje o przeznaczeniu medali jako „suwenir” ze spotkania rady miejscowego muzeum. Naśladownictwa umieszczono tuż obok XVIII wiecznych oryginałów z Muzeum na Wawelu – jakby poza scenariuszem czyli bez opisu wystawcy ale przy odnośniku liczbowym do prawdziwych. Zamiast rozważań czy to bardziej zachęta producenta ku reklamie czy może przejaw megalomanii wystawcy, radzę przypomnieć stare przysłowie o kramie i właścicielu. (Swoją drogą ciekaw jestem czy „kram” Wawel w podobny sposób potraktowałby tak zacne zabytki – i w konsekwencji publiczność).

W dziale trzecim, okres LWP i PRL wystawcy potraktowali z całą powagą właściwie jako równorzędny nadaniom z lat II wojny. (Przecież „tak było w książce”). Dwutorowość przekazu nie jest jednolita. Plansze informują co prawda o przejęciu orderów polskich (ale nie o wrogim przejęciu) oraz ich spospolitowaniu z czasem, czego dokonali komuniści. Także mowa jest o „biegunce” w tworzeniu nowych odznaczeń już u schyłku tamtego systemu.. To jednak na planszach, które widzowie z reguły pomijają. Tekst nie przekłada się odpowiednio na środki wyrazu samej ekspozycji obszernej ilościowo. Atrybucję mają pojedyncze odznaczenia jedynie i brak jest zestawów orderowych. Jest to wyraźnym kontrastem z częścią poprzedzającą i nie może być przypadkiem zważywszy dostępność obiektów. Sądzę, że to element manipulacji – przecież zestawy takie zawierają odznaczenia sowieckie – przynajmniej medal ze Stalinem ale inne także. Czerwone gwiazdy widoczne są na pierwszy rzut oka. Głównym celem tego zabiegu była moim zdaniem, chęć „polonizacji” nagród PRL – u. Zwłaszcza, że obiekty z atrybucją dotyczą przeważnie naukowców i artystów czyli osób znanych i akceptowanych powszechnie, co przecież stanowiło niezauważalny margines w setkach tysięcy nadań. Moim zdaniem kreowanie takiego obrazu stanowi poważne zafałszowanie. Nie zauważyłem też jednoznacznego i czytelnego akcentu wystawienniczego, który dotyczyłby odznaczeń półwiecza okupacji. Nie jest nią na pewno umieszczenie większości obiektów poniżej reszty ekspozycji ale jednak w gablotach i przy utrzymaniu dotychczasowej formy prezentacji. Obniżenie, jeśli nawet wykonane z rozmysłem, jest efektem nieczytelnym, resztę bowiem „ludowizny” eksponuje się normalnie i niższe położenie ginie w różnorodności gablot i chaosie wystawienniczym (o czym już pisałem). W rezultacie widz nie patrzący na plansze otrzymał sugestywny obraz że „ordery” w PRL- były w istocie orderami że stanowiły kontynuację poprzednich poza pomijalnymi różnicami (podano przykład Breżniewa). Taki przekaz dominuje moim zdaniem w tej części wystawy, co wcale mnie nie dziwi – bo przecież „tak pisało w książce”. Uważam jednak, że przy tak szczególnej okazji jak obchody 100 lecia odzyskania niepodległości nie powinien mieć miejsca poza murami MWP.

Krzyże Orderu Virtuti Militari z XIX w., przeważnie srebrne, Jakie od dziesięcioleci znam, zawsze nieco przyciemnione na skutek upływu lat – tutaj znalazłem wyczyszczone, może nawet wypolerowane. Pewnie dlatego by przy marnym oświetleniu dodać blasku zabytkom i tak błyszczącym swą zacnością. (To jest inne znaczenie słowa blask lecz uważam, że wystawa z rzadka się doń zbliżała). Fakt wybłyszczenia zaznaczam bez wartościowania bo kwestia konserwacji tego rodzaju nie zawsze jest jednoznaczna. (Może będzie to tematem któregoś z tegorocznych odczytów w Klubie). Gwoli porównania radzę zwrócić uwagę na pokazany wcześniej medal srebrny VM (ze zbiorów Wawelu), bynajmniej nie wybłyszczony. Najbardziej jednak przykre wrażenie sprawiło na mnie potraktowanie krzyża wydobytego przy ekshumacji, czyli wytrawienie go i wybłyszczenie. (Oczywiście też z MWP). Jakiż kontrast z poważnym i godnym podejściem wobec egzemplarza w istocie podobnie pozyskanego. (Muzeum Oręża Polskiego w Kołobrzegu). Łatwo porównać, bo oba są w jednej gablocie.

 

W recepcji uzyskałem informację (16 stycznia), że podobno przygotowany został katalog tej wystawy, lecz jeszcze się nie ukazał. Jeśli powstanie to raczej wiernie odda pokazany materiał, stanie się kolejną opasłą pozycją nie wnoszącą nowych wiadomości. Profesjonalizm będzie na poziomie wystawy. Wątpię więc aby zawierał opracowania samych obiektów skoro nie było ich na wystawie. Wzorem innych publikacji z tego kręgu, ilustracje będą małe i nie pokażą rewersów. Będzie więc kolejnym banałem – kupowanym na zasadzie kompletacji bibliotek domowych. Znajdzie w nich miejsce obok swego wzorca – „Dziejów polskich znaków zaszczytnych”.

Katalog będzie zapewne kolejnym elementem aby „Blask Orderów” w sumie wtórny i nieprofesjonalny odtrąbił sukces. (Ale sukces rzeczywisty, czyli że na taką imprezę znaleziono sponsorów i protektorów, nie zostanie raczej nagłośniony).

Ale nie to jest najgorsze a przyszłość. Można bowiem przewidywać, że ekipa „falerystów” ośmielona prostotą schematu, wykorzysta jakąś kolejną rocznicę aby odnieść kolejny „sukces”. Powstanie więc wystawa, na którą przybędzie z zagranicy kilkanaście ciekawych obiektów ale pretekstem do „wydarzenia” będzie też czterocyfrowa liczba przedmiotów. (Tłem zaś będzie obecna sytuacja gdy istnieją muzea bez eksponatów). Tysiące obiektów na wystawach to nic nadzwyczajnego bo w wielu jakże licznych muzeach i zbiorach prywatnych, nie tylko w Polsce, znajdują się wybitne nawet obiekty. Będzie to zapewne „Blask..” – bis równie wtórny (będzie zabawa z odkryciem „wzorca”), chaotyczny i raczej ze wszystkimi wadami wyżej wymienionymi. Oby nie w Łazienkach.

PS.

Założyłem też inne podejście – czyli potraktowanie „Blasku Orderów” nie jako wydarzenia z dziedziny poznawczej a swoistego przedstawienia teatralnego sztuki znanej od lat (lub filmu – ekranizacji książki). Zauważyłem, że część zwiedzających to jakby widzowie teatralni bez problemu umieszczający ordery w historii Polski, żądni nie tyle nowych wiadomości ale raczej spektaklu z dobrą scenografią, światłem, bez bałaganu, zamętu i z widoczną pracą reżysera. Oceniać mogą czy starczyło mu talentu aby nie zmieniając klasycznego tekstu wydobyć zeń treści nowe. Jeśli tekst został uzupełniony to czy dodatki pasują. Wreszcie czy reżyser zastosował odpowiednie środki wyrazu jak np. groteska a scenograf umiał to pokazać.

Zauważyłem, że analiza wystawy z takiego punktu widzenia nie byłaby zasadniczo odmienna. Odpadłaby może część uwag o wtórności czy konserwacji, lecz reszta pozostałaby nadal aktualna i mogłyby przybrać wagę dyskwalifikująca spektakl w całości.

[GK©2019]

[i] Wystawa „Blask Orderów” oraz towarzyszący jej program edukacyjny. Muzeum Łazienki Królewskie 9.11.18 – 3.02.19. Pod licznymi patronatami rządowymi i firm w większości spółek skarbu państwa. Kuratorka wystawy Izabela Prokopczuk – Runowska. (Na postawie informatora wystawy).

[ii] Zbigniew Puchalski, Dzieje polskich znaków zaszczytnych, Warszawa 2000.

 


Pozostał zapach paździerza

W dniu 11 września 2018 r. z pompą otwarto nową wystawę w MWP w Warszawie – SŁUŻYLI NIEPODLEGŁEJ – Wojsko Polskie 1918 – 1939 NOWE ZABYTKI.

Jak podaje krótka informacja o wystawie, zawiera ona ok. 1200 eksponatów pozyskanych w ostatnich latach, a związanych z okresem 1918 – 1939.  Zdecydowana większość została zakupiona w 2017 jako zbiór prywatnej osoby. Kasą sypnął Minister MON. Co znamienne w praktyce wielu muzeów zamilczają one fakt istnienia kolekcjonerów. Myśl, że istnieją zbiory militariów poza muzeum jest dla wielu osób nie do zniesienia, a “święta” inscenizacja historyczna ma pozostać jedyną słuszną formą materializacji zainteresowań militariami. Dobrze, że jeszcze kupują, zawsze przecież mogliby zabrać!

Pierwszym, eksponatem jest płat sztandaru 26 pp. Obok płomień trąbki 14 pp. Szkoda, że komisarz i plastyk nie wpadli na pomysł przedstawienia także drugiej strony – choćby za pomocą luster, czy po prostu zdjęcia. Następnie kilka egzemplarzy szabel, mundurów i wreszcie odznak. Ponad 200 egzemplarzy odznak pamiątkowych – piechota, artyleria, służby – brak kawalerii – to imponujący zbiór. W kolejnej witrynie egzemplarze hełmów, bagnetów, oporządzenia, sprzętu optycznego, łączności itp. Po przeciwnej stronie korytarza zaaranżowany biwak – klasyka. Na środku sali “gablota” z karabinami, w tym z karabinem wz 38 i granatnikiem (przekrój).  Za gablotą ustawiono 3 ckm wz 30 na podstawach. jeden na zainscenizowanej biedce, no i armata rosyjska wz 02 o fińskim pochodzeniu. Można zobaczyć jeszcze łóżko polowe, elementy zastawy stołowej 11 puł, mundury, ekwipunek związany z Marynarką Wojenną, lotnictwem, oddziałami pancernymi, Strażą Graniczną. W oddzielnej witrynie umieszczono “relikwię” – czapkę Pierwszego Marszałka. To oczywiście tylko subiektywny wybór z przedstawionych przedmiotów i pomijam nieodłączny dzisiaj atrybut kramarski – obraz i dźwięk. “Atrakcję” w postaci możliwości założenia kurtki mundurowej i czapki pomijam milczeniem. Czy to też nabytek ostatniej doby? Dobrze, że w tytule wystawy pojawił się dopisek – NOWE ZABYTKI, bo trudno byłoby doszukać się jakiejkolwiek myśli przewodniej, pomysłu w tym przedstawieniu. Dziwi entuzjazm z jakim obwieszczono, że “zbiory Muzeum powiekszyły się o cenne pamiątki…” przedmiotów wybitnych jest mało, ciekawych już więcej, reszta reprezentowana już w zbiorach MWP –  chyba, że chodziło o wartość zakupu. Można podejrzewać, że wydatkowano znaczne środki na zakup tych przedmiotów, z których zdecydowana większość – o zgrozo – zasili półki magazynów.

Sposób prezentacji – odległość przedmiotów od szyb witryn i gablot, panujący mrok, punktowe oświetlenie, mikro podpisy każą zadać pytanie dla kogo i w ogóle po co jest to muzeum? Muzeum utrzymywane przecież przez nas wszystkich! Strach pomyśleć jakie atrakcje audio/video przygotuje ekipa MWP w nowej lokalizacji! Może zabytki nie będą już potrzebne, wszak należy iść z nieubłaganym postępem! Z przykrością należy stwierdzić, że oferta muzealna – przykład tej wystawy, pozostałych, oraz ekspozycji innych muzeów – zakrawa na propagandową papkę, a zasięg poznawczy kończy się, co najwyżej na uczniach klas gimnazjalnych. Skoro pozyskano, nie za darmo przecież, tyle przedmiotów, z których ogromną większość doceni raczej tylko niewielka, ale jakże ważna grupka zwiedzających – to dlaczego tak fatalnie, wręcz złośliwie są one eksponowane?  Czy opinia, że: amator jest postrachem zawodowca jest tutaj adekwatna? Twierdzenie, że: “Wystawa ta wychodzi na przeciw ogromnemu zainteresowaniu społeczeństwa…”  – jest żenujące i obraźliwe dla tego społeczeństwa! Mniemanie, że wystawy zabytków wymagają monstrualnych “instalacji”, teatralnych dekoracji – rodem z jakiegoś budowlanego sklepu (stąd niniejszy tytuł, bo wiadomym jest, że płyta paździerzowa jest materiałem zastępczym) – a eksponat jest tylko “elementem” – jest niestety pomyłem dzisiejszych “muzealników” na kulturę.

Pytanie, czy stać MWP na wysiłek merytorycznego opracowania tych eksponatów i wydanie rzetelnego katalogu zbioru przedmiotów z tego okresu pozostaje chyba retorycznym. Jeżeli publikacja ta miałaby być podobna do tej o wystawie dotyczącej Wielkiej Wojny – to możne lepiej sobie jej oszczędzić!

Po obejrzeniu tej wystawy, jako reprezentującej szersze i aktualne “trendy” panujące wśród muzealników nasuwa się natrętna myśl, że sami się oni zdiagnozowali i celnie określili w ramach protestu o podwyżki swoich wynagrodzeń!

                                      

Przykłady “cennych” nabytków                                                                            Przykład ekspozycji tłoków pieczęci – najmniejsze przedmioty umieszczono najdalej

[MG©2018]


Dariusz Andruszkiewicz

recenzja książki:

Anna Zalewska, Jacek Czarnecki, Ślady i świadectwa Wielkiej Wojny nad Rawka i Bzurą, Warszawa 2016

seria: Przydrożne lekcje historii

W 30 Zeszycie Naukowym Muzeum Wojska – wydanym przez Muzeum Wojska w Białymstoku opublikowana została recenzja autorstwa naszego Kolegi Dariusza Andruszkiewicza dotycząca napisanej przez Annę Zaleską i Jacka Czarnieckiego książki pt. „Ślady i świadectwa Wielkiej Wojny nad Rawka i Bzurą”. Wydanie w 2016 r. tego 144 stronicowego „dzieła” zostało wsparte przez Fundację Współpracy Polsko-Niemieckiej.

Autor recenzji na 50 (!) stronach gruntownie rozprawia się z wyjątkowo niebezpiecznym i szkodliwym „naukowym” bełkotem. Z benedyktyńską cierpliwością punktuje błędy, świadczące już nawet nie o niedbałości, czy nieuwadze autorów, ale o braku jakichkolwiek kompetencji do prowadzenia badań nad Wielką Wojną.

Publikacja ta jest dowodem, że pseudonaukowy twór pt. archeologia współczesności jest zwykłą szarlatanerią z góry nastawioną na pozyskanie tzw. grantów. Dziw budzi to, że efekt całego „naukowego” nowotworu jakim jest projekt: Archeologiczne Przywracanie Pamięci o Wielkiej Wojnie. Materialne pozostałości życia i śmierci w okopach na froncie wschodnim oraz stan przemian krajobrazu pobitewnego w rejonie Rawki i Bzury (1914-2014) został przez PAN zaakceptowany i rozliczony. Cóż taka „nauka”, jacy „naukowcy”! Niestety, kosztowało to społeczeństwo 1,5 mln PLN wydanych lekką ręką przez Narodowe Centrum Nauki.

Oprócz tej publikacji efektem „projektu” jest udokumentowane dokonanie zniszczeń unikalnych przecież pozostałości umocnień linii Rawki, o wiele ważniejszych niż zrabowane z tych pozycji przedmioty. Usprawiedliwianie wykorzystania tzw. badań niszczących dla „przywracania pamięci” jest po prostu haniebnym barbarzyństwem!

Warto dokładnie zapoznać się zarówno tą recenzją, jak i recenzowaną publikacją. Autor recenzji ma nadzieję, że wnikliwa lektura skłoni czytelników do refleksji i ocknięcia się! Ta recenzja jest porażająca! To przecież dzieje się na naszych oczach, za naszym pozwoleniem i za nasze pieniądze!

[MG©2018]


Leszek Zachuta

Polska biała broń i jej producenci

Tom II/2 Firmy warszawskie

Tym razem druga część tomu II ukazała się dość szybko i stała się wraz z pierwszą częścią przebojem ostatnich Targów Książki Historycznej.

W tej części Autor dokończył prezentację producentów białej broni długiej (2) oraz przedstawił wiodącego prywatnego producenta bagnetów – firmę Perkun.

Towarzystwo Fabryki Motorów PERKUN S.A. – legenda polskiej produkcji zbrojeniowej II Rzeczypospolitej. Sztandarowym wyrobem były bagnety do kb/kbk Mausera. Nie ma chyba w Polsce kolekcjonera białej broni XX wieku, który nie ma w zbiorze bagnetu produkcji Perkuna. Tak jak w poprzedniej części, broń biała jest tylko elementem historii jaką opowiada nam Autor. Historii powstania, rozkwitu i upadku ważnej warszawskiej firmy. Mimo wielu przybliżonych zdarzeń, wyłuskanych informacji czuć żal, że tak mało zostało archiwaliów – dokumentów, zdjęć. Zupełny brak wspomnień pracowników,a wielu było znakomitych, a nawet wybitnych – jak Jan Werner. Chwała Autorowi, że udało mu się ciężką praca uratować choć (aż) tyle. W obecnej chwili po fabryce na warszawskiej Pradze nie pozostał żaden ślad. Pozostały jednak – bagnety!

Dość dożo miejsca Autor poświecił także Towarzystwu, a właściwie koncernowi TEHATE – produkującemu pochwy do bagnetów w porównaniu do Perkuna w symbolicznej ilości. Historia tej firmy jest także doskonałą ilustracją świata warszawskiego przemysłu okresu międzywojennego.

Książka w twardej oprawie, 112 str. papier kredowy. format A4, wydawca: Napoleon V.

Jedyną wpadką techniczną jaką znalazłem jest powielenie zdjęcia tego samego bagnetu na stronach 75 i 76. Na tej drugiej powinien być inny egzemplarz. Dużą niewygodą jest brak struktury, podziału na podrozdziały, które porządkowałyby tekst – tematycznie lub chronologicznie. Nie umniejsza to wartości książki, bez której żaden miłośnik polskich militariów obejść się nie może!

[MG©2017]

 

 

Kolejny zbiór członka naszego Klubu doczekał się skatalogowania i wydania w postaci książki – niestety dopiero w 15 lat po śmierci właściciela.[1] Wielu z nas dobrze pamięta kolegę – ś. p. Aleksandra Wyrwińskiego – bo o jego kolekcji będzie mowa. (Poprzednie to zbiór „piłsucjanów” kol. Janusza Ciborowskiego i hełmów prof. Jacka Kijaka – obu już nieżyjących). Na miarę własnej skromnej wiedzy postaram się ocenić w jaki sposób wydawca (muzeum) przedstawił ten zbiór prywatny jeden z ciekawszych i znacznych w ostatniej ćwierci XX wieku w Polsce. Konsekwencją tej oceny  sformułowane będą uwagi dotyczące kolekcji w ogóle, a więc niestety – dotyczące nas samych.

Od razu zaznaczam, książkę należy koniecznie nabyć, ale jedynie ze względu na patriotyzm klubowy oraz jako pamiątkę po zacnym i szanowanym Koledze oraz jego osiągnięciu kolekcjonerskim – zbiorze. Także ku refleksji nad koniecznością opisu naszych kolekcji i ich przyszłymi losami.

[¹] Muzeum im. ks. dr. Władysława Łęgi w Grudziądzu, Anna Wajler, Mariusz Żebrowski, Kolekcja Aleksandra Kazimierza Wyrwińskiego, militaria, falerystyka, malarstwo, varia. Grudziądz 2016. Stron 191, il. barwnych 198 i dwubarwna, obiektów w katalogu 574. Okładka twarda kolorowa, grzbiet szyty

Pełny tekst recenzji wraz z refleksjami jest dostępny dla członków po zalogowaniu w zakładce – teksty

[GK@2017]

 

 


zachuta

Leszek Zachuta

Polska broń biała i jej producenci

Tom II/I Firmy warszawskie

Wydawnictwo: Napoleon V 2016 r.

Należałoby wykrzyknąć – nareszcie!

Po wielu latach ukazał się drugi tom, a właściwie pierwsza część drugiego tomu pracy wybitnego znawcy broni białej i wyjątkowego człowieka – Pana Leszka Zachuty z Krakowa.

Pozycji tej nie może zabraknąć w ręku każdego miłośnika polskiej białej broni. Doskonale wydana, w przystępnej cenie pozycja, jest logiczne ułożonym zbiorem rozsypanych po świecie informacji dotyczących warszawskich producentów wytwarzających białą broń oraz pokazująca przykładowe wyprodukowane przez nich egzemplarze.

Należy pochylić nisko, z dużym uznaniem głowę nad wieloletnim wysiłkiem jakiego podjął się autor. Badanie, zdziesiątkowanych zbiorów archiwalnych i  bibliotecznych, zachowanych w kolekcjach prywatnych i muzealnych egzemplarzy broni – to niewątpliwie praca z należnym jej przymiotnikiem – benedyktyńska. Wydaje się jednak, że właściwszy byłby tytuł -Producenci broni białej i ich wyroby – chyba lepiej oddający treść i nic jej nie ujmujący.

To praca ważna i potrzebna! Przez lata często padały wśród zbieraczy, a nawet poważnych kolekcjonerów pytania – “Czy był taki wytwórca szabel ,,,,?”, “Czy zna pan taką firmę…?” itp. Zazwyczaj padały tylko bardzo lakoniczne, często oparte na wątpliwych podstawach odpowiedzi.

Obecnie dla kolekcjonera wiedza ta to konieczność. Liczne fałszerstwa, z braku rzetelnej dokumentacji, opracowań i monografii były trudne do zdemaskowania.

 

Jak trudne to zadanie, wskazuje na to zamieszczenie w książce na str.243 ilustracji z rosyjskiej z kolei publikacji przedstawiającej widok rękojeści od strony kapturka szabli wz 1919/1920 – przez wielu kolekcjonerów egzemplarz ten uznany został za falsyfikat.

Oprócz samej broni autor ukazuje nam niesłychanie bogaty i żywotny świat warszawskiego przemysłu, przemysłu który już nie istnieje – nie tylko fizycznie, ale i w pamięci ludzi. Zburzono budynki, odeszli ludzie – pozostały nieliczne fotografie i pożółkłe dokumenty oraz … wspaniałe wyroby – od dzieł sztuki przez rzemieślniczą robotę, po urokliwą tandetę. To właśnie jest szczególnie cenne – nie tylko w treści, ale w duchu jaki tchnął krakowski autor w tą książkę – pokazanie, że z każdym przedmiotem wiąże się nie tylko historia jego użytkownika – często dramatyczna, czy chwalebna, ale także historia zmagań zwykłych ludzi, którzy w wykonanie tych przedmiotów włożyli swoje życie – za co, piszący te słowa Warszawiak, serdecznie Autorowi dziękuje!

To zdecydowanie najpoważniejsza i najobszerniejsza publikacja dotycząca polskiej białej broni XX w, jaka kiedykolwiek się ukazała. Wpisuje się ona, jako jasny punkt, w zbiór nielicznych niestety, solidnych i wartościowych pozycji dotyczących polskich militariów XX wieku.

Mając na uwadze prawdziwe przysłowie, że apetyt rośnie w miarę …czytania – z ogromną niecierpliwością czekam za dalsze części! Życzę sił i zdrowia!

(MG © 2017)